Clerambault/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
U człowieka pracującego myślą upływa zawsze pewien czas między słowami a czynem. Gdy nawet czyn jest postanowiony, znajdzie zawsze jakieś pozory, aby go odłożyć na dzień następny. Widzi zbyt dobrze, co ma nastąpić, walki i przykrości i powątpiewa z góry o wyniku. Aby oszukać siebie samego i swój własny niepokój, wypowiada mnóstwo słów energicznych, gdy jest sam z sobą albo w gronie swych najbliższych przyjaciół. W ten sposób wywołuje w sobie złudzenie, że już działa. Ale w głębi duszy nie wierzy temu; czeka, jak Hamlet, na sposobność, któraby go zmusiła do czynu.
Clerambault, tak pełen odwagi w rozmowie z pobłażliwym Perrotin, popadł znów w wątpliwości, gdy tylko wrócił do domu. Wrażliwość jego zaostrzona doznanem nieszczęściem, przeczuwała wzburzenie bliskich mu osób; wyobrażał sobie z góry, jakie ze słów jego wyniknie rozdwojenie między nim a żoną jego. Co więcej, nie czuł się pewny zgody swej córki; nie byłby mógł powiedzieć dlaczego, ale bał się próbować. Byłaby to przykra próba dla serca czułego i kochającego.
W tym czasie pewien lekarz, przyjaciel Clerambaulta, napisał mu, że ma u siebie w szpitalu żołnierza ciężko rannego, który brał udział w ofenzywie w Szampanji i znał Maksyma. Clerambault co rychlej udał się do niego.
Znalazł leżącego nawznak w łóżku człowieka o nieokreślonym wieku, spowitego jak mumja, nieruchomego, Z białych opasek wyzierała twarz chuda wieśniaka, znękana, pomarszczona, z dużym nosem i siwym zarostem. Prawe przedramię wolne opierało na prześcieradle rękę ciężką i zniekształconą; brakowało części palca środkowego; — ale to nie liczyło wcale — to była rana pokojowa. — Pod krzaczastemi brwiami oczy patrzały jasno i pogodnie; niktby się nie spodziewał znaleźć to nowe łagodne światło w tej spalonej twarzy.
Clerambault przystąpił bliżej i zapytał go, jak się czuje. Ranny zrazu podziękował grzecznie, nie dając żadnych bliższych szczegółów, jak gdyby mu szkoda było trudu mówić o sobie.
— Dziękuję panu bardzo. Mam się dobrze, dobrze...
Ale Clerambault nalegał tonem serdecznym; a szare oczy rannego spostrzegły wnet, że w niebieskich oczach, pochylonych nad nim, przebija się coś więcej, aniżeli zwykła ciekawość.
— Ale gdzież pan jest raniony? — pytał Clerambault.
— O, mój panie, byłoby to zadługo wyliczać. Wszędzie potroszę.
— A potem, na dalsze pytania, dodał:
— Jest tego dość, i tu i tam. Wszędzie, gdzie się znalazło miejsce. Nie jestem wszakże bardzo tęgi. Nigdy nie byłbym przypuszczał, że jest tyle miejsca w mojem ciele...
Clerambault dowiedział się w końcu, że wieśniak ten otrzymał około dwadzieścia ran, — ściśle mówiąc, siedmnaście. Został literalnie zasypany („naszpikowany“, jak się wyraził) szrapnelem.
— Siedmnaście ran! — wykrzyknął Clerambault.
Wieśniak poprawił:
— Aby być zupełnie w zgodzie z prawdą, mam teraz tylko około dziesięć.
— A inne rany wyleczone?
— Odcięto mi obie nogi.
Clerambault był tak przejęty temi słowami, że zapomniał prawie o celu swego przybycia. Tyle nieszczęść! Mój Boże! Czemże jest wobec tego nasze nieszczęście? Kroplą w morzu!... Położył swą dłoń na tej szorstkiej ręce ścisnął ją. Pogodne oczy rannego błądziły po całej postaci Clerambaulta; ujrzał żałobną krepę na jego kapeluszu; zapytał:
— Pana także dotknęło nieszczęście?
Clerambault zapanował nad swojem wzruszeniem.
— Tak jest, — odpowiedział. — Pan znałeś, wszak prawda, sierżanta Clerambault?
— Naturalnie, że go znałem.
— To był mój syn.
W spojrzeniu rannego błysnął wyraz litości.
— A, mój biedny panie!... Naturalnie, że go znałem, waszego zacnego, dzielnego chłopaka. Byliśmy razem prawie cały rok. A taki rok, to coś znaczy. Całemi dniami byliśmy, jak krety, zakopani w tej samej dziurze. O, dzieliliśmy z sobą wiele cierpień i niedoli.
— Czy on wiele wycierpiał?
— Nieraz było nam ciężko, mój panie. Młodzieniec musiał znosić wiele mitręgi. Zwłaszcza z początku. Nie był do tego przyzwyczajony. Dla nas nie było to nowością.
— Pan jesteś ze wsi?
— Służyłem za parobka na wsi. Żyje się tam wraz ze zwierzętami, prawie jak one... chociaż, mój panie, prawdę powiedziawszy, człowiek w czasach dzisiejszych obchodzi się z człowiekiem gorzej, aniżeli ze zwierzętami... „Bądźcie dobrzy dla zwierząt“: był w naszym rowie strzeleckim dowcipniś, który przyczepił do ściany taką kartkę... Ale to, co nie jest dobre dla nich, jest dość dobre dla nas... Lecz mniejsza o to... Nie skarżę się. Tak ma być i na to nie ma rady. Ale ten mały sierżant, widać było, że nie jest do tego przyzwyczajony, do deszczu, do błota, do złośliwości ludzkiej, a zwłaszcza do brudu. Czego się człowiek dotykał, co jadł; a zwłaszcza na nim samym, wszędzie pełno robactwa. Z początku, parę razy, widziałem go bliskim płaczu. Wtedy szedłem mu pomagać, zagadywałem go, starałem się mu dodawać odwagi, ale tak, aby tego nie poznawał, albowiem mały był dumny i nie chciał pomocy, — był jednak, pomimo wszystkiego, z niej zadowolony. I ja także. Czuliśmy tam potrzebę zbliżenia się do siebie wzajemnie. W końcu stał się tak samo wytrzymały, jak ja; z kolei on mi potem pomagał. Sam nigdy się nie skarżył. Niekiedy nawet śmialiśmy się razem, albowiem śmiać się trzeba: żadne nieszczęście nie trwa wiecznie, a człowiek w ten sposób mści się na swojej biedzie.
Clerambault słuchał go przygnębiony. Potem zapytał:
A więc w końcu był mniej smutny?
— Tak jest, mój panie. Był zrezygnowany. Byliśmy nimi zresztą wszyscy. Nie wiedzieć, jak to się dzieje; prawie wszyscy wstają codziennie rano tą samą nogą; nie są wprawdzie wszyscy do siebie podobni, ale w końcu są bardziej podobni do innych, aniżeli do siebie samych. To lepiej, człowiek mnie odczuwa swoje cierpienie, mniej czuje siebie; wszyscy tworzą jedną zwartą całość. Tylko gdy się dostaje urlopy... Wtedy ci, którzy z nich powracają, źle się czują... właśnie tak samo mały sierżant, gdy powrócił ostatni raz z urlopu... wtedy już nie szło mu dobrze...
Clerambault ze ściśniętem sercem zawołał szybko:
— A, gdy powrócił z urlopu...?
— Był wtedy bardzo przygnębiony. Nigdy nie widziałem go tak smutnym, jak owego dnia...
Na twarzy Clerambaulta pojawił się wyraz gwałtownego bolu. Na ruch, jaki uczynił, ranny, który mówiąc spoglądał na sufit, zwrócił oczy na niego i zrozumiał widocznie uczucia jego, albowiem dodał:
— Ale potem znów nabrał odwagi.
Clerambault znów pochwycił chorego za rękę:
— Powiedz mi pan, co on panu mówił. Opowiadaj mi pan wszystko.
Wieśniak zawahał się i rzekł:
— Nie przypominam sobie tego już dobrze.
Zamknął oczy i leżał nieruchomy. Clerambault pochylony nad nim, starał się widzieć to, co te oczy widziały pod swojemi zamkniętemi powiekami.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Noc ciemna, księżyc skrył się za chmurami. Powietrze mroźne. Z głębi wązkiego i długiego korytarza, wydrążonego w ziemi, widać niebo zimne i zastygłe gwiazdy. O twardą ziemię uderzają kule. Przykucnięci w rowie, z głową opartą o kolana, Maksym i jego towarzysz, siedząc obok siebie, palą fajki. Mały tego dnia właśnie wrócił z Paryża.
Był bardzo przygnębiony i nie odpowiadał na pytania i zamknął się w ponurem milczeniu. Towarzysz jego zostawił go umyślnie całe popołudnie samego, aby się uporał ze swem zmartwieniem; patrzył na niego z pod oka i w ciemności, czując, że nadeszła właściwa chwila, zbliżył się do niego. Wiedział, że młodzieniec sam zacznie mówić. Ponad ich głowami odbiła się kula i grudka zamarzniętej ziemi oderwała się i upadła na dół.
— Hej, ty grabarzu, — rzekł tamten drugi, — zanadto ci śpieszno.
— Niechby to się już raz skończyto, — odpowiedział Maksym, — ponieważ tego wszyscy pragną.
— Aby sprawić przyjemność Niewiaszkom. chcesz oddać twoją skórę? Jesteś w istocie zanadto dobroduszny.
— Nie sami tu Niewiaszkowie przy pracy. Oni wszyscy przykładają rękę, by nam grób wykopać.
— Kto?
— Wszyscy. Ci stąd, skąd ja przychodzę, z Paryża, przyjaciele, krewni, ludzie żywi z tamtego, brzegu. My, my już jesteśmy martwi.
Nastała chwila milczenia. Granat lecący zawył w powietrzu. Towarzysz puścił z fajeczki kłąb dymu.
— A więc nie było ci tam przyjemnie, mój mały? Z góry się tego domyślałem.
— Dlaczego?
— Bo gdy jeden bieduje a drugi nie, nie mają sobie nic do powiedzenia.
— Wszak oni cierpią także.
— Ale to nie jest to samo. Możesz być jak najsprytniejszy, nie wytłumaczysz nigdy temu co tego nigdy nie zaznał, co to jest ból zębów. Spróbuj opowiadać tym, co śpią w swoich łóżkach, co się tu dzieje... Dla mnie to nie jest nowością. Nie potrzebowałem być po to na wojnie. Widziałem to całe moje życie. Czy ty sądzisz, że gdy ja się mozoliłem na roli i gdy pociłem się przy ciężkiej pracy, drudzy się tem kłopotali? Nie jakoby byli to źli ludzie. Nie są ani źli, ani dobrzy. Mniej więcej jak wszyscy na świecie. Nie mogą tego rozumieć. Aby rozumieć, trzeba samemu brać udział; wziąć na siebie pracę i trud. Inaczej, mój przyjacielu — i to właśnie ma miejsce — trzeba się poddać z rezygnacją. Nie próbuj tego tłumaczyć. Świat jest taki, jaki jest; nie można tu nic zmienić.
— Ależ to byłoby okropnie. Nie wartoby w takim razie żyć.
— Dlaczegóż u djabła? Ja to dobrze znosiłem. Ty nie jesteś słabszy odemnie. Jesteś inteligentniejszy j-możesz się nauczyć. Człowiek uczy się znosić. Wszystkiego można się nauczyć. A potem, znosić razem nie jest wprawdzie przyjemnością, ale nie jest już taką męczarnią. Najtrudniej jest być samotny. Ty nie jesteś samotny, mój mały.
Maksym spojrzał mu w twarz i rzekł:
— Tam byłem samotny. Tu nie jestem nim już...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Ale ów człowiek, leżący na łóżku z oczyma zamkniętemi, nie powiedział nic z tego, co znów widział przed sobą oczyma duszy. Otwierając znów oczy spokojnie, spotkał strwożone spojrzenie ojca, które go błagało, by mówił.
I wtedy próbował z niezgrabną i serdeczną dobrodusznością tłumaczyć, że jeżeli mały był smutny, to prawdopodobnie z tego powodu, ponieważ opuścił drogie mu osoby, ale że mu tam dodawano odwagi. Rozumiano tam jego cierpienie. Wprawdzie on sam, kaleka, nie znał nigdy swego ojca, ale gdy był małem dzieckiem, wyobrażał sobie, co to za szczęście musiało być dla tych, którzy mieli ojca...
— A zatem pozwoliłem sobie... i mówiłem do niego, jak gdybym był panem... Mały się uspokoił. Powiedział, że przecież ma się jedno do zawdzięczenia tej przeklętej wojnie: mianowicie pokazała ona, że jest wielu biednych ludzi na ziemi, którzy dotąd nie znali, a którzy są wyciosani z tego samego materjału. Wprawdzie słychać niekiedy, że jesteśmy braćmi, w ogłoszeniach lub na kazaniach jednak nikt temu nie wierzy. By o tem wiedzieć doprawdy, trzeba razem biedować... I wtedy pocałował mnie.
Clerambault wstał i pochylony nad twarzą człowieka spowitego w bandaże, ucałował szorstką twarz jego.
— Powiedz mi pan, co mogę dla ciebie uczynić, — zapytał.
— Pan jesteś bardzo dobry. Nie ma już dla mnie dużo do zrobienia. Ze mną już poniekąd skończyło się. Bez nóg, jedno ramię złamane, nic we mnie niema zdrowego... na cóż mogę się jeszcze przydać? Zresztą nie jest jeszcze rzeczą pewną, czy zostanę wogóle przy życiu. Będzie tak, jak ma być. Jeżeli odejdę z tego świata, szczęśliwej drogi! Jeżeli zaś zostanę, trzeba będzie czekać. Będą zawsze szły pociągi na tamten świat.
Clerambault podziwiał cierpliwość rannego. Ten zaś powtarzał wciąż ten sam refren:
— Jestem do tego przyzwyczajony. Cierpliwość,, niema w tem żadnej wielkiej zasługi z mej strony, gdy nie może być inaczej... a zresztą, znamy to przecież. Trochę więcej, trochę mniej... Całe życie dla nas to wojna.
Clerambault spostrzegł teraz, że w swoim egoizmie nie pytał nawet rannego dotychczas o żadne szczegóły z jego życia i nie znał nawet jego nazwiska.
— Moje nazwisko? O, jest dla mnie bardzo odpowiednie! Nazywam się Courtais Aimé... Aimé to moje imię chrzestne. Prawda, jakie stosowne dla człowieka, którego los zawsze prześladuje?... I do tego jeszcze Courtais, pysznie, nieprawda? Nie znałem nigdy moich rodziców. Jestem znajdą. Opiekun z domu podrzutków, pewien gospodarz wiejski z Szampanji, zajął się mojem wychowaniem. Poczciwiec dobrze się znał na tem. Byłem tęgo w robocie. Przynajmniej poznałem wcześnie, co mnie czekało w życiu. Napadało dość deszczu do mojej miseczki.
