<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Cnotliwi
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1871
Druk J. Berger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IX.


Na najcichszej i najustronniejszej, a nawet niebrukowanej ulicy miasta, w dworku otoczonym zielonem podwórzem i ogrodem pełnym drzew owocowych i kwiatów, mieszkała pani Joanna Starowolska, kobieta licząca lat przeszło sześćdziesiąt, wdowa oddawna, niegdyś bogata obywatelka, potem zubożała w skutek nieszczęść ogólnych i dziś: żyjąca w skromnej acz niezależnej mierności.
W kilka dni po zaimprowizowanej na zamiejskich wzgórzach majówce, pani Starowolska siedziała w bawialnym pokoju swego małego, lecz czyściutkiego mieszkańka przy otwartem oknie, na którem rozrastały się gęsto kwitnące bzy i jaśminy ogródka. Gładka biała firanka zdobiła okno, a nad głową starej kobiety szczebiotała w klatce para kanarków.
Czarna wełniana suknia skromna, lecz bardzo starannie włożona, okrywała pochyloną nieco od wieku, ale czerstwą jej postać; śnieżnej białości czepek przykrywał siwe włosy gładko przyczesane i otaczające czoło, które mimo licznych zmarszczek jaśniało pogodą; wielkie ciemne oczy nieco zapadłe, rozumnie i z dobrocią patrzyły przez okulary w złotej oprawie.
Siedziała w staroświeckim fotelu amarantową materją obitym, a przed nią na stoliczku stał koszyczek z rozpoczętą jakąś robótką z białej bawełny, i leżała roztwarta księga Starego Testamentu.
U stóp jej na niskim stołeczku, siedziała jasnowłosa dziesięcioletnia dziewczynka, w błękitnej perkalikowej, osłaniającej ramiona sukience; rączki drobne złożyła na czarnej sukni starej kobiety, i błękitne jak niebo oczy podnosiła ku jej twarzy z dziecięcą ufnością i ciekawością.
Pani Starowolska jedną rękę oparła na otwartej księdze, drugą gładząc z pieszczotą włosy dziewczynki mówiła — ciągnąc dalej opowiadanie świętych dziejów:
— Tak więc moje dziecko, kiedy lud Izraelski stanął u stóp góry Synai, ten który go wyprowadził z niewoli Egipskiej i wiódł przez pustynię wstąpił na wierzchołek, i śród grzmotów a błyskawic ogłosił ludowi dziesięć przykazań bożych...
— Tych samych dziesięć przykazań, babuniu, które ja codzień przy pacierzu powtarzam? przerwało dziecię.
— Tych samych, droga moja. Potem gdy Chrystus zstąpił na ten świat, i ogłosił na ziemi swoją świętą naukę, do przykazań tych przybyło jeszcze jedno, a obejmujące je wszystkie razem: Miłuj bliźniego twego jak siebie samego.
— Babuniu! jakżeto trzeba miłować bliźniego jak siebie samego? zaszczebiotała znowu dziewczynka.
— Miłość bliźniego, odrzekła stara kobieta, a głos jej nabrał niezmiernej słodyczy, — to, dziecko moje, nietylko unikanie wyrządzania jakiejkolwiek komu krzywdy na sercu, majątku lub sławie, ale jeszcze gotowość poświęcenia się za innych, do podzielenia się z ubogim wszystkiem co się posiada, do przyniesienia pociechy cierpiącemu, a przebaczenia choćby najciężej grzeszącym. Miłość bliźniego, moja droga, to cała treść religji naszej, to ciągle powtarzająca się w nauce Chrystusa zwrotka; kto jej nie posiada w duszy, tojest kto krzywdzi bliźniego swego w jakikolwiek sposób, albo nie dzieli się swem mieniem z bratem ubogim, albo potępia nieodwołalnie grzesznika i cnoty przebaczenia nie zna, ten nie spełnia najwyższego przykazania bożego, i zwać się Chrześcijaninem nie godzien.
