Przygoda Staszka w polu

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Przygoda Staszka w polu
Pochodzenie Drobnoludki i inne dziwy
Wydawca Spółka Wydawnicza Antoni Gmachowski i S-ka
Data wyd. 1936
Druk „Polskie Zakłady Graficzne“
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZYGODA STASZKA W POLU.

Staszek obudził się wcześnie.
Słonko ledwie co wstało, i, umyte rosą, uśmiechało się do chłopaka.
Zdawało się, że mówiło do niego:
— Ja się już umyłem, teraz — twoja kolej!
Staszek wyszedł do sieni i zaczął się pluskać w dużej misce.
Potem powrócił do izby.
Babcia dała mu kubek mleka i kawałek chleba.
Po śniadaniu, babcia, pogłaskawszy go po płowej czuprynce, powiedziała:
— Baw się grzecznie! Matula i tatuś pojechali na jarmark, a ja muszę jeszcze grzędy przekopać...
Staszek wybiegł na podwórko.
Obejrzał się dokoła.
Siwka nie było w stajence. Powiózł rodziców chłopaka do miasteczka.
Burek nie chciał się bawić ze Staszkiem.
Czuł się senny, a może dokuczały mu pchły.
Gołębie turkotały na strzesze. Śmigały jaskółki. Kłóciły się wróble, zabawnie skacząc po płocie.
Chłopczyk wyszedł w pole.
Ślicznie tam było. Każda trawka jeszcze wilgotna od rosy, błyszczała, niby srebrna. Kwiatki starały się prześcignąć piękną wonią i barwą.
Gdzieś wpobliżu grał pasikonik. Fruwały białe i żółte motylki. Biegły zakłopotane chrząszczyki. Mrówki szły wolno, dźwigając jakieś patyczki i ziarenka.
Biedronka pełzła po gałązce głogu. Dobiegłszy do końca, zawracała i spełzała na dół. Po chwili znowu gramoliła się do góry. Wreszcie zrozumiała, że postępuje niemądrze. Rozwinęła skrzydełka i odleciała.
Staszek szedł ścieżką wśród żyta.
Posłyszał nagle cichy i żałosny pisk.
Spojrzał sobie pod nogi. Tuż koło swojej stopy ujrzał małego ptaszka.
Ciemno szary, w ciemne plamki podobny był do bardzo drobnego kurczątka.
Było to pisklę kuropatwy.
Chłopak przeraził się, pomyślawszy, że mógłby rozgnieść to maleństwo.
Tymczasem pisklę, wystraszone śmiertelnie, przykucnęło i nie ruszało się wcale.
Zapewne chciało udać, że jest... kamykiem. Takim zwykłym szarym kamykiem.
Staszek jednak wyraźnie widział żółtawy dziobek ptaszka i czarne, pełne strachu oczki.
Pochylił się i ostrożnie wziął pisklątko w ręce.
Trzymając je na dłoni, rozglądał drżące maleństwo.
Dyszało cicho i szybko.
W tej samej chwili z żyta na ścieżkę wybiegła matka — stara kuropatwa.
Przekręciwszy głowę nabok, przyglądała się trwożnie chłopczykowi.
Potem zaczęła trzepotać skrzydełkami i pokrzykiwać cicho.
Staszek uśmiechnął się.
Zdawało mu się, że rozumie głos zaniepokojonej matki.
— Puść, puść małego! — prosiła. — Słaby jest i drobny. Możesz uszkodzić mu skrzydełka. Nie będzie mógł latać, a wtedy porwie go kot, pies lub jastrząb!
Chłopak ukląkł i puścił pisklę.
Z głośnym piskiem podbiegło do matki i śmignęło jej pod skrzydło.
Po chwili ptaki ukryły się w życie.
Staszek ruszył dalej, uśmiechając się na wspomnienie o swej przygodzie.
Nie uszedł jednak i stu kroków, gdy na ścieżkę wybiegła kuropatwa.
Chłopak poznał ją odrazu i pomyślał:
— To ta sama!... Ale czegóż ona chce ode mnie?
Kuropatwa patrzyła na niego uważnie, a potem pobiegła miedzą.
Co chwila oglądała się i, widząc, że chłopak idzie za nią, sunęła dalej.
— Prowadzi mnie gdzieś, — domyślił się Staszek. — Ale gdzie i poco?
Kuropatwa doprowadziła go na nieduży pagórek, zarośnięty wysoką trawą.
Krążyła w niej, coś skubiąc i ciągle oglądając się na chłopaka.
Miała zakłopotany i stroskany wygląd.
Staszek pochylił się i ujrzał zwisające z krzaczków duże, dojrzałe poziomki.
Słodkie były niezwykle i soczyste.
Chłopak najadł się i narwał ich pełną czapkę.
Cieszył się, że poczęstuje jagodami babcię i rodziców, gdy znużeni powrócą do wsi.
Kuropatwa nie odlatywała.
Spostrzegłszy, że chłopak nie zbiera już poziomek, pobiegła dalej. Najwidoczniej było, że znowu go gdzieś prowadziła.
Wyszli wreszcie na świeżą podorywę.
Kuropatwa biegła brózdą, a o kilka kroków za nią szedł chłopak.
Wreszcie kuropatwa przystanęła i zatrzepotała skrzydłami.
Pomiędzy dwiema skibami na podściółce z suchej trawy leżały dwa zajączki. Milutkie, niedawno zapewne urodzone, bo nieruchawe jeszcze i słabowite.
Staszek przyglądał się im z zaciekawieniem i miłością, bo bardzo lubił wszelkie zwierzęta i ptaki, nigdy im nic złego nie czyniąc.
Zajączki miały długie uszki, przyciśnięte do grzbietów, i wybałuszone, nic jeszcze nie rozumiejące czarne ślepki.
Tymczasem kuropatwa wydała głośny, niecierpliwy okrzyk i popędziła dalej, a tak szybko, że Staszek musiał biec za nią.
Tak dotarli do wąwozu, którym na wiosnę pędził potok, zbiegający z pól.
Widniał tam głęboki dół, wybity przez ściekającą z brzegów wodę.
Kuropatwa stanęła nad dołem i zaczęła niespokojnie trzepotać skrzydłami i zaglądać na dno.
— Cóż tam znów takiego? — pytał chłopak i, zbiegłszy ze stromego zbocza, zajrzał do dołu.
Na dnie miotał się zając. Skakał, jak szalony, usiłując wydostać się nazewnątrz, lecz ziemia co chwila usuwała mu się z pod łap. Padał, uderzając się ciężko o ziemię.
— Ach, domyślił się Staszek, — to zapewne mama tego długouchego drobiazgu! Wpadła biedaczka do dołu i nie może się teraz wydostać!
Położywszy się na ziemi, przechylił się przez krawędź wyboju.
Z trudem udało mu się schwytać szaraka za uszy i wyciągnąć z pułapki.
Zając, poczuwszy pod sobą ziemią, wyrwał się chłopakowi natychmiast i umknął jak szalony.
Kuropatwa pisnęła radośnie i pobiegła przez pole.
Wkrótce stanęli na miejscu, gdzie chłopak znalazł pisklątko. Kuropatwa zatrzymała się tu, a potem nagle załopotała skrzydłami i z furkotem odleciała.
— A to ci mądra ptaszyna! — zaśmiał się Staszek i, niosąc ostrożnie poziomki, poszedł ku chacie.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego czuł wielką radość w sercu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.