I potem jął opowiadać w kilku krótkich zdaniach, suchych, bez wzruszenia, całą serję niepowodzeń, z których składało się jego życie: ożenił się z dziewczyną, równie jak on, bez grosza, „głód, który żeni się z pragnieniem“, choroby, wypadki śmierci, walka ciągła z przyrodą, — to wszystko nie znaczyłoby jeszcze nic, gdyby ludzie nie dodawali swojego... Homo homini... homo... Cała niesprawiedliwość społeczna, która cięży na tych, co są w dole. — Clerambault nie mógł ukryć swego oburzenia, gdy słyszał jego opowiadanie. Aimé Courtais jednak nie wzruszał się wcale. Tak jest, tak się dzieje, zawsze tak było. Jedni są stworzeni na to, aby cierpieć, drudzy nie. Niema gór, bez dolin. Wojna wydawała mu się niedorzeczna. Nie byłby jednak ruszył palcem, aby jej zapobiec. W jego poglądach kryła się fatalistyczna bierność ludu, który na ziemi galijskiej osłania się pełną ironji niedbałością o los, owem hasłem rowów strzeleckich: „Nic sobie z tego nie robić!“ — I było w tem także nieco owego fałszywego wstydu, właściwego Francuzom, którzy niczego się tak nie boją, jak śmieszności i raczej odważyliby się dwadzieścia razy na śmierć dla rzeczy niedorzecznej, którą sami za taką uznają, aniżeli na szyderstwo z powodu uczynku, choćby nawet rozumnego, ale niezwykłego. Chcieć sprzeciwić się wojnie znaczyłoby tyle, co stanąć w drodze piorunowi. Gdy grad pada, niema na to innej rady, jak tylko starać się, jeżeli to możliwe, zasłonić swe okna, a następnie obejrzeć plon zniszczony. A potem znów się zaczyna to samo, aż do następnego gradu, aż do następnej wojny, aż do końca życia. „Nic sobie z tego nie robić.“ Nie przychodziło mu nawet nigdy na myśl, aby jeden człowiek mógł zmienić drugiego.
Clerambault oburzał się w głębi duszy na tę rezygnację bohaterską, a zarazem niedołężną, która może słusznie zachwycać klasy uprzywilejowane, albowiem one jej zawdzięczają swoje istnienie, ale która czyni z rodu ludzkiego i z jego tysiącletniego wysiłku beczkę Donald, ponieważ cała jego odwaga, wszystkie jego cnoty i trudy zużywają się na to, aby pięknie umierać... Ale gdy oczy jego wróciły się na ten szczątek człowieka, który leżał przed nim, ogarnęła go litość niezmierna. Co mógł robić, czego mógł chcieć, ten nędzarz nieszczęśliwy, ten symbol ludu kaleczonego i posyłanego na rzeź? Tyle wieków cierpi i broczy się we krwi własnej przed naszemi oczyma, a my, jego bracia szczęśliwsi, nic mu nie dajemy, oprócz niedbałej pochwały z daleka, która nie zakłóca wcale naszego spokoju i zachęca go dalej czynić to samo. Jakąż pomoc przynosimy mu? Ani czynami, ani nawet słowami. Owoce swobodnego rozwoju myśli, który zawdzięczamy jego ofiarom, zachowujemy dla siebie; nie śmiemy dać mu ich do kosztowania, boimy się światła, lękamy się bezwstydnej opinji publicznej i władców chwilowych, którzy wołają: „Zgaście je! Wy, którzy macie światło, starajcie się, by go nie było widać, jeżeli pragniecie, aby wam je wybaczono!...“ — Dość tej podłości! Kto będzie mówił, jeżeli nie my? Drudzy umierają z kneblem w ustach...
Cień cierpienia przemknął po twarzy rannego. Oczy utkwił w suficie. Usta jego duże i wykrzywione. uporczywie zamknięte, nie dawały już żadnej odpowiedzi. — Clerambault oddalił się. Był zdecydowany Milczenie ludu na łożu agonji skłoniło go do mówienia.