Cudowna podróż Maniusi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Cudowna podróż Maniusi
Pochodzenie Drobnoludki i inne dziwy
Wydawca Spółka Wydawnicza Antoni Gmachowski i S-ka
Data wyd. 1936
Druk „Polskie Zakłady Graficzne“
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CUDOWNA PODRÓŻ MANIUSI.

Mamusia skończyła właśnie opowiadanie o boćkach.
Ach, te boćki!
Maniusia przyglądała im się dziś na łące.
Zebrała się tam cała ich czereda — może sto boćków, a może nawet i więcej.
Chodziły poważne i zamyślone, a potem klekotać zaczęły, a głowy zadzierać, a syczeć i podskakiwać!
Wreszcie jeden po drugim zerwały się i odleciały.
Mamusia przy kolacji opowiadała dzieciom o tych miłych, swojskich ptakach i o tem, że poleciały sobie do ciepłych krajów.
Zapewne bały się boćki mrozów, śnieżyc i wichrów zimnych.
— No, dość na dziś, — powiedziała mamusia, — teraz idźcie umyć się i — do łóżeczka! Jazda, dzieciaki!
Dziewczynka wkrótce już leżała grzecznie i czekała na mamusię.
Przyszła niebawem. Ucałowała, przeżegnała i, otuliwszy córeczkę kołderką, wyszła z pokoju.
Maniusia przymknęła oczęta, ale w tej samej chwili otwarła je szeroko.
Ktoś zapukał cichutko do okna. Raz i drugi...
Dziewczynka zerwała się z łóżeczka i podbiegła do okna.
Przez szybę ujrzała jakąś postać.
Nie mogła jednak poznać, ktoby to mógł być, bo na dworze było zupełnie ciemno.
Chciała już biec do łóżeczka, gdy nagle do szyby przylgnęła głowa bociana.
Zdumiona Maniusia przyglądała się długiemu czerwonemu dziobowi ptaka i jego czarnym, poważnym oczom.
Bociek zaklekotał głośno i wesoło.
Diewczynka nie zdziwiła się wcale, że rozumie głos ptaka.
Bociek mówił:
— Byłaś dobra dla moich piskląt! Pamiętasz, jak rzucałaś mi kawałki chleba i mięsa? Wyhodowałam silne, zdrowe dzieci! Są już dorosłe i mogą razem z nami lecieć do ciepłych krajów!
Maniusia dopiero teraz poznała boćkową żonę.
Stała ona zwykle na jednej nodze w gnieździe na dachu, karmiła i czyściła pisklęta. Gdy zaś dziatki jej wyrosły i porzuciły gniazdo, boćkowa klekotała żałośnie i długo tęskniła za niemi.
— To nie odleciałyście jeszcze? — spytała dziewczynka.
— Dziś próbowałyśmy dopiero siłę naszych skrzydeł, — o świcie odlecimy na dobre!
— Szczęśliwej drogi! — zawołała Maniusia.
Boćkowa przechyliła głowę na bok i powiedziała:
— Poleć z nami! Piękna to podróż — i piękny jest kraj, gdzie spędzamy zimę. Ciepło tam zawsze i słonecznie... Poleć! Całe nasze towarzystwo zaprasza ciebie, Maniusiu!
— Ależ ja nie mam skrzydeł... — smutnym głosem odpowiedziała dziewczynka. — O, gdybym mogła latać, wtedy odrazu poleciałabym z wami!
— Poniesiemy clę na skrzydłach! — szepnęła boćkowa.
— Jak w samolocie, który każdego ranka przelatuje nad naszym domem? — spytała dziewczynka.
Ptak poważnie skinął głową.
Maniusia nie słuchała dłużej. Ubrała się szybko i przez okno wyskoczyła na podwórko.
Bociek poprowadził ją na łąkę, gdzie czekała na nich cała gromada.
Kilka bocianów, schwyciwszy Maniusię za sukienkę, wzbiło się do góry, a, gdy inne ustawiły się obok siebie, opuściły im ją na skrzydła i zaklekotały radośnie:
— Trzymaj się mocno, Maniusiu, i przyglądaj się ziemi, która jest piękna, bo na niej jest życie i radość!
Dziewczynka z ciekawością rozglądała się dokoła.
Klucz boćków leciał nad puszczą, wznosił się ponad góry, ciągnął z biegiem rzek, krążył nad zwierciadłami jezior i żegnał klekotem ciemne, zorane zagony pól.
Ptaki leciały i leciały, prawie nie poruszając skrzydłami.
Nie czuły ani głodu, ani zmęczenia, ale Maniusia też nie myślała wcale o śnie i jedzeniu.
Zdawało jej się, że dopiero co odleciała z łąki, gdzie codziennie chodziła z mamusią i braciszkami na spacer.
Tymczasem klucz ptaków przelotnych już cały dzień był w drodze.
Gdy słońce stało się czerwone, a ziemia — liljowa, dziewczynka zawołała radośnie:
— Morze! Morze!
Boćki wtórowały jej przeciągłym klekotem:
— Morze! Morze! Morze!
Stary bocian, prowadzący cały klucz, zatrąbił głucho.
Boćki, krążące nad brzegiem morza, powoli i ostrożnie opuszczały się na łachę.
Gdy długiemi nogami dotknęły ziemi, Maniusia ześlizgnęła się ze skrzydeł ptaków i zaczęła skakać po piasku.
Morze falami swemi lizało łachę, wyrzucając na nią śliczne, różowe, żółte i zielone muszle, brunatne wodorosty i małe, okrągłe raki­‑kraby, które śmigały chyżo pomiędzy kamykami.
Marysia chciała złapać jednego, ale — gdzie tam?! Umknął natychmiast i jakgdyby pod ziemię się zapadł.
Nabiegawszy się, dziewczynka poczuła głód.
— Jeść mi się chce! — poskarżyła się boćkowej, która ani na krok nie odchodziła od niej, zupełnie tak, jak czyniła to, gdy miała małe bocianki — nierozważne a ciekawe wszystkiego.
Ptak, poważnie stąpając, skierował się ku drzewom, rosnącym na pagórku.
Dziewczynka poszła za nim i raptem klasnęła w dłonie.
Ujrzała tu pomarańcze, jabłka i gruszki, zwisające z niskich gałęzi. Małe krzaczki, pnące się po zboczach pagórka, uginały się pod ciężarem zielonych i granatowych gron wina.
Znakomitą tego wieczoru miała kolację Maniusia, a i śniadanie niezgorsze — nazajutrz.
Syta i zadowolona zaraz po świcie usiadła na skrzydłach boćków i leciała już dalej.
Pod nią, gdzieś daleko, rozbiegło się na wszystkie strony morze szafirowe i łagodne.
Gdy słońce siało już wysoko, jarzyć się ono poczęło i tak połyskiwać, że Maniusia oczki nawet zmrużyła.
Znikły brzegi.
Na dole leżało błękitne i złociste morze, na górze — niebo — szafirowe i srebrne, a między niemi — Maniusia, na skrzydłach boćków w mgle słonecznej lecąca na południe.
Dziewczynka spostrzegła nagle kilka okrętów.
Wyrzucając z kominów czarne kłęby dymów, płynęły szybko.
Pod ich dziobami pieniło się morze, a ztyłu ciągnęła się biała wzburzona wstęga wody.
Przed wieczorem Maniusia dojrzała ziemię, wynurzającą się woddali.
Boćki powitały ją głośnym klekotem.
— Widzisz, Maniusiu, to ciemne pasemko? — krzyknęła boćkowa. — To Egipt, gdzie panowali niegdyś potężni królowie. Oni to kazali zbudować te dziwne gmachy, które ludzie nazywają piramidami, i wykuć ogromne posągi. Budowle te stoją tu około pięciu tysięcy lat!
— Strasznie stare!... — pomyślała dziewczynka. — Zapewne starsze nawet od naszej fary?
Boćkowa klekotała dalej:
— Ta żółta rzeka, biegnąca po zielonej równinie, — to Nil, który rok rocznie zalewa ten kraj i czyni go urodzajnym.
— A co tam rośnie? — spytała Maniusia.
— Banany, daktyle, pomarańcze, cytryny, wino i inne owoce, ale największe bogactwo Egipcjan stanowi bawełna, pszenica i proso... ale trzymaj się mocno, moje dziecko, bo wódz nasz każe już spuszczać się na ziemię. Podróż nasza skończona!
Długo jednak krążyły bociany nad rzeką, szukając wygodnego miejsca do lądowania.
Klucz usiadł wreszcie nad dużem jeziorem. Szeroka odnoga łączyła je z Nilem.
Wśród wysokich trzcin stary bocian — wódz odnalazł obszerną polanę.
Boćki były uszczęśliwione.
W szuwarach rechotały żaby, czołgały się węże, śmigały jaszczurki zielone i niebieskie, w wodzie pluskały ryby i wypełzały na brzeg duże ślimaki, dźwigając na grzbietach żółte muszle.
Zgłodzone bociany chciwie łykały je, sycząc z zadowolenia.
— A ja? — spytała dziewczynka smutnym głosikiem. — Cóż ja będę jadła?
Boćkowa pokazała jej trzciny, rosnące na niewysokiem wzgórzu.
— To nasza krówka — Bułanka może jeść trzciny, ale ja... — zaczęła Maniusia obrażonym głosikiem i zamierzała już beknąć, gdy boćkowa uspokoiła ją, mówiąc:
— Sprobój­‑no wyssać sok z tej trzciny!
Dziewczynka usłuchała jej rady i zaczęła gryźć i wysysać grube, miękkie łodygi.
— Ależ to wyborne! — zawołała. — Cudny, słodki sok!
— To trzcina cukrowa! — powiedziała boćkowa i zręcznie pochwyciła dziobem ślimaka, pełznącego po łodydze.
Maniusia nie czuła już głodu, gdyż, jak wiadomo, cukier krzepi i nasyca.
W wesołych podskokach pobiegła nad jezioro, aby narwać pięknych białych grążeli, rosnących tuż przy brzegu.
Ledwie jednak zbliżyła się do wody, rozległ się głośny plusk.
Z toni wynurzyła się potężna głowa jakiegoś potwora o małych oczkach i uszkach.
Prychnąwszy głośno, rozwarł ogromną paszczę.
Wszystko w niej było miękkie i różowe. Przerażające, krzywe kły sterczały na różne strony.
Potwór ziewał...
Maniusia w strachu uciekła z żałosnym krzykiem.
— Nie bój się! — klekotały bociany. — To krowa wodna — hipopotam!
— Boże, jakież straszne ma kły! — wzdrygnęła się dziewczynka.
— Łagodny to, wcale nie drapieżny zwierz! — mówiła boćkowa.
Hipopotam, naziewawszy się dosyta, z ciężkiem westchnieniem opuścił się na dno.
Maniusia długo jednak nie mogła się uspokoić i nie śmiała już zbliżyć się do wody.
Przechadzała się teraz po łączce, przyglądając się krabom i jakimś barwnym, zwinnym, ptaszkom.
Zmęczyła się wreszcie i chciała usiąść.
Zobaczyła ciemno szary, mułem oblepiony i sękaty kloc drzewa.
Podeszła i usiadła na nim.
Nagle...
Kloc gwałtownie poruszył się i potoczył.
Na jednym jego końcu błysnęły złe, czerwone oczy.
Rozwarła się długa, wąska paszcza, obsadzona ostremi, spiczastemi zębami.
Grzebieniasty ogon z wściekłością smagał wilgotny piach.
— Uciekaj, uciekaj! — wrzeszczały boćki, zrywając się do lotu. — To drapieżny krokodyl...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Córeczko, co ci się przyśniło? Dlaczego tak krzyczysz? — pytała zaniepokojona mamusia, biorąc dziewczynkę na ręce. — Co ci jest, moje dziecko?
Dziewczynka opowiedziała mamusi, jak przyleciała z boćkami nad Nil, jak smakowała jej trzcina cukrowa, aż nagle drgnęła i zaczęła oglądać się na wszystkie strony, szepcąc drżącym głosem:
— Matuchno, matuchno, uciekajmy, bo gdzieś tu zaczaił się krokodyl!
Długo jeszcze nie mogła dziewczynka uwierzyć, że był to tylko sen, w którym, niby na jawie, powtórzyło się wszystko, o czem z wieczora opowiadała dzieciom mama.
Później Maniusia sama śmiała się z tego, że niosły ją na swoich skrzydłach odlatujące na zimę boćki i że ludzkim do niej przemawiały głosem.
No, cóż chcecie — różne dziwy śnią się dzieciom i dorosłym!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.