Clerambault/Część trzecia/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VI.

Mniej więcej w tym samym czasie odwiedził Clerambaulta młody żołnierz na urlopie, przyjaciel rodziny. Syn inżyniera i sam inżynier, Daniel Favre, którego żywa inteligencja nie zamykała się w ciasnych granicach jego zawodu, był już oddawna gorącym wielbicielem Clerambaulta: potężne wzloty nowoczesnej wiedzy zbliżyły w dziwny sposób jej dziedzinę do dziedziny poezji; stała się obecnie sama najwznioślejszym z poematów. Daniel był zapalonym czytelnikiem utworów Clerambaulta; pisywali do siebie serdeczne listy, a młodzieniec, którego rodzina pozostawała w stosunkach przyjaznych z rodziną Clerambaulta, odwiedzał ich często, być może nietylko z tego powodu, by mieć przyjemność widzenia się z poetą. Przyjmowano nadzwyczaj serdecznie tego miłego młodego człowieka, mającego około trzydzieści lat, wysokiego i dobrze rozwiniętego, o rysach wyrazistych, nieśmiałym uśmiechu i jasnych oczach na ogorzałej twarzy i nietylko samemu Clerambaultowi sprawiały te odwiedziny przyjemność. Daniel byłby mógł z łatwością wyjednać sobie, by go przydzielono do służby poza frontem, w jakiejś fabryce metalowej, ale prosił, by mu pozwolono zostać na jego niebezpiecznym posterunku na froncie, gdzie w krótkim czasie uzyskał stopień porucznika. A teraz korzystał z urlopu, by odwiedzić Clerambaulta.
Zastał go samego, żona i córka wyszły z domu. Tenże przyjął z radością swego młodego przyjaciela. Ale Daniel wydawał się zakłopotany i odpowiedziawszy byle jak na pytania Clerambaulta, przystąpił obcesowo do tematu, który mu leżał na sercu. Opowiadał, że słyszał, jak na froncie mówiono o artykułach Clerambaulta; ogarnęło go zmieszanie. Mówiono... twierdzono... Jednem słowem, wydano surowe sądy... Wiedział, że to niesprawiedliwie. Ale przybył tutaj — i ujął za rękę Clerambaulta nieśmiało i serdecznie) — przybył go błagać, aby się nie odłączał od tych, którzy go kochają. Przypomniał mu cześć, jaką obudził poeta, który wysławiał niegdyś ziemię francuską i wielkość jej ludności... „Zostań pan, zostań pan z nami, w tej godzinie ciężkich prób i doświadczeń!“.
— Nigdy nie byłem bardziej z wami, aniżeli teraz, odpowiedział Clerambault. A potem zapytał:
— Drogi przyjacielu, powiadasz pan, że rzucono się na to, co napisałem. Co pan sam sądzisz o tem?
— Ja tego nie czytałem, — odpowiedział Daniel. — Nie chciałem tego czytać. Obawiałem się, abym nie doznał smutku w mojem przywiązaniu do pana lub też nie był przeszkodzony w wypełnianiu moich obowiązków.
Nie masz pan wielkiego zaufania do siebie samego, jeżeli się lękasz, że twoje przekonania mogą się zachwiać wskutek przeczytania kilku wierszy.
— Co do mych przekonań jestem pewny, — odrzekł Daniel, nieco dotknięty temi słowami, — ale są pewne tematy, których lepiej nie poruszać.
— Oto słowo, — rzekł Clerambault, — którego nie oczekiwałem od męża głębokiej nauki. Zali prawda może coś stracić, gdy się o niej dysputuje?
— Prawda nie, ale miłość. Miłość ojczyzny.
— Mój drogi Danielu, jesteś pan śmielszy odemnie. Ja wcale nie przeciwstawiam prawdy miłości ojczyzny, staram się je jedynie pogodzić.
Daniel przerwał mu, mówiąc:
— O ojczyźnie się nie dysputuje.
— A więc to artykuł wiary? — zapytał Clerambault.
— Nie wierzę w religję, — zaprotestował Daniel. — Nie wierzę w żadną. I właśnie dlatego. Cóżby zostało na ziemi, gdyby nie było ojczyzny?
Sądzę, że jest na ziemi wiele pięknych i dobrych rzeczy. Ojczyzna jest jedną z nich. Kocham ją także. Nie dysputuję bynajmniej o miłości, ale o sposobie kochania.
Jest tylko jeden sposób, — rzekł Daniel.
— Jaki?
— Być posłuszny.
— A więc miłość z zamkniętemi oczyma. Tak, to symbol starożytny. Ja chciałem jej oczy otworzyć.
— Nie, zostaw pan tak, jak jest. Nasze zadanie jest i tak już dość mozolne. Nie czyń go pan nam jeszcze okrutniejszem.
I w kilku zdaniach krótkich, urywanych, drgających wzburzeniem, Daniel wywołał przed nim straszne obrazy tygodni, które właśnie przebył w rowie strzeleckim, obrzydzenie i wstręt do tego, co tam sam przecierpiał, co inni w jego oczach lub przez niego wycierpieli.
— Ależ mój drogi chłopcze, — rzekł Clerambault, — skoro pan sam widzisz tę hańbę, dlaczegoż jej nie przeszkodzić?
— Bo to rzecz niemożliwa.
— Aby o tem wiedzieć, trzebaby naprzód próbować.
— Prawo natury to walka istot z sobą. Niszczyć lub być zniszczonym. Tak się rzecz ma.
— I to się nigdy nie zmieni?
— Nic, — odpowiedział Daniel z wyrazem upartego bolu. — To jest prawem.
Są ludzie głębokiej wiedzy, którym wiedza tak szczelnie zakrywa rzeczywistość, jaką w sobie zawiera, że nie widzą już pod tą siatką rzeczywistości, która się im wymyka. Ogarniają całe pole, jakie wiedza odkryła, ale uważaliby za niemożliwe albo nawet za śmieszne rozszerzyć je poza granice, jakie rozum raz zakreślił. Nie wierzą w żaden inny postęp, jak tylko w ten, który jest przykuty do wnętrza tego ogrodzenia. Clerambault znał zbyt dobrze uśmiech szyderczy, z jakim znakomici uczeni, którzy wyszli ze szkół oficjalnych, odrzucają bez dalszego badania pomysły wynalazców. Pewien rodzaj wiedzy łączy się wybornie z posłuszeństwem. Przynajmniej Daniel nie wnosił do niej żadnej ironji: był to raczej wyraz smutku stoickiego i nieugiętego. Nie brakło mu wcale śmiałości ducha, ale jedynie w rzeczach abstrakcyjnych. Postawiony wobec życia, wyobrażał mieszaninę — albo raczej, ściśle biorąc, następująca po sobie kolej — lękliwości i uporu, skromności, która wątpi i nieugiętego przekonania. Człowiek, jak wielu innych, pełen sprzeczności, złożony z poszczególnych sztuk i kawałków. Tylko, że u człowieka intelektualnego, zwłaszcza u męża głębokiej wiedzy, te poszczególne kawałki leżą obok siebie i szwy są widoczne.
— A jednak, — mówił Clerambault, kończąc nagłos uwagi, jakie czynił właśnie w milczeniu, — nawet podstawy wiedzy ulegają zmianie. Pojęcia chemji, fizyki przechodzą od dwudziestu lat przez kryzys odnowienia się, który niemi wstrząsa, ale je oraz zapładnia. A owe rzekome prawa, które rządzą społeczeństwem ludzkiem albo raczej chronicznym bandytyzmem narodów, miałyby pozostać zawsze niezmienne? Czyż niema miejsca w naszych duszach dla nadziei lepszej przyszłości?
— Nie moglibyśmy walczyć, — odrzekł Daniel, — gdybyśmy nie mieli nadziei, że wprowadzimy w świecie porządek bardziej sprawiedliwy i bardziej ludzki. Wielu z moich towarzyszów broni ma nadzieję, że ta wojna będzie końcem wszystkich wojen w ogólności. Ja w to nie wierzę i nie wymagam tyle. Wiem jednak z pewnością, że nasza Francja jest w niebezpieczeństwie i że gdyby została pokonana, klęska jej byłaby nieszczęściem dla całej ludzkości.
— Klęska każdego narodu jest klęską ludzkości, albowiem wszystkie są potrzebne. Związek wszystkich narodów byłby jedynem prawdziwem zwycięstwem. Każde inne zwycięstwo niszczy zwycięzców narówni ze zwyciężonymi. Każdy dzień tej wojny, który ją przedłuża, sprawia upływ drogiej nam krwi francuskiej i zagraża Francji, że pozostanie na zawsze wycieńczona
Daniel powstrzymał te słowa ruchem niecierpliwym i bolesnym. Tak, on to wiedział, on to wiedział dobrze... Któż mógł wiedzieć lepiej od niego, że Francja ginie z każdym dniem wskutek swego bohaterskiego wysiłku, że kwiat jej młodzieży, jej siły, jej inteligencji, że siła żywotna jej ludności topnieje w sposób gwałtowny, a wraz z nią znika bogactwo, praca, kredyt narodu francuskiego!... Francja brocząc krwią na całem ciele, kroczy po tej samej drodze, po której szła niegdyś Hiszpanja przed czterema wiekami, — po drodze wiodącej do samotnego Eskurjalu... Ale niechaj mu nikt nie mówi o możliwości zawarcia pokoju, któryby położył koniec tym męczarniom, zanim nieprzyjaciel nie będzie zupełnie zmiażdżony! Nie wolno było odpowiadać na propozycje i ustępstwa, jakie czynili wtedy Niemcy, nawet ich brać pod rozwagę. Nie było nawet wolno o tem mówić. I tak samo jak politycy, generałowie, dziennikarze i miljony biedaków, którzy powtarzali wrzeszcząc na całe gardło, lekcję, jaką im podpowiadano, Daniel także wołał: „Aż do ostatniego tchnienia!“
Clerambault spoglądał z serdeczną litością na tego dzielnego chłopaka, nieśmiałego a zarazem bohaterskiego, który przerażał się na samą myśl dysputy o dogmatach, których był ofiarą. Czyż jego dusza, kształcona we wiedzy, nie wzdrygała się przed tą niedorzeczną krwawą grą, gdzie stawką była śmierć dla Francji, jak i dla Niemiec, a może jeszcze bardziej dla Francji, aniżeli dla Niemiec?
Tak dusza jego oburzała się, ale wzbraniała się wyznać to. Daniel zaklinał ponownie Clerambaulta. „Tak, poglądy jego są, być może, słuszne i prawdziwe... ale, nie teraz! Nie są teraz na czasie... Za dwadzieścia lub pięćdziesiąt lat... Pozwól pan nam przedewszystkiem spełnić nasze zadanie, zwyciężyć, położyć podwaliny pod wolność całego świata, stworzyć przez zwycięstwo Francji braterstwo wszystkich ludzi.“
Ach, ten biedny Daniel. Czyż nie przewidywał on w najlepszym razie nadużyć, któremi się pokala niewątpliwie to zwycięstwo: że potem przyjdzie kolej na zwyciężonego, aby w sposób chorobliwy powziął postanowienie odwetu i słusznego zwycięstwa? Każdy naród pragnie końca wojen w ogólności, ale przez swoje własne zwycięstwo. A tymczasem, od jednego zwycięstwa do drugiego, ludzkość stacza się coraz głębiej w otchłań klęski i nieszczęścia.
Daniel powstał z miejsca, by się pożegnać. Ściskając ręce Clerambaulta, przypomniał mu ze wzruszeniem jego dawne utwory poetyckie, w których powtarzając bohaterskie słowo Beethovena, Clerambault wysławiał cierpienie twórcze... „Durch Leiden Freude...“
„Niestety, niestety! Jak oni nas źle rozumieją! ...My opiewamy cierpienie, aby się od niego uwolnić. Ale oni, oni się niem zachwycają! I oto nasz hymn wyzwolenia staje się dla innych ludzi śpiewem ucisku...“
Clerambault nic mu nie odpowiedział. Miał żywą sympatję dla tego poczciwego chłopca. Ci biedni ludzie, którzy się poświęcają, wiedzą dobrze, że nie mają na wojnie nic do zyskania. Ale im więcej ofiary się od nich wymaga, tem bardziej stają się wierzącymi. Niechaj będą błogosławieni!... Ale gdyby przynajmniej nie chcieli poświęcać z sobą całej ludzkości!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.