— Jak ty to ładnie mówisz babuniu, wyrzekło dziecię, zamyślone oczy podnosząc do nieba widniejącego za oknem; jakbym ja chciała kochać bliźniego tak, jak Bóg przykazał a ty opowiadasz!
Pani Starowolska pełnem czułości okiem ogarnęła złotowłosą główkę dziewczynki.
— Babuniu, wyrzekła zwolna Anielka, dla czego do mnie nie stosuje się czwarte przykazanie boże. Tam powiedziano: Czcij ojca twego i matkę twoją, a ja nie mam rodziców...
Oczy pani Starowolskiej posmutniały nagle, i z lekkiem pomięszaniem odwróciły się od twarzy dziecka.
— Babuniu! nalegała dziewczynka z dziecięcą natarczywością, dla czego ja nie mam ojca i matki?
Stara kobieta, wyraźnie i coraz bardziej pomięszana odwróciła się, chrząknęła, i parę razy poprawiła okulary.
— Rodzice twoi umarli, Anielciu, — wyrzekła zcicha i z trudnością.
— Wiem o tem, odpowiedziała Anielka, mówiłaś mi to już nieraz. Ale dla czego oni umarli? mnie smutno że ich nie mam...
Ostatnie wyrazy wymówiła ze smutkiem w głosie, a błękitne jej oczki w niebo utkwione, drobną łzą zamigotały.
Stara kobieta spuściła na nią wzrok macierzyński prawie, położyła dłoń na jej czole, i z czułością spytała:
— Alboż ci źle ze mną Anielciu?
— O, dobrze, dobrze! babuniu najdroższa! zawołało dziecię rzucając się jej na szyję, ale moja mama była taka dobra, taka piękna... tęskno mi za nią...
— Dziecko! z przerażeniem nieledwie krzyknęła pani Starowolska, zkąd ty wiesz że taką była twoja matka?
— Śniła mi się, odpowiedziało dziecko zcicha, tuląc główkę do piersi opiekunki, śniła mi się wczoraj... Byłam w ogrodzie, mówiła dalej, położyłam się pod gruszą na murawie, i usnęłam... I zdawało mi się, że z za drzewa wyszła matka moja w białej sukni, ze światłemi długiemi włosami, przyklękła obok mnie na murawie, wzięła mię na ręce, i tak mię ściskała, całowała i płakała... i ja płakałam i pytałam się: czemuś tak późno przyszła do mnie mamo? a ona ukazała mi w stronę naszego domu, i rzekła: patrz dziecko, ojciec twój idzie! I już, już miałam ojca mego zobaczyć, gdy nagle wiatr silnie zaszumiał, potrząsł gruszą i zbudził mię... Babuniu droga — odkąd się obudziłam ze snu tego, tęskno mi za matką i za ojcem, i czuję że zawsze już tęskno mi będzie... sierocie...
Załkała cicho kryjąc twarz w fałdach czarnej sukni opiekunki.
— Biedne, opuszczone dziecię! szepnęła pani Starowolska ze smutkiem.
— Babuniu, zawołała raz jeszcze Anielka, podnosząc twarzyczkę łzami zalaną, powiedz mi jak było na imię matce mojej i ojcu memu?
Tym razem wielkie już pomięszanie ukazało się na twarzy starej kobiety. Milczała czas jakiś, pilnie poprawiając okulary, potem zwróciła się do dziecka, i rzekła żywo:
— Anielciu, idź do ogrodu, i narwij mi pęczek rezedy!
Posłuszne dziecko porwało się z miejsca, i wybiegło. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i do pokoju pani Starowolskiej wszedł Edward Gaczycki.
Obojętne oczy miljonowego pana mniej były w tej chwili obojętne niż zwykle, wytworna postać jego mniej wydawała się sztywną. Schylił się nawet przed panią Starowolską dość głębokim ukłonem, i z wielkiem uszanowaniem pocałował jej rękę.
— Jakże wdzięczną ci jestem, łaskawy panie, przemówiła gospodyni domu, że tak rychło pośpieszyć raczyłeś na wezwanie moje!
— Niech pani wierzy iż być jej gościem, a tembardziej stać się jej w czemkolwiek użytecznym, stanowi dla mnie prawdziwą przyjemność i zaszczyt — odpowiedział pan Gaczycki, a w głosie jego zamiast zwykłej mu suchej grzeczności, zabrzmiała serdeczna szczerość, i wielki szacunek.
— Sprawa dla której wezwałam pana, mówiła pani Starowolska, gdy gość jej naprzeciw niej usiadł, jest dla mnie wagi wielkiej. Idzie tu o moją Anielkę, o tę biedną opuszczoną dziecinę, o której nie wiem dotąd sama czy jest w istocie sierotą.
— Masz pani we mnie najuważniejszego słuchacza, wyrzekł pan Edward, a pani Starowolska mówiła dalej.
— Nie wiem czym opowiadała panu kiedy, w jaki sposób Anielka dostała się pod moją opiekę...
— Słyszałem od innych, przerwał Gaczycki, że dziecię to zostało pani podrzuconem, i że pani, przyjąwszy je niby za wnuczkę po utraconej siostrzenicy, wychowujesz je z troskliwością prawdziwej babki.
— Tak, mówiła gospodyni domu — ośm lat temu, w pewną piękną noc majową, obudził mię słaby krzyk dziecięcia pod oknem mojej sypialni. Wyjrzałam śpiesznie, i zobaczyłam na murawie złożone kilkunastomiesięczne niemowlę — płaczące pod przykrem dotknięciem oblanej nocną rosą wysokiej trawy. Wraz ze służącą której zawołałam, wniesłyśmy dziecię do mieszkania, i między grubą a podartą bielizną która je owijała, znalazłyśmy małą kartkę z uwiadomieniem, że dziecię jest ochrzczone imieniem Anieli, ma jedenaście miesięcy, i urodziło się z nieślubnych rodziców daleko ztąd mieszkających. Żadnych więcej objaśnień nie było na tej karteczce, napisanej grubym i niekształtnym charakterem, z mnóstwem błędów ortograficznych, wyraźnie przez osobę niskiej społecznej sfery. Jak pan powiedziałeś, przyjęłam Anielkę za wnuczkę, hodowałam ją jak mogłam najtroskliwiej, aż do wczorajszego dnia będąc pewną, że pochodzenie jej zostanie nazawsze tajemnicą. Wczoraj dopiero nad wieczorem, nieznana kobieta jakaś przyniosła tu, i oddała służącej mojej dla wręczenia mi list, który chciej pan przeczytać.
Mówiąc ostatnie wyrazy, pani Starowolska z koszyka od roboty wyjęła niekształtnie złożony gruby arkusz zapisanego papieru, i podała go panu Gaczyckiemu. Ten rozwinął pismo, i w głos przeczytał.
„Umierająca z nędzy i długiej choroby kobieta, pragnie przed tobą pani wyznać tajemnicę, która od lat sześciu cięży na jej sumieniu. Przed sześciu laty zostało ci pani podrzuconem dziecko, dziewczynka, ochrzczona imieniem Anieli, i mająca jedenaście miesięcy wieku. Pisząca te wyrazy ma do uczynienia ważne zeznania co do pochodzenia tego dziecka, stanu i nazwiska jej rodziców. Zeznania te mogą wielce wpłynąć na przyszłość dziewczynki; chciej pani zatem udając się dla ich przyjęcia na ulicę N. do domu N. przywieźć z sobą jakiego wiarogodnego świadka, któryby wyznanie moje przeniósł na papier, i świadectwem swem mógł stwierdzić prawdę przed światem.“
— Podpisu niema, rzekła pani Starowolska, ale charakter pisma jest ten sam, jaki był na owej kartce znalezionej wraz z Anielką.
— Pani więc życzysz sobie zapewne abym ja był tym świadkiem którego wzywa mająca czynić zeznania kobieta. Bardzo chętnie służyć pani będę.
— Po tysiąc razy dziękuje ci szanowny panie, zawołała stara kobieta wyciągając rękę do gościa swego; tegom się spodziewała po tobie! Czyjeż ucho godniejsze jest posłyszeć ważną tajemnicę, i czyjeż nazwisko wiarogodniej stwierdzi przed światem treść tej tajemnicy jeśli nie samego pana Gaczyckiego.
— Pochlebiasz mi pani w wielkiej na mnie łaskawości swojej, wymówił pan Edward z ukłonem.
— Stara jestem i niezdolna mówić nieprawdy, odpowiedziała z powagą pani Starowolska — ale wierz mi pan, że nauczyłam się szczerze cię szanować od owej pamiętnej dla mnie historji z tą umierającą z głodu rodziną, którą pan podźwignąłeś z nędzy i upodlenia...
Po bladych policzkach pana Edwarda przemknął rumieniec lekki.
— Nie mówmy pani o tem; to był fakt tak prosty! Pani wzięłaś mię tylko do spółki w swych dobrych czynach.
— I z radością wyznaję że jesteś pan dobrym spólnikiem, i dzielnie mi pomagasz. Ale ponieważ zaczęliśmy mówić o tem, mam prosić pana o podanie mi pomocy jeszcze w jednym względzie.
Pan Edward skłonił się uprzejmie.
— Wiesz pan o tem, że mam fundusz bardzo mierny, lubo zupełnie wystarczający na me skromne potrzeby. Lecz zaspokojenie potrzeb własnych, toć nie wszystko jeszcze! tyle jest biedy ludzkiej w około, a tak mało mogę jej przyjść z pomocą! Otóż wpadłam na pewien pomysł. Zostały mi dotąd przechowane jako pamiątka pewne klejnoty rodzinne, które, zdaje mi się, muszą mieć znaczną wartość. Postanowiłam je spieniężyć — i lubo nie bez przykrości rozstanę się z przedmiotami które uważałam dotąd za pamiątkowe i święte, ale zato ze sprzedaży ich utworzy się choć mały kapitalik dla moich biednych, z którego czerpać będą mogli po trochu. Chcę więc prosić cię łaskawy panie abyś zajął się spieniężeniem przedmiotów o których mówię... Mnie starą mogliby kupcy oszukać, a na tem straciliby moi biedni... Przebacz pan jeśli go zbyt utrudzam...
Kończąc swe słowa stara kobieta patrzyła na swego gościa z rodzajem nieśmiałości, ale obojętne oczy pana Edwarda stawały się coraz mniej obojętne. Skłonił się znów, i rzekł niemal z zapałem:
— Daj mi pani jakie zlecenie do Abissynji albo Indij wschodnich, a pojadę aby jej usłużyć!
Pani Starowolska powstała, wyraźnie ucieszona, przeszła do swej sypialni, i niebawem wróciła niosąc parę safjanowych pudełek. Edward otworzył je, i ujrzał w jednem cenny pierścień z wielkim soliterem, w drugiem broszę i kolce szmaragdowe, w staroświeckiej oprawie, i przyozdobione dość dużemi brylantami.
— To śliczne i cenne są rzeczy! wyrzekł pan Gaczycki, pani weźmiesz za nie znaczną summę!
— Doprawdy! o jakżem rada! zawołała pani Starowolska; lubo z innej strony, dodała po lekkiem wahaniu się, są to przedmioty na których, lubo ich nie używałam oddawna, wzrok mój lubił zatrzymywać się często. Promienie tych dyamentów były niby łańcuchy przywodzące ku mnie wspomnienia chwil dawno ubiegłych, porannych mego życia. Kolce te i broszę otrzymałam z rąk mojej matki w dniu, gdym po raz pierwszy w świat występowała; ona miała je dane sobie przez babkę moją w tenże sam sposób. Pierścień zaś z soliterem ofiarował mi narzeczony, później mąż mój, w przeddzień ślubu naszego. I wyznam panu, że ile razy w podeszłych już latach patrzyłam na brylant ten, zawsze przed oczami memi stawała szlachetna twarz człowieka, który był jedyną miłością mego serca... Miałam niegdyś córkę jedynaczkę, i marzyłam, że kiedyś włożę jej na palec pierścień ojcowski wtedy, gdy włos jej ślubnym będę wieńczyła kwieciem. Umarła... Anielka sierota — klejnotów nie potrzebuje. Niech więc pamiątka moja najdroższa posłuży za wsparcie niedoli bliźniego.
Przestała mówić, i w oczach jej podniesionych w górę błysnęła powstrzymywana łza.
Oczy zaś patrzącego na nią pana Edwarda przestały całkiem być obojętne, i zamgliły się szczerem uwielbieniem.
— I nie jednego bliźniego niedolę wesprzesz pani tą ofiarą swoją, wymówił; bo jestem pewny, że przedmioty te sprzedadzą się drogo — naprzód dla tego, że same przez się piękne i cenne, a potem staroświeckie klejnoty właśnie wchodzą w modę. Pozwolisz pani, dodał z nowym a głębokim ukłonem, abym do summy otrzymanej przez panią ze sprzedaży jej djamentów, dołączył ze swej strony drugą podobnąż summę, i abyśmy tym sposobem utworzyli kapitał, którym będziemy obracali wspólnie na korzyść bliźnich...
Pani Starowolska z serdeczną czułością popatrzyła na swego gościa.
— Nie mam prawa odrzucać podobnej współki, wyrzekła.
— Pani lubisz przedewszystkiem wspierać doraźnie niedolę ludzką, ciągnął pan Edward; ja zaś patrzę w przyszłość, i pragnę chronić od nieszczęść młode pokolenie, oświatą. Będziemy więc wynajdywali rodziny potrzebujące naszych wspierających dłoni; pani będziesz od nędzy i moralnego upodlenia ratowała starych i niedołężnych — ja młodym źródła oświaty otworzę...
Dziwnie wypiękniała i wyszlachetniała twarz pana Gaczyckiego, gdy to mówił; wydawał się innym zupełnie człowiekiem. Nie był już sztywnym, ani dumnym, ani obojętnym — i można było patrząc nań wtedy odgadnąć, iż wypowiadał myśli swe o tem, co wedle słów jego, wyrzeczonych do Wandy w czasie przechadzki: „Posiadało wartość gruntowną i niezmienną, bo było ukochanem z myślą rozumną i celem świadomym siebie“.
Pani Starowolska podała mu obie ręce w milczeniu, on ucałował je z synowską czułością.
— A teraz, rzekła gospodyni domu, pójdźmy zacny panie do tej nieszczęśliwej, która nas wzywa.
— A raczej pojedźmy, rzekł pan Edward; powóz mój stoi przed bramą pani mieszkania, i czeka na jej rozkazy.
Byli już u progu, gdy z pękiem rezedy w rączkach wbiegła do pokoju Anielka.
— Babuniu droga! zawołała czepiając się sukni opiekunki, przebacz żem bawiła tak długo w ogrodzie.
Pani Starowolska pocałowała ją w czoło.
— Weź książeczkę Anielciu, którą ci wczoraj dałam, i czytaj póki nie wrócę.
— Dobrze, babuńciu, odrzekło dziecię, wezmę książeczkę i pójdę do ogrodu pod gruszkę; poczytam trochę, a potem zamknę oczy i postaram się zasnąć, może mi znowu mama się przyśni!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.