Drobnoludki i inne dziwy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Drobnoludki i inne dziwy
Wydawca Spółka Wydawnicza Antoni Gmachowski i S-ka
Data wyd. 1936
Druk „Polskie Zakłady Graficzne“
Miejsce wyd. Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
F. A. OSSENDOWSKI
DROBNOLUDKI
I INNE DZIWY
ILUSTROWAŁ TADEUSZ LIPSKI
NAKŁADEM SPÓŁKI WYDAWNICZEJ
ANTONI GMACHOWSKI i S-ka
CZĘSTOCHOWA



„Polskie Zakłady Graficzne“ — Częstochowa, Biegańskiego 10


DROBNOLUDKI.

Cicho było na wysokiej górze.
Po ciemnem niebie płynął księżyc. Chociaż bladą miał twarz, — świecił jednak jasno. Migotały gwiazdki. Na wyżynie bez szmeru ślizgały się białe obłoczki.
Nagle coś się poruszyło na odłamku kamienia.
Był to mały człowieczek — tak mały, że takich dwudziestu zmieściłoby się na dłoni. Wgramolił się na kamień, i, przystawiwszy dłonie do ust, pisnął:
— Hej, hej! Przybywajcie, bracia! Do pracy! Do pracy!
Z każdej szczeliny w skale, z norek w ziemi, z kępek trawy wybiegły tysiące karzełków. Miały na sobie szare, obcisłe ubranka, okrągłe czapeczki i buciki z cholewkami. W rączkach trzymały malutkie młoteczki, ostre kilofiki, toporki i rydelki.
— Zaczynajmy! — krzyknął pierwszy z karzełków i zeskoczył z kamienia.
Całe bractwo kopnęło się do roboty.
Postukiwały młoteczki, zgrzytały kilofiki i szurgały rydelki.
Karzełki odbijały od skał drobne kamyczki, tłukły je na piasek, na pył. Skry sypały się z pod stalowych obuszków i z pod ostrz kilofików.
Kamyki rozpadały się na drobne cząsteczki.
Jedne z nich błyszczały, jak djamenty, bo były to białe, przezroczyste kryształy, inne miały barwę liljową, wiśniową lub żółtą; połyskiwały małe, ledwie widzialne blaszki złota i srebrzystej miki; odpadały malutkie pyłki żelaza i miedzi.
Małe rydelki drobnoludków odgarniały wszystko i układały w porządku. Złoty pyłek — w tej szczelinie, mikę — w tamtej. Tu — żelazo, tam — miedź, a trochę dalej — białe, szafirowe i wiśniowe kryształki.
W innem miejscu inna znów kipiała robota.
Tam drobnoludki toporkami wyrąbywały niepotrzebne chwasty, rydelkami wykopywały ich korzonki i zrzucały do jakiegoś dołeczka w ziemi.
Całe czeredy drobnoludków znosiły skądś i zasadzały na nagich polankach — pożyteczne, pożywne trawy i roślinki wonne, siały nasiona świerków i sosen.
Jeszcze dalej — w pocie czoła drobnoludki najcięższą wykonywały pracę. Tam rozbijano kamienie i zamieniano je na piasek, do którego dodawano gnijących liści, gałązek i czarnej ziemi.
I tak każdej nocy — dzień w dzień, miesiąc po miesiącu, rok po roku.
Drobne stukały tam młoteczki, dziobały ziemię kilofiki i zgrzytały rydelki.
Zabawnie małe drobnoludki sapały i pracowały zawzięcie.
Jedne z nich umierały, a na ich miejsce stawały inne.
Stawały do pracy.
Ile lat trwała ona — tegoby nikt nie zliczył.
A praca to była wspaniała i potężna.
Gdy raz pierwszy przyszły do tych gór drobnoludki — smutne i jałowe ujrzały okolice. Nagie, siwe skały, złomiska kamieni potrzaskanych.
Ani drzewka, ani źdźbełka! Zwierzęta tu nie zaglądały, ani ptaki nie zalatywały.
Pustynia!
Ale teraz młoteczki, rydelki i kilofiki w rękach pracowitych drobnoludków zmieniły wszystko.
Nagie, martwe skały okryły się ziemią żyzną.
Na niej wyrosła trawa soczysta i wysoka.
Pasterze przygnali tu krowy, owce, kozy i konie na pastwisko.
Kosiarze ponastawiali długich i wysokich stogów.
Na ziemi czarnej zasadzone rączkami drobnoludków ziarenka rozrosły się obficie i potężnie.
Szumią tam teraz bory świerkowe i sosnowe, o czemś gwarzą i pachną żywicą.
Różne zwierzęta znalazły dla siebie schroniska w gąszczu drzew.
Na polanach leśnych pasą się jelenie o pięknych wieńcach rozłożystych i sarny płochliwe.
Tam, gdzie drobnoludki posiały niegdyś ziarna dębów i buków, żerują dziki, ryjąc ziemię i szukając żołędzi i smacznych korzeni.
Po drzewach skaczą wiewiórki rude.
W trawie gniazda sobie wiją głuszce i jarząbki.
Wesołe stadka ptaków drobnych fruwają w krzakach, szczebioczą i śpiewają.
Ludzie dowiedzieli się o tem, co tu porobiły drobnoludki, i przyszli na zwiady. Drwale poczęli rąbać drzewo na domy, kościoły, mosty, stoły, skrzynie i setki innych rzeczy potrzebnych. Kobiety zbierