Clerambault/Część trzecia/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Clerambault
Podtytuł Dzieje sumienia niezawisłego w czasie wojny
Wydawca „Globus”
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Leon Sternklar
Tytuł orygin. Clérambault
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Z osób zaprzyjaźnionych. które niegdyś obcowały z rodziną Clerambault, jedna tylko została nadal z nimi w stosunkach, pani Mairet, której mąż niedawno temu został zabity w lesie Argońskim.
Franciszek Mairet który nie doszedł jeszcze czterdziestu lat, gdy padł w ciemnym kącie rowu strzeleckiego, był jeden z najsławniejszych biologów francuskich. Był to uczony pełen skromności, nadzwyczaj pracowity, w którym ukrywał się genjusz cierpliwy i którego byłaby później niewątpliwie okryła sława. Nie śpieszył się jednak wcale, by otrzymać odwiedziny tej pięknej prostytutki; człowiek dzieli jej względy ze zbyt wielu intrygantami. Wystarczała mu cicha radość, jaką daje duszom wytrawnym poufałe obcowanie z nauką i jedno serce na ziemi, z którem by mógł dzielić się nią. Żona jego była wspólniczką wszystkich jego myśli. Nieco młodsza od niego, pochodziła z rodziny, zapisanej chlubnie w kronikach uniwersyteckich; była to jedna z owych kobiet poważnych, kochających, słabych a zarazem dumnych, które czują potrzebę oddania się, ale oddają się tylko raz jeden. Żyła duchowem życiem męża. Może byłaby tak samo dobrze dzieliła życie innego mężczyzny, gdyby okoliczności ją z nim połączyły. Ale poślubiwszy Maireta, poślubiła go całkowicie. Jak wiele kobiet i to kobiet lepszych, inteligencja jej czyniła ją zdolną pojmować tego, którego serce jej obrało. Słała się jego uczennicą, by zostać później jego wspólniczką. Dzieliła jego prace, jego badania w laboratorjum. Nie mieli dzieci. Poglądy ich były jednakowe; oboje byli wolnomyślni i mieli wzniosłe ideały ogólnoludzkie.
W roku 1914. Mairet, powołany pod broń, poszedł poptostu wypełnić swój obowiązek, nie robiąc sobie żadnych złudzeń co do sprawy, której służyć zmuszały go przypadkowe okoliczności czasu i ojczyzny. Posyłał z frontu do żony listy pełne stoickiej pogody. Nigdy nie przesłał uważać wojny za coś haniebnego; ale był tego przekonania, że jest obowiązany do tej ofiary, aby być posłuszny przeznaczeniu, które go włączyło do błędów, cierpień i pogmatwanych walk biednego pokolenia ludzkiego, rozwijającego się powoli, ku nieznacznemu celowi.
Znał Clerambaulta. Wzajemne stosunki obydwóch rodzin na prowincji, zanim się obie przeniosły do Paryża, słały się podstawą ich przyjaźni, bardziej trwałej, aniżeli serdecznej (albowiem Mairet oddawał swe serce jedynie swej żonie) i opierającej się przedewszystkiem na niezachwianym szacunku wzajemnym.
Od początku wojny każdy z nich był zaprzątnięty swojemi troskami i nie korespondowali z sobą.
Ci, którzy brali udział w walkach, nie rozpraszali swych listów pomiędzy wielu przyjaciół; skupiali je dokoła jednej istoty ukochanej, której donosili o wszystkiem. Mairet, więcej niż kiedykolwiek, uczynił z żony swej jedyną swoją powiernicę. Jego listy to był istotny dziennik, w którym wypowiadał poniekąd na głos swoje myśli. W jednym z ostatnich listów wspominał o swym przyjacielu Clerambault. Dowiedział się o jego pierwszych artykułach z dzienników nacjonalistycznych, jedynych dopuszczonych na front, które przytaczały z nich wyjątek, aby odpowiadać na nie zniewagami. Pisał do swej żony, jaką ulgę sprawiały mu te słowa człowieka uczciwego, którego spotkały takie zniewagi i prosił ją, aby oświadczyła Clerambaultowi, że jego dawna przyjaźń ku niemu stała się przez to tem bliższa i tem gorętsza. Wkrótce potem zginął, nie otrzymawszy dalszych artykułów o których przysłanie żonę prosił.
Po śmierci męża pani Mairet, która żyła jedynie dla niego, starała się zbliżyć do istot, które mu były bliskie w ostatnich godzinach życia. Pisała tedy do Clerambaulta. Tenże, którego trawiło życie na ustronnej prowincji i który nie miał dość energji wyrwać się stamtąd, czuł się wezwaniem pani Mairet uszczęśliwiony. Wrócił więc do Paryża. Oboje odczuwali bolesną rozkosz, przywołując sobie wspólnie na pamięć drogą posłać zmarłego. Urządzili to sobie w ten sposób, że przeznaczyli jeden wieczór w tygodniu na to, aby z nim wspólnie przebywać, Clerambault był jedynym z przyjaciół Maireta, który mógł zrozumieć tę tajną tragedję poświęcenia, nie ozłoconego żadnem złudzeniem patrjotycznem.
Zrazu pani Mairet odczuwała ulgę, pokazując mu wszystko, co od męża otrzymała. Odczytywała mu jego listy, jego zwierzenia się z doznanych rozczarowań; zastanawiali się nad niemi z wzruszeniem i wskutek tego przeszli znów do zagadnień, które spowodowały śmierć Mireta i miljonów innych ludzi. W tem gorzkiem dociekaniu prawdy, Clerambault nie wstrzymywał się żadnemi względami. A ona również nie była kobietą, któraby się cofała przed poznaniem prawdy. — A jednak...
Clerambault zauważył wkrótce, że jego słowa wywierały na nią przykre wrażenie, aczkolwiek wypowiadał głośno tylko to, co ona dobrze wiedziała, co stwierdzały jasno listy Mairta: zbrodniczą niedorzeczność tych wszystkich konań i bezowocność jego bohaterstwa. Starała się jak gdyby cofnąć to, z czem mu się zwierzyła; spierała się o znaczenie słów z namiętnością, która nie zawsze wydawała się szczera; odnajdywała w pamięci słowa Maireta, które wskazywały, jakoby był bliższy opinji publicznej i jakoby ją nawet popierał. Pewnego dnia Clerambault, słysząc, jak odczytuje ponownie list męża, który mu już raz poprzednio czytała, zauważył, że opuściła jedno zdanie, w którem się wyraźnie objawiał bohaterski pesymizm Maireta. A gdy zwrócił jej na to u wagę, wydawała się tem dotknięta, jej zakłopotanie zwolna zmieniło się w oziębłość, później stopniowo w rozdrażnienie, nakoniec nawet w tajoną niechęć. Poczęła go unikać i chociaż nie przyszło między nimi do otwartego zerwania, czuł jednak, że ma żal do niego i że się nie będą już więcej widywali.
Albowiem w miarę tego, jak Clerambault prowadził dalej swój bezlitosny rozbiór i burzył podstawy wszystkich współczesnych przekonań, dokonywał się w duszy pani Mairet proces wprost przeciwny w kierunku odradzania się jej idealnych poglądów. W żałobie swej odczuwała potrzebę wmawiać w siebie, że, mimo wszystko, przyczyna jej żałoby była święta. Nie było już zmarłego, któryby jej pomagał dźwigać brzemię prawdy. Prawda, nawet najstraszniejsza, dla dwóch osób razem, jest jeszcze rozkoszą. Ale dla tego który zostaje sam na świecie, jest śmiertelna.
Clerambault zrozumiał to. Był to człowiek o niezwykłej delikatności uczuć; dreszcz wstrząsnął nim, albowiem wiedział, że sprawił cierpienie tej kobiecie i sam cierpiał z tego powodu. Nie wiele brakowało, by uznał jej niechęć przeciw niemu. za słuszną; widział bowiem, jaka niezmierna boleść jest w niej ukryła i jak bezskuteczna jest prawda, którą przynosił jej jako lekarstwo. C więcej, prawda ta dodawała jeszcze nowe cierpienie do już istniejącego...
Problem iście trudny do rozwiązania! Ci nieszczęśliwi ludzie nie mogą się obejść bez tych złudzeń zabójczych, których są ofiarami. Nie można ich wydrzeć im, gdyż inaczej cierpienia ich staną się nie do zniesienia. Te rodziny, które straciły synów, mężów, ojców, muszą wierzyć, że słało się to dla jakiejś sprawy słusznej i godziwej. Ci politycy którzy, kłamią, muszą dalej kłamać, wobec innych i wobec siebie samych, albowiem gdyby na chwilę przesłali kłamać, nie mogliby dłużej znieść życia, oni, oni sami, oni ci, którymi oni rządzą. Nieszczęśliwy człowiek, ofiara swych własnych przekonań, który im już dał wszystko, musi im codziennie jeszcze więcej dodawać, inaczej znajdzie pod swemi krokami próżnię i wpadnie do niej... Jakto, po czterech latach takich, nie dających się wysłowić trudów i nieszczęść, mielibyśmy przyznać, że to wszystko było o nic — że nietylko zwycięstwo będzie dla nas zniszczniem, ale że nie mogłoby być niczem innem, że wojna była niedorzecznością, że byliśmy w błędzie.. Za nic w świecie! Lepiej, aby wszyscy wyginęli aż do ostatniego. Poszczególny człowiek, zmuszony przyznać, że życie jego było chybione, popada w rozpacz... Cóżby dopiero stało się z narodem, z dziesięciu narodami, z całą cywilizacją!...
Clerambault, słyszał krzyki tłumu ludzi:
— Żyć za wszelką cenę! Ratujmy się, za wszelką cenę!
— Ależ właśnie nie ocalicie się. Wasza droga wiedzie was do nowych katastrof, do mnóstwa nowych cierpień.
— Jakiekolwiek by one były, są jeszcze mniej okropne, aniżeli to, co ty nam ofiarujesz. Raczej umrzeć ze złudzeniami, aniżeli żyć bez złudzeń! Żyć bez złudzeń... o nie! To byłaby żywa śmierć.
„Ten, który odkrył tajemnice życia i który przeczytał jego rozwiązanie,“ mówi: harmonijny głos Amiela, rozczarowanego, „wymyka się z wielkiego koła bytu, ten wyszedł ze świata żyjących... Skoro raz znikło złudzenie, nicość obejmuje znów swoje wieczne panowanie, barwna bańka mydlana rozprysła się w przestworzu bez końca, męczarnia myśli rozpłynęła się w nieruchomym spoczynku nicości, która niema granic.“
Ale właśnie ten spoczynek w nicości jest najgorszą męczarnią dla ludu białej rasy, Raczej wszystkie katusze, wszystkie cierpienia życia I Przebóg, nie wydzieraj mi ich! Mordercą jest, kto mi zabiera to kłamstwo rozdzierające serce, którem ja żyję!...
I Clerambault z goryczą stosował do siebie przezwisko, które mu nadal, wyszydzając go, pewien dziennik nacjonalistyczny: Jeden przeciw wszystkim. — Tak jest, był wrogiem ogółu, burzycielem złudzeń, któremi drudzy żyją...
A nie pragnął wcale tego. Cierpiał zanadto na tę myśl, że sprawia innym cierpienia, jakżeż wyjść z tego tragicznego koła? Gdziekolwiek się zwracał, wszędzie ten dylemat nie do rozwiązania: albo złudzenie śmiertelne, albo śmierć bez złudzeń.
— Nie chcę ani jednego, ani drugiego.
— Czy chcesz, czy nie chcesz, musisz się ugiąć. Droga zamknięta.
— Przejdę mimo to.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Leon Sternklar.