Clerambault/Część trzecia/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Clerambault |
Podtytuł | Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny |
Wydawca | „Globus” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia „Sztuka“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Leon Sternklar |
Tytuł orygin. | Clérambault |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała część trzecia Cały tekst |
Indeks stron |
I Ale osoby, które go otaczały, nie miały z tego żadnej korzyści. Panią Clerambault spotykały z powodu tej walki same przykrości; otaczała ją atmosfera nieprzyjazna, która znajdowała w końcu swój wyraz nawet u drobnych dostawców w dzielnicy. Rozyna czuła się coraz słabsza. Zmartwienie w miłości, które taiła, podkopywało jej zdrowie. Milczała i nie skarżyła się nikomu, ale matka czyniła to za siebie i za córkę. Obejmowała tem samem uczuciem goryczy głupców, którzy ją obrażali i nierozważnego męża, który był powodem tego. Przy każdem jedzeniu słychać było niezręczne wyrzuty, które miały go przywieść do milczenia. Ale to wszystko nic nie pomogło: wyrzuty nieme lub hałaśliwe odbijały się od Clerambaulta; był niemi bez wątpienia skruszony; oddawał się jednak z zapałem walce. Egoizm nieświadomy i nieco dziecinny sprawiał, że oddalał od siebie to, coby mu mogło mącić tę nową przyjemność.
Okoliczności przybyły pani Clerambault z pomocą. Stara krewnianka, która ją wychowała, umarła. Mieszkała w Berry i zostawiła rodzinie Clerambault swoją małą posiadłość w spadku. Pani Clerambault skorzystała z tego smutnego wypadku, by się oddalić z Paryża, do którego teraz czuła wstręt i aby wyrwać męża z tego niebezpiecznego środowiska. Podała oprócz swej żałoby powody praktyczne i zdrowie Rozyny, której ta zmiana powietrza bardzoby posłużyła. Clerambault ustąpił. Udali się tedy wszyscy troje, aby objąć w posiadanie ten mały spadek i pozostali w Berry przez całe lato i jesień.
Było to na wsi. Stary dom mieszczański, na końcu wioski. Z burzliwego życia w Paryżu przeszedł Clerambault nagle do martwej ciszy. Ciągłe milczenie po całych dniach przerywało tylko pianie kogutów na folwarku i beczenie bydła na pastwiskach. Ale serce Clerambaulta było zanadto rozgorączkowane, by się zastosować do tego pogodnego i powolnego rytmu przyrody. Niegdyś miłował ją, a nawet uwielbiał, nieraz był w harmonii z tym ludem wiejskim, z którego wyszła jego rodzina. Ale dziś wieśniacy, z którymi próbował rozmawiać, sprawiali na nim wrażenie ludzi z innej planety. Wprawdzie nie byli zakażeni jadem wojny, nie unosili się namiętnością, nie okazywali nienawiści wobec wrogów. Ale nie ukazywali także nienawiści wobec wojny. Przyjmowali ją jako fakt dokonany. Nie dawali się w tym względzie wyprowadzić w pole: (niektóre uwagi, wypowiadane z dobroduszną ironją, zdradzały, że wiedzą, co wojna była warta). Ale tymczasem z faktu tego ciągnęli korzyści i robili grube interesy. Bezwątpienia, tracili na polach bitew synów swoich, ale nie tracili swoich posiadłości ziemskich. Nie byli to zresztą ludzie nieczuli, ich żałoba nie wyrażała się coprawda dobitnie, ale była mimo to w ich sercach głęboko wyryta. Ale ostatecznie, życie poszczególnych ludzi przemija, a ziemia pozostaje. Oni przynajmniej nie wysłali, tak jak mieszkańcy miast, dzieci swoich z fanatyzmu narodowego na śmierć. Ale z chwilą, gdy ta ofiara już została spełniona, umieli jej nadać wartość i jest wielce prawdopodobne, że synowie poświęceni sami byliby to uznali za rzecz naturalną. Ale gdy się traci to, co się kocha, czyż trzeba zaraz tracić głowę? Wieśniacy nie stracili jej. Wojna stworzyła, jak powiadają, po wsiach francuskich blizko miljon nowych właścicieli.
Clerambault czuł się tu, ze swojemi zapatrywaniami, jak gdyby na wygnaniu. Myśli jego i myśli tych wieśniaków nie przemawiały tym samym językiem. Wygłosili przed nim kilka swoich nieocenionych skarg. Wieśniak, gdy mówi z mieszczaninem, skarży się zawsze już z przyzwyczajenia; jest to sposób obrony przeciw możliwemu odwoływaniu się do jego mieszka, Tym samym tonem mówiliby o wybuchu zarazy pyskowej u bydła. Clerambult był dla nich zawsze Paryżaninem. Cokolwiekby sobie myśleli, nigdyby mu tego nie wyjawili. On był dla nich człowiekiem innego plemienia.
Brak echa przytłumiał słowa Clerambaulta. Będąc w wysokim stopniu wrażliwy, wkońcu sam ich nie słyszał. Otoczyło go głuche milczenie. Głosy przyjaciół odległych i nieznanych mu, którzy próbowali nawiązać z nim stosunki, podchwyciła służba szpiegowska na poczcie, jedno z łych haniebnych urządzeń, które splamiły owe czasy. Pod pozorem, by stłumić szpiegostwo zagraniczne, państwo czyniło wtedy swoich własnych obywateli szpiegami. Nie poprzestawało na tem, by czuwać nad polityką, gwałciło myśli; kształciło swych ajentów w zawodzie lokai, którzy podsłuchują pod drzwiami. Nagrody, płacone za taką podłość, napełniły cały kraj (wszystkie kraje) dobrowolnymi ajentami policyjnymi, ludźmi z lepszego towarzystwa, często literatami, którzy po większej części uchylali się od służby wojskowej, i okupywali swoje własne bezpieczeństwo, sprzedając bezpieczeństwo innych osób, a denuncjacje swoje pokrywali imieniem ojczyzny. Dzięki tym donosicielom, dusze wolne, które się szukały, nie mogły sobie podać ręki. Olbrzymi potwór, państwo, podejrzywał i lękał się kilku osób wolnych, które stały odosobnione, słabe, bezbronne, tak go piekł cierń nieczystego sumienia. A każda z łych dusz wolnych otoczona tajnym nadzorem, usychała w swem więzieniu; nie wiedząc zaś o tem, że wszyscy doznawali tych samych katuszy, ginęła powoli, wśród lodowatej samotności; zastygła w swej rezpaczy.
Dusza, jaką nosił Clerambault w swojem łonie, była zanadto płomienna, by się dać pokryć śnieżnym całunem. Ale dusza sama nie wystarcza. Ciało jest rośliną, która potrzebuje ludzkiej ziemi. Pozbawione sympatji; skazane na to, aby się żywić własną substancją, marnieje i ginie. Całe rozumowanie Clerambaulta, którem chciał udowodnić sobie, że jego poglądy odpowiadają poglądom tysięcy nieznajomych, nie mogło mu zastąpić rzeczywistego zetknięcia się z jednem jedynem sercem żywem. Duszy może wystarczyć wiara. Ale serce jest niewiernym towarzyszem, musi się dotykać, aby wierzyć.
Clerambault nie przewidywał tej fizycznej słabości. Było jak gdyby duszenie się. Skóra była sucha, krew wyssana przez palące się ciało, źródło życia wyczerpane. Był jak gdyby w przestrzeni pozbawionej powietrza, oddzielony od niego murem.
Otóż pewnego wieczora, gdy podobny do suchotnika w parnym dniu błąkał się po swoim domu, od jednego pokoju do drugiego, szukając nieco powietrza do oddychania, doręczono mu list, któremu udało się przemknąć przez oczka gęstej sieci, jaką go otoczono. Pisał go człowiek mniej więcej w jego wieku, nauczyciel wiejski w ustronnej dolinie prowincji Dauphiné. List ten opiewał:
„Wojna pozbawiła mnie wszystkiego. Z tych, których znałem, jednych zabiła, innych nie poznaję. Po tem wszystkiem, co nadawało wartość memu życiu, po mej wierze w postęp ludzkości i w przyszłość braterstwa duchowego, depcą nogami. Umierałem z rozpaczy, gdy przypadkiem pewien dziennik, który pana znieważał, zapoznał mnie z pańskiemi artykułami “O Zmarli, wybaczcie nam!“ i „Do Tej, którą się kochało“. Przeczytałem je i zapłakałem z radości. A więc człowiek nie jest osamotniony? Nie cierpi sam jeden? Pan masz jeszcze tę wiarę, wszak prawda? Powiedz mi pan. Ona zawsze istnieje, oni nie zabiją jej? Ach, jak to dobrze, a ja już prawie zaczynałem o tem wątpić. Przepraszam pana, ale człowiek jest stary, sam jeden na świecie, znużony... Błogosławię pana. Teraz umrę spokojnie. Teraz, dzięki panu, wiem, że niezawiodłem się...“
Clerarnbault doznał w tej chwili uczucia, jak gdyby świeże powietrze weszło do pokoju przez szczelinę w murze. Płuca mu się wydęły, serce poczęło bić raźniej, zdrój życia znów się otworzył i począł napełniać wyschłe łożysko duszy. O, jak ludzie potrzebują zawsze miłości drugich ludzi!... O ty ręko, wyciągnięta ku mnie w godzinie mej trwogi, ręko, która obudziłaś we mnie uczucie, że nie jestem gałęzią odciętą od pnia drzewa, ale że sięgam do jego serca, ja ciebie ocalam, a ty wybawiasz mnie; daję ci moją siłę, ona zginie, jeżeli jej nie weźmiesz. Prawda samotna jest jako iskra, która wytryska z krzemienia, sucha, odosobniona, przemijająca. Czy zgaśnie? Nie. Dotknęła się innej duszy, a w głębi widnokręgu zapala się gwiazda...
Widział ją tylko przez chwilę. Skryła się znów poza obłoki i znikła na zawsze.
Clerambault odpisał, tego samego dnia jeszcze, nieznanemu przyjacielowi; opowiedział mu z wylaniem o swoich przeżyciach i o swoich niebezpiecznych przekonaniach. Na list ten nie było żadnej odpowiedzi. Po kilku tygodniach, Clerambault pisał ponownie, bez większego powodzenia. Tak silne było w nim pragnienie mieć przyjaciela, z którymby się dzielił boleścią i nadzieją, że wsiadł do pociągu, idącego do Grenoble, a stamtąd poszedł piechotą aż do wioski, której znał adres. Ale gdy z sercem pełnem radości z powodu niespodzianki, jaką sprawia, zapukał do drzwi szkoły, ten, który mu otworzył, nie rozumiał wcale słów jego. Po wyjaśnieniu dowiedział się, że nauczyciel, z którym mówił, przybył świeżo do wioski. Poprzednik jego został przed miesiącem usunięty z tej posady i w drodze niełaski przeniesiony do odległej okolicy. Ale nie potrzebował wcale się trudzić tą podróżą. Zapalenie płuc sprzątnęło go dzień przedtem, zanim miał opuścić tę wioskę, w której mieszkał od lat trzydziestu. I został nadal jej mieszkańcem, ale pod ziemią.
Clerambault ujrzał krzyż na świeżej jeszcze mogile. I nie dowiedział się nigdy, azali przyjaciel zmarły otrzymał przynajmniej jego serdeczne listy. Lepiej było dla niego pozostać w wątpliwości, albowiem zmarły przyjaciel jego tych listów nie otrzymał; zabrano mu nawet ten ostatni jasny promyk światła...
∗ ∗
∗ |
Koniec lata w Berry był jedną z najbardziej jałowych epok w życiu Clerambaulta. Nie rozmawiał z nikim. Nie pisał już nic więcej. Nie miał żadnego sposobu porozumiewać się bezpośrednio z ludem robotniczym. W tych rzadkich okolicznościach, w których się niegdyś z nim ztykał (na tłumnych zebraniach, na uroczystościach, na wykładach ludowych), zyskiwał sobie jego sympatję. Ale pewna nieśmiałość która zresztą była obopólna, nie dozwalała mu całkowicie oddać się ludowi. Po jednej i po drugiej stronie była świadomość dumna lub też przykra własnej niższości, albowiem Clerambault uważał się we wielu względach, i to bardzo istotnych, za niższego od inteligentnych robotników. — (Miał zupełną słuszność; z ich szeregów bowiem wyjdą wodzowie przyszłości). — Elita robotnicze posiadała wtedy w swojem gronie prawe i męskie dusze, któreby były zdolne zrozumieć Clerambaulta. Wierni swemu idealizmowi, stali przecież twardo na gruncie rzeczywistości; przywykli w życiu codziennem do walk, do zawodów, do zdrad, ludzie ci, z których wielu było, pomimo młodego wieku, weteranami walki społecznej, byli wdrożeni do cierpliwości i byliby mogli nauczyć jej Clermbaulta. Wiedzieli, że wszystko trzeba kupić, że nie nabywa się niczego za darmo, że ci, którzy pragną szczęścia przyszłych pokoleń ludzkości, muszą je okupić swemi własnemi cierpieniami, że najdrobniejszy postęp zdobywa się powoli i stopniowo, że często traci się go dwadzieścia razy, zanim się go osiąga ostatecznie... (Nic niema w rzeczywistości ostatecznego)... — Clerambaultowi byliby bardzo potrzebni ci ludzie, pełni siły i wytrwali, jak ziemia. A jego gorąca inteligencja byłaby ich znów ogrzała ciepłem słonecznem.
Ale zarówno oni, jak i on, dźwigali na sobie brzemię systemu kastowego, przestarzałego, obrażającego, zgubnego całym społecznościom, jak i jednostkom, który stwarza między obywatelami, rzekomo równymi, naszych kłamliwych „demokracyj“ przesadna nierówność majątków, wykształcenia, sposobu życia. Jedna kasta stykała się z drugą jedynie za pośrednictwem dziennikarzy. którzy, tworząc kastę oddzielną, nie przedstawiali w rzeczywistości ani jednej, ani drugiej. Jedynie głos dzienników rozbrzmiewał wśród milczenia, jakie otaczało Clerambaulta. Nic nie było w stanie zamącić ich „Brekekekeks! koaks! koaks!“
Nieszczęśliwe wyniki nowej ofenzywy znalazły dziennikarzy, jak zawsze, nieustraszonych na swoim posterunku. Wyrocznie optymistyczne tych kapłanów z głębi kraju zawiodły ponownie. Nikt nie zdawał się zwracać na to uwagi. Następowały inne wyrocznie, podawane i przyjmowane z tą samą ufnością. Ani ci którzy je pisali, ani ci, którzy je czytali, nie poznawali, że się pomylili. Pomimo całej szczerości, nie zauważyli nawet tego. Nie przypominali sobie tego, co mówili poprzedniego dnia. Czyż można polegać na tych bydlętach, na tych ptasich mózgach? Głowy w góry, to znów głowy w dół. W każdym razie nie można im odmówić zdolności, że po wszystkich swoich skokach padają na nogi. Codziennie inne przekonanie. Mniejsza o jakość, ponieważ się odnawia.
Pod koniec jesieni, aby podtrzymywać hart ducha, który poczynał się uginać na myśl o smutnej zimie, wystąpiła praca z nową propagandą na temat okrucieństw germańskich, która powiodła się wybornie. Termometr opinji publicznej wskazywał znów nagle temperaturę gorączki. Nawet w zacisznem ustroniu w Berry, przez kilka tygodni wszyscy ludzie zajmowali się temi okrucieństwami; ksiądz proboszcz przyłączył się również do nich i wygłosił kazanie tchnące zemstą. Clerambault dowiedział się o tem od swej żony i podczas śniadania wypowiedział bez ogródek, co o tem sądził, wobec służącego, usługującego przy stole. Wieczorem cała wioska wiedziała o tem, że jest stronnikiem Niemiaszków i od tego czasu Clerambault mógł to czytać każdego poranku, wypisane na swoich drzwiach. Rzecz jasna, że to nie przyczyniło się do poprawy humoru pani Clerambault. Rozyna zaś, która, w świeżem swem zmartwieniu zawiedzionej miłości, przechodziła obecnie przez kryzys religijny, była zanadto zaprzątnięta cierpieniami swej duszy i ich różnemi fazami, aby móc myśleć o cierpieniach innych osób. Nawet osoby najbardziej tkliwe mają swoje godziny egoizmu naiwnego bezwzględnego.