<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

Nie poprzestano na tym jednym napadzie obelżywym. Skoro raz głos taki się odezwał, zawtórowały mu wkrótce inne. Ale wśród ogólnego zamieszania, głosy te byłyby przebrzmiały, nie zwróciwszy na siebie uwagi, gdyby nie szczególna zajadłość pewnej osoby, która skupiła dokoła siebie cały ten chór rozprószonych złośliwych ataków, zwróconych przeciw Clerambaultowi.
Był to jeden z jego najdawniejszych przyjaciół, literat Oktawjusz Bertin. Kolegowali niegdyś z sobą w liceum Henryka IV. Młody Paryżanin Bertin, wytworny i przedwcześnie dojrzały, przyjmował tam życzliwie niezgrabną, lecz pełną entuzjazmu serdeczność tego dużego chłopaka z prowincji, śmiesznego zarówno pod względem fizycznym, jak umysłowym (ramiona i nogi jego zdawały się nie mieć końca w zbyt krótkiem ubraniu). Przedstawiał on mieszaninę niewinności, naiwnej nieświadomości, złego smaku, patosu i przelewającej się siły, oryginalnych dowcipów i porywających obrazów. Nic z tego wszystkiego nie uszło oczu rozumnych i bystrych młodego Bertina, ani śmieszności, ani wewnętrzne bogactwo Clerambaulta. Uczyniwszy dokładny rachunek, przyjął go za swego serdecznego przyjaciela a na to jego postanowienie wywarł wielki wpływ szczery podziw, jaki mu okazywał Clerambault. Przez wiele lat dzielili się z nadmierną gadatliwością, właściwą wiekowi młodzieńczemu, swojemi myślami. Obaj marzyli, że zostaną kiedyś artystami, odczytywali sobie swoje pierwsze próby literackie, ścierali się z sobą w rozprawach bez końca. Bertin miał zawsze ostatnie słowo, jak wogóle we wszystkiem rej wodził. Clerambault nie myślał nawet o tem, by mu zaprzeczać wyższości; owszem, gdyby kto inny nie chciał jej uznać, byłby go zniewolił do tego pięściami. Podziwiał z otwartemi ustami mistrzostwo myśli i stylu tego świetnego młodzieńca, który bez trudu odnosił wszystkie sukcesy na uniwersytecie i którego nauczyciele jego widzieli już z góry powołanym do najwyższych dostojeństw, przez co, rozumie się, mieli na myśli godności urzędowe i akademickie.
Także i Bertin rozumiał to w ten sposób. Było mu śpieszno dojść do celu i myślał sobie w duchu, że owoc sławy smakuje lepiej, gdy się go zjada zębami dwudziestoletniemi. Zanim jeszcze wyszedł ze szkoły, znalazł sposobność ogłosić w dużem piśmie paryskiem serję szkiców, które mu zjednały natychmiastowy rozgłos. Prawie bez wytchnienia, napisał szybko jedno po drugiem, powieść w stylu Gabryela d’Annunzio, komedję w stylu Rostanda, książkę o Miłości, inną znów o Reformie konstytucji, badanie Istoty modernizmu, monografję o Sarze Bernhardt, w końcu „Rozmowy żywych“ których zapał sarkastyczny i zręcznie stosowany sprawił, że mu przydzielono kronikę paryską w jednym z największych dzienników bulwarowych. Wszedłszy raz do zawodu dziennikarskiego, pozostał już w nim. Był już jedną z gwiazd literackiego Tout Paris, kiedy nazwisko Clerambaulta było jeszcze nieznane. Clerambault bowiem brał powoli swój świat wewnętrzny w posiadanie; miał dość pracy, by walczyć z sobą samym i nie mógł poświęcać dużo czasu na zdobywanie sobie rozgłosu publicznego. To też pierwsze jego książki, z trudem wydane, nie przekraczały zakresu dziesięciu czytelników. Należy oddać tę słuszność Bertinowi, że był jednym z owych dziesięciu i że umiał ocenić talent Clerambaulta; mówił o tem nawet przy sposobności, a póki Clerambault nie był znany, pozwalał sobie na ten zbytek, by występować w jego obronie; dodawał jednak zazwyczaj do tych pochwał kilka rad przyjacielskich i protekcjonalnych, do których Clerambault wprawdzie nie zawsze się stosował, których atoli zawsze wysłuchiwał z tym samym serdecznym szacunkiem.
A potem Clerambault stał się znany, a nawet sławny. Bertin zdziwiony, w gruncie rzeczy szczerze zadowolony powodzeniem swego przyjaciela, był jednak, mimo wszystko nieco tem dotknięty. Dawał do poznania, że znajduje w jego stylu przesadę i że, wedle jego zdania, Clerambault był najlepszy wtedy, gdy jeszcze był nieznany, zanim osiągnął sławę. Próbował mu to nawet kilkakrotnie udowodnić; Clerambault nic na to nie odpowiadał, bo sam tego nie wiedział i mało go to zresztą obchodziło; miał­ zawsze w myśli jakieś nowe dzieło. Obaj dawni ko­ledzy pozostali nadal w najlepszych stosunkach z sobą, ale zwolna oddalili się nieco od siebie.
Wojna zrobiła z Bertina zażartego szowinistę. Niegdyś w liceum wywoływał on zgorszenie w przy­byłym świeżo z prowincji Clerambault swoim zuchwałym brakiem szacunku dla wszystkich wartości politycznych lub społecznych: dla ojczyzny, moralności, religji. Także w swych pracach literackich dawał wyraz swemu anarchizmowi, ale w formie sceptycznej, światowej, nieco niedbałej, która odpo­wiadała najlepiej gustowi jego bogatego koła czytelników. Wraz z tymi czytelnikami z wszystkimi ich dostawcami, swymi kolegami z prasy i teatrów bul­warowych, z tymi wnukami Parny'ego z Crébillona młodszego, przedcierzgnął się nagle w Brutusa, gotowego poświęcić swych synów. Mógł się może usprawiedliwiać, że ich nie ma, ale możliwie, że żałował tego.
Clerambault nie miał mu nic do wyrzucenia i nie myślał nawet o tem, by mu czynić jakie wyrzuty. Ale mniej jeszcze oczekiwał tego, by jego dawny kolega, który występował niegdyś tak zajadle przeciw moralności. Miał wobec niego odgrywać rolę oskarżyciela w imieniu obrażonej Ojczyzny. Ale czy szło mu tu w istocie tylko o Ojczyznę? Namiętny i złośliwy paszkwil, który Bertin skierował na Clerambaulta, krył w sobie, zdaje się, jakąś urazę osobistą, której Clerambault nie mógł sobie wytłumaczyć. W ogólnem wzburzeniu umysłów możnaby łatwo zrozumieć, że Bertina niemile dotknęły poglądy Clerambaulta i byłoby bardzo naturalne, gdyby się z tego powodu rozprawiał z nim swobodnie w cztery oczy. Ale tenże, nie uprzedziwszy go poprzednio, rozpoczął odrazu od publicznej i brutalnej napaści. Na pierwszej stronie swego dziennika rzucił się na niego z niesłychaną gwałtownością i napadł nie tylko na jego poglądy, ale nawet na jego charakter. Tragiczny kryzys, jaki przebywało sumienie Clerambaulta, przedstawił jako napad megalomanji literackiej, spowodowany niezasłużonem powodzeniem dzieł jego i można było sądzić, że szuka umyślnie wyrazów jak najbardziej obraźliwych dla miłości własnej Clerambaulta. Zakończył tonem ubliżającego mu lekceważenia, wzywając go, by natychmiast odwołał błąd swój.
Zjadliwość artykułu i znane nazwisko kronikarza sprawiły, że „sprawa Clerambaulta“ stała się senzacyjnym wypadkiem paryzkim. Zajmowała ona całą prasę blisko tydzień, co znaczyło wiele dla tych ptasich mózgów. Nikt prawie nie zadał sobie trudu przeczytać broszurę Clerambaulta: to nie było potrzebne, wszak Bertin już ją czytał. Brać dziennikarska nie ma zwyczaju trudzić się pracą zbyteczną. Nie szło tu przecież o czytanie, ale o wydanie sądu. Dziwny „Święty Związek“ dokonał się tu przeciw osobie Clerambaulta. Klerykali i Jakobini porozumieli się z sobą, by go zgładzić wspólnie. I tak nagle z jednego dnia na drugi, człowiek wczoraj jeszcze powszechnie podziwiany, został obrzucony błotem. Poeta narodowy stał się wrogiem społeczeństwa. Wszyscy Mirmidonowie prasy brali udział w tych bohaterskich zniewagach, a większa część ich zdradzała, obok swej istotnej złej wiary, nieuctwo nie do uwierzenia. Mało który z nich znał dzieła Clerambaulta, ledwie znali jego nazwisko i tytuł którejś z jego książek; to jednak nie przeszkadzało im wcale, by go teraz oczerniać, tak samo, jak nie przeszkadzało im dawniej, by go wysławiać wówczas, gdy jeszcze był w modzie. Teraz znajdowali we wszystkiem, co napisał ślady „boszyzmu“. Cytaty z jego pism, jakie podawali, były zresztą zawsze niedokładne. Jeden z nich, w zapale swego oskarżenia, obdarzył nawet Clerambaulta dziełem innego autora, który, blady z trwogi, zaprotestował natychmiast z oburzeniem, wyrzekając się wszelkiej wspólności ze swym niebezpiecznym kolegą. Dotychczasowi przyjaciele, których przejmował niepokojem ich serdeczny stosunek z Clerambaultem, nie czekali, aby im go wypominano; uczynili sami pierwszy krok i wystosowali do niego „Listy otwarte“, które dzienniki ogłosiły na miejscu widocznem. Jedni, jak Perrotin, dołączyli do swej nagany publicznej patetyczne zaklęcie, aby wyznał „mea culpa“. Inni, nawet bez tego łagodnego zastrzeżenia, zrywali z nim wszelkie stosunki w słowach gorzkich i obrażających go. Ta zajadła nienawiść przeraziła Clerambaulta; powodem jej nie mogły być jedynie jego artykuły, musiała się już pierwej gnieździć w sercach tych ludzi. Jakto! Tyle ukrytej zawiści!... Cóż im tak złego wyrządził?... Artysta, który ma powodzenie, nie domyśla się nawet, że między tymi, którzy mu towarzyszą z miłym uśmiechem, niejeden ukrywa pod przyjaznym wyrazem twarzy ostre zęby, czyhające na chwilę, kiedyby mogły kąsać.
Clerambault starał się ukrywać przed swą żoną zniewagi, jakiemi go obsypywały dzienniki. Tak, jak student, który pragnie ukryć przed rodziną złe noty, czekał na listonosza, by odebrać od niego złośliwe dzienniki. Ale jad ich wkońcu zatruł nawet powietrze, którem oddychano. Pani Clerambault i Rozyna musiały w swoich stosunkach towarzyskich znosić różne przykre docinki, liczne obraźliwe przytyki i zniewagi. Z owym wrodzonym instynktem sprawiedliwości, które znamienuje zwierzę ludzkie, a zwłaszcza kobietę, czyniono je odpowiedzialnemi za poglądy Clerambaulta, których prawie nie znały, a w każdym razie nie podzielały. (Ci, którzy je obwiniali, nie znali ich również). Ci, którzy byli jeszcze najbardziej grzeczni, posługiwali się niedomówieniami, unikali w sposób widoczny zapytywania o nowiny, nie wymawiali imienia Clerambaulta... „Nie należy mówić o powrozie w domu wisielca!... To umyślne milczenie było jeszcze bardziej obraźliwe aniżeli otwarta nagana. Możnaby sądzić, że Clerambault dopuścił się jakiegoś oszustwa albo występku przeciw moralności. Pani Clerambault wracała do domu rozgoryczona, Rozyna udawała, że nic sobie z tego nie robi, ale Clerambault widział, że cierpi. Przyjaciółka, którą spotkali na ulicy, przeszła na przeciwległy chodnik i odwróciła głowę, aby im się nie ukłonić. Rozyna została wykluczona z Komitetu dobroczynności, w którym pracowała gorliwie bez przerwy od kilku lat.
W tem patrjotycznem potępieniu odznaczały się zwłaszcza kobiety swoją zawziętością. Odezwa Clerambaulta, nawołująca do zbliżenia się i do wybaczenia, znalazła w nich najbardziej zażarte przeciwniczki. To samo powtarzało się wszędzie. Tyranja opinji publicznej, tej maszyny ucisku, stworzonej przez państwo nowoczesne i jeszcze bardziej despotycznej, aniżeli one, nie miała w czasie wojny bardziej okrutnych narzędzi, aniżeli niektóre kobiety. Bertrand Russell opowiada o pewnym biednym człowieku, konduktorze tramwajowym, żonatym, ojcu rodziny, zwolnionym od służby wojskowej, który sobie odebrał życie z rozpaczy, wskutek zniewag i prześladowań ze strony kobiet Middlesex. We wszystkich państwach te bachantki wojny w podobny sposób prześladowały, ścigały, oddawały na śmierć setki nieszczęśliwych... Nie powinniśmy się temu wcale dziwić. Aby nie przewidywać tego fanatyzmu i tej dzikości trzeba być jednym z tych, którzy, tak jak dotychczas Clerambault, żyją w zgodzie z opinją publiczną i idealizują ogólny spokój. Naprzekór usiłowaniom kobiety, aby się zbliżyć do kłamliwego ideału, wymarzonego przez mężczyznę gwoli jego zadowolenia i jego spokoju, kobieta nawet zwiędła i wydelikacona, jakiemi są kobiety dzisiejsze, jest bliższa stanu pierwotnego aniżeli mężczyzna. Znajduje się u źródła instynktów naturalnych i jest sowiciej wyposażona w siły, które nie są ani moralne, ani niemoralne, ale poprostu zwierzęce. Jeżeli nawet miłość jest jej głównym celem, to nie jest to miłość uszlachetniona rozumem, ale miłość w stanie pierwotnym, surowym, ślepa i szalejąca, gdzie się łączą z sobą egoizm i ofiarność, oboje zarówno nieświadome siebie i będące w służbie tajemniczych celów gatunku. Wszystkie te delikatne i kwieciste upiększenia, któremi para ludzka stara się osłonić te przerażające ją siły, są jak gdyby plecionką z pnących się roślin ponad potokiem. Celem ich jest łudzić się. Człowiek nie zniósłby życia, gdyby jego słaba dusza znalazła się oko w oko naprzeciw owych potężnych sił, które go unoszą. Jego przemyślne tchórzostwo wysila się tedy na to, aby te siły w duchu zastosować do jego słabości: kłamie w miłości, kłamie w nienawiści, kłamie w stosunku do kobiety, kłamie w stosunku do ojczyzny, kłamie wobec swoich Bogów; tak dalece się lęka, aby ukazująca się mu rzeczywistość nie wprawiła go w konwulsje, że podstawił w jej miejsce blade farby swego idealizmu.
Wojna zburzyła ten słaby wał ochronny. Clerambault widział, jak spadła szata obłudnej qrzeczności, którą się okrywa cywilizacja i oto ukazał mu się dziki zwierz w całej swej nagiej brutalności.
Najbardziej wyrozumiali z pomiędzy dawnych przyjaciół Clerambaulta byli ci, którzy należeli do świata politycznego, deputowani, ministrowie wczorajsi lub jutrzejsi. Przyzwyczajeni kierować trzodą ludzką, wiedzieli, ile jest warta. Śmiałe wynurzenia Clerambaulta wydawały im się wielce naiwne. Oni sami myśleli o wiele gorzej, ale uważali za głupstwo coś takiego mówić, za rzecz niebezpieczną coś takiego pisać, a za rzecz jeszcze bardziej niebezpieczną na to odpowiadać, albowiem gdy się na coś napada otwarcie, czyni się je powszechnie znanem, a gdy się coś potępia, uznaje się tem samem jego ważność. Toteż wedle ich zdania byłoby najrozsądniej zupełnie pominąć milczeniem te nieszczęsne broszury, którychby opinja publiczna sama przez się, senna i ociężała, wcale nie zauważyła. To było w czasie wojny hasło ogólnie przestrzegane w Niemczech, gdzie władza publiczna tłumiła girlandami kwiatów zbuntowanych pisarzy, skoro ich nie mogła udusić bez hałasu. Ale zmysł polityczny demokracji francuskiej jest bardziej szczery i bardziej ograniczony. Ona nie zna milczenia. Zamiast ukrywać swą nienawiść, wychodzi na trybunę, aby ją publicznie wyjawić. Wolność francuska jest taka, jak ją przedstawił Rude: ma paszczę otwartą i ryczy. Kto nie ma tych samych poglądów, co ona, jest natychmiast zdrajcą; znajdzie się zawsze jakiś podły dziennikarz, który powie, za jaką cenę został kupiony ten głos wolny, a dwudziestu opętanych podburzy przeciw niemu wściekłość gapiów. Gdy raz ta muzyka się rozegra, nie można nic innego robić, jak tylko czekać, aż gwałtowność wyczerpie się swoim własnym nadmiarem. Tymczasem należy się mieć na baczności; rozumni chronią się w bezpieczne miejsce lub wyją wraz z wilkami.
Dyrektor dziennika, który uważał to dla siebie za zaszczyt, że od wielu lat ogłaszał poezje Clerambaulta, kazał mu oświadczyć cichaczem, że uważa cały ten hałas za śmieszny, że cała ta historja nie warta nawet funta kłaków, że jednak, ku swemu wielkiemu ubolewaniu, widzi się zmuszony, przez wzgląd na swoich prenumeratorów, zaatakować go... O, w należytej formie!... Nie weźmie mu tego za złe, wszak prawda?... W istocie, nie było tu nic brutalnego, poprzestano tylko na tem, że go wystawiono na śmieszność.
I nawet Perrotin — (jak nędzny jest ród ludzki!) — w wywiadzie wyszydził, w dowcipny sposób, Clerambaulta, wystawił go na śmiech, a w duchu zaś myślał zostać dalej jego przyjacielem.
Nawet i we własnym domu Clerambault nie znajdował już teraz poparcia. Jego stara towarzyszka, która od trzydziestu lat myślała jedynie jego głową i powtarzała jego poglądy, nawet zanim je jeszcze rozumiała, przerażała się teraz i oburzała jego nowemi zapatrywaniami, wyrzucała mu z goryczą wywołanie tego skandalu, krzywdę, jaką wyrządził swemu nazwisku, nazwisku rodziny, pamięci zmarłego syna, świętej zemście, ojczyźnie. Co się tyczy Rozyny, kochała go zawsze, ale nie rozumiała go już teraz. Kobieta może rzadko uznawać wymagania ducha, zna tylko wymagania serca. Wystarczało jej to, że ojciec jej nie łączy się z hasłami nienawiści, że pozostaje dalej dobry i przystępny litości, nie pragnęła jednak wcale, by ujmował swe uczucia w teorje, a tem mniej, aby je wygłaszał publicznie. Miała zdrowy rozum serdeczny a zarazem praktyczny kobiety, która czyni zadość wymogom serca, a przytem umie się zastosować do reszty. Nie pojmowała tej nieugiętej konieczności logicznej, która zmusza mężczyznę do wysnuwania ostatnich konsekwencyj z jego przekonań! Tego nie mogła rozumieć. Godzina jej minęła, ta godzina, w której otrzymała i wypełniła, sama o tem nie wiedząc, szczytne zadanie podnieść w sposób macierzyński na duchu swego ojca, człowieka słabego, chwiejnego, złamanego, ukryć go pod swemi skrzydłami, ocalić jego sumienie i wsunąć mu znów w rękę pochodnię, którą upuścił. Teraz, gdy ją znów miał w dłoni, rola jej skończyła się. Stała się napowrót „małą dziewczynką“, kochającą, usuniętą na drugi plan, niepokaźną, która snogląda na wielkie wypadki na świecie oczyma nieco obojętnemi i tylko w głębi jej duszy zostało się coś, jak gdyby odbłysk owej nadziemskiej godziny, którą przeżyła, którą zachowuje w sobie z czcią nabożną i której już teraz nie rozumie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.