Clerambault/Część trzecia/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Ogniskiem choroby była idea narodu. Nie można się było dotknąć tego wrzodu, gdyż natychmiast zwierzę wyło z bolu, Clerambault jednak uderzył w to miejsce bez żadnego względu.
„...Cóż mam robić z waszemi narodami? Żądacie odemnie, abym kochał narody lub ich nienawidził? Ja kocham lub nienawidzę ludzi. Są w każdym narodzie szlachetni, podli, mierni. I w każdym narodzie mało jest szlachetnych i podłych, a mnóstwo miernych. Kocham jakiegoś człowieka lub nie kocham go, dlatego, czem on jest, a nie dlatego, czem są inni. A gdyby był tylko jeden jedyny człowiek, któregobym kochał w pewnym narodzie, toby mi wystarczyło, by tego narodu nie potępiać. — Mówicie mi o walkach i nienawiściach ras? Rasy są kolorami w pryzmacie życia, dopiero ich wiązka tworzy razem światło. Biada temu, który łamie ten pryzmat! Ja nie należę do jednej rasy, należę — do życia, do życia całego. We wszystkich narodach, sprzymierzonych lub wrogich, mam braci, a najbliżsi nie zawsze są ci, których wy mi chcecie narzucić, jako ziomków. Rodziny duchowe są rozprószone po całym świecie. Zmieńmy ten stan! Naszem zadaniem jest zburzyć narody chaotyczne, a na ich miejscu utworzyć grupy harmonijne. Nic nie stanie temu na przeszkodzie. Nawet prześladowania sprawią, że ze wspólnych cierpień wzniesie się wspólna miłość dręczonych narodów“.
Innym razem, kilkakrotnie, nie przecząc idei narodu i nawet przypuszczając istnienie narodów, jako — fakt naturalny, — (albowiem Clerambault nie silił się na logikę i pragnął jedynie ugodzić w bożyszcze tam) gdzie były luki w jego pancerzu), — oświadczał w sposób bezwzględny, że nie bierze udziału w rywalizacjach narodów. To stanowisko jego było również bardzo niebezpieczne.
„Nie zajmują mnie spory, jakie toczą wasze narody między sobą o zyskanie przewagi. Jest mi rzeczą obojętną, czy będzie trjumfował na wyścigach ten lub ów kolor. Ktokolwiek będzie zwycięzcą, zawsze zwycięży ludzkość. Jest rzeczą sprawiedliwą, aby naród mający najwięcej życia, najbardziej inteligentny i pracowity, odniósł zwycięstwo w pokojowem współzawodnictwie pracy. Byłoby zaś rzeczą potworną, gdyby współzawodnicy pokonani lub ci, którym grozi taka klęska, chwycili się gwałtu, by ów naród zwycięzki wyrugować z targu światowego. Znaczyłoby to tyle, co podporządkować interesy wszystkich ludzi interesom jednej firmy handlowej. Ojczyzna atoli nie jest firmą handlową. Jest wprawdzie rzeczą przykrą, że podniesienie się jednego narodu powoduje upadek drugiego, ale gdy wielki handel w moim kraju niszczy mały handel w moim kraju, nie powiecie, że to zbrodnia obrazy majestatu wobec ojczyzny; a przecież walka ta ma w swem następstwie spustoszenie jeszcze smutniejsze i jeszcze bardziej nie zasłużone. Cały panujący obecnie na świecie system ekonomji jest błędny i zgubny; należy go naprawić. Ale wojna, która dąży do tego, aby współzawodnik zręczniejszy lub szczęśliwszy został oszukany przez mniej zręcznego lub bardziej leniwego, pogorsza tylko błędy systemu: wzbogaca kilka jednostek a niszczy ogół.
Wszystkie narody nie mogą dążyć po tej samej drodze tym samym krokiem. Naprzemian jedne wyprzedzają inne, to znów zostają za niemi w tyle. Cóż na tem zależy, jeżeli wszystkie tworzą tylko jeden i ten sam pochód! Nie należy powodować się głupią miłością własną. Biegun energji świata zmienia ustawicznie swoje położenie, nawet w tym samym kraju przenosi się często z jednego miejsca na drugie: i tak we Francji przeniósł się z rzymskiej Prowansji nad rzekę Loarę Walezjuszów, teraz jest w Paryżu, ale nie zostanie tam zawsze. Ziemia cała ulega zmiennemu rytmowi płodnej wiosny i sennej jesieni. Drogi handlowe nie pozostają niezmienne. Bogactwa podziemne wyczerpują się. Naród, który podczas wieków wydawał nie licząc wcale, dąży, poprzez swój blask, ku upadkowi; zachowa swój byt tylko wtedy, gdy się wyrzecze czystości swej krwi i zmiesza ją krwią, obcą. Jest rzeczą daremną, a nawet zbrodnią chcieć przedłużać swoją własną dojrzałość, która już minęła, w ten sposób, że się powstrzymuje dojrzałość, innych. Tak postępują dzisiaj nasi starcy, którzy wysyłają młodzież na śmierć. To nie czyni ich młodszymi, a zabijają przyszłość.
Naród zdrowy stara się, zamiast się buntować zaciekle przeciw prawom natury, zrozumieć te prawa; poznaje prawdziwy swój postęp nie w niedorzecznym uporze, by się nie starzeć, ale w nieustannym wysiłku, aby postępować z wiekiem, stawać się innym i większym. Każdy wiek ma swoje zadanie. Czepiać się całe życie tego samego zadania jest oznaką lenistwa i słabości. Uczcie się zmian! Zmiana to życie. Kuźnia ludzkości ma pracę dla wszystkich. Niechaj wszystkie narody pracują i niech każdy będzie dumny z pracy wszystkich. Trud i genjusz innych są także — i naszą własnością“.

∗             ∗

Te artykuły pojawiaty się to tu, to tam, kiedy mogły, w jakiemś małem piśmie postępowem, anarchistycznem i literackiem, w którem zresztą gwałtowne ataki osobiste zastępowały rozważną walkę z rządem. Były prawie nieczytelne, pokiereszowane cenzurą, która zresztą, gdy artykuł był później powtórzony w innym dzienniku, przepuszczała z kapryśną niedbałością to co dnia poprzedniego wykreśliła, a natomiast wykreśliła to, co dnia poprzedniego przepuściła. Trzeba było się prawdziwie natężać, by zrozumieć sens artykułu. Było rzeczą dziwną, że nie przyjaciele, ale przeciwnicy Clerambaulta zadawali sobie tę pracę. Zwykle w Paryżu polemiki nie trwają długo. Najzawziętsi wrogowie, najbardziej wyćwiczeni szermierze w walce na pióra, wiedzą bardzo dobrze, że milczenie szkodzi więcej, aniżeli zniewaga i każą milczeć swej nienawiści, aby tem lepszy wywarła skutek. Ale w owem podnieceniu histerycznem, które wówczas owładnęło w Europie wszystkiemi duszami, nie było już żadnej busoli, nawet dla nienawiści. Gwałtowne ataki Oktawjusza Bertin przypominały co chwila Clerambaulta publiczności. Napróżno wołał on pogardliwie do innych: „Nie mówmy o nim więcej!“ Powtarzał te słowa na końcu każdego artykułu, wylał właśnie swą żółć na swego przeciwnika.
Bertin znał doskonale wszystkie tajne słabostki, wszystkie błędy i drobne śmieszności swego dawnego przyjaciela. Nie mógł się oprzeć przyjemności, by w nie nie ugodzić niezawodną strzałą. A Clerambault dotknięty do żywego i niedość roztropny, by tego nie zdradzić, dał się wciągnąć w walkę, odpowiadał i udowodnił, że potrafi także ranić drugiego do krwi. Wybuchła między nimi płomienna nienawiść.
Wynik był łatwy do przewidzenia. Dotychczas nie był Clerambault niebezpieczny. Ograniczał się ściśle biorąc do rozpraw moralnych; polemika jego nie przekraczała zakresu ideowego; mogłaby równie dobrze, jak do Francji dzisiejszej, stosować się do Niemiec, do Anglji, — lub do starożytnego Rzymu. Mówiąc otwarcie, nie znał on wcale wypadków politycznych, na temat których rozpisywał się patetycznie, — jak zresztą dziewięć dziesiątych osób jego warstwy społecznej i jego zawodu. To też akordy jego muzyki nie mogły niepokoić tych, którzy byli w owej godzinie władcami. Hałaśliwe jednak starcie się Clerambaulta i Bertina i wywołana tem wrzawa w prasie miały dwojakie następstwo: z jednej strony Clerambault przyzwyczaił się w swej szermierce do dokładniejszej techniki, był zmuszony szukać pewniejszego gruntu pod stopami, aniżeli walka na słowa; z drugiej strony, nawiązał wskutek tego stosunki z ludźmi, którzy będąc lepiej od niego obeznani z prawdziwym stanem rzeczy, dostarczali mu dowodów do jego twierdzeń. Od niejakiego czasu utworzyło się we Francji małe towarzystwo, napół tajne, które miało na celu prowadzić niezawisłe poszukiwania i wykonywać wolną krytykę co do wojny i przyczyn, jakie ją wywołały. Państwo, tak pilnie baczące na to, aby zdławić każdą próbę wolnej myśli, nie uważało za niebezpiecznych tych ludzi mądrych, spokojnych, przedewszystkiem ludzi o głębokiej wiedzy, którzy nie szukali rozgłosu i zadowalali się prywatnemi dysputami; sądziło, że najlepszą polityką jest, nie spuszczając z nich oka, zostawić ich w ich czterech ścianach. Pomysł ten jednak okazał się błędny. Prawda, wykryta w sposób skromny a mozolny, chociażby zrazu była znana jedynie pięciu lub sześciu osobom, nie może potem być wykorzeniona; wyłazi z pod ziemi z siłą nie znoszącą oporu. Clerambault dowiedział się, po raz pierwszy, o istnieniu tych namiętnych poszukiwaczy prawdy, którzy mu przypominali takich samych poszukiwaczy z czasów procesu Dreyfusa; ich apostolstwo w swem tajnem ukryciu przybrało, w tych czasach ogólnego ucisku, jakieś podobieństwo do nielicznej społeczności chrześcijańskiej w epoce katakumb. Dzięki tym ludziom odkrył, obok niesprawiedliwości, kłamstwa „wielkiej wojny“. Dotychczas przeczuwał je tylko w sposób niejasny, ale nie podejrzywał nawet, w jakim stopniu dzieje, które nas dotyczą tak blisko, zostały sfałszowane. Ogarnęło go straszne oburzenie. Nawet w godzinach najbardziej dokładnych badań, naiwność jego nigdy sobie nie wyobrażała fałszywych podstaw, na jakich się opiera wojna krzyżowa w obronie prawa. A ponieważ nie był człowiekiem, który tego rodzaju odkrycie chowa dla siebie, wyjawiał je głośno i otwarcie w artykułach, które cenzura natychmiast konfiskowała; później w formie satyrycznej, ironicznej, symbolicznej, w małych opowiadaniach, bajkach i przypowieściach w rodzaju Waltera, które niekiedy przemykały się szczęśliwie, z powodu nieuwagi cenzora i które wskazywały władzy Clerambaulta, jako człowieka stanowczo niebezpiecznego.
Ci, którzy sądzili, że go znają, zdziwili się wielce. Przeciwnicy uważali go dotychczas powszechnie za człowieka sentymentalnego. I był nim niewątpliwie. Ponieważ jednak wiedział o tem i był zarazem Francuzem, miał zdolność szydzić z tego i sam to wyśmiewać. To dobre dla sentymentalnych Niemców wierzyć ślepo w siebie, ale na dnie duszy Clerambaulta, wymownego i wrażliwego, czuwało spojrzenie Galijczyka, który zawsze bacznie śledzi w głębi tych gęstych lasów, na wszystko uważa, nic z oka nie traci i gotów jest śmiać się z wszystkiego. A najbardziej dziwne jest to, że ten wewnętrzny popęd objawia się właśnie wtedy, kiedy tego najmniej oczekiwać można, w czasie najniższych prób i groźnych niebezpieczeństw. Uczucie śmieszności powszechnej wzmocniło i ożywiło poniekąd Clerambaulta. Charakter jego przybrał nagle żywą różnorodność, uwolniwszy się od więzów konwencyjnych, któremi był dotychczas skrępowany. Dobry, czuły, skory do walki, łatwo drażliwy, przekraczający miarę, o czem wiedział i co brał z wesołej strony, sentymentalny, ironiczny, sceptyk i zarazem człowiek wierzący, sam dziwił się, gdy się widział w zwierciadle tego, co pisał. Całe jego życie, które dotychczas zamknął w sobie przezornie i burżujnie, wybuchało teraz z niego, rozwinięte samotnością moralną i zdrową atmosferą czynu.
I Clerambault spostrzegł, że sam siebie nie znał dotychczas. Czuł się, gdyby swieoż narodzony, po owej nocy strasznej trwogi. Poznał nowy rodzaj rozkoszy, o którym nie miał jeszcze wyobrażenia, jest to rozkosz zawrotna i samodzielna człowieka wolnego wśród walki: wszystkie jego zmysły były naprężone, jak łuk dobrze napięty i ogarnęło go uczucie błogiego zadowolenia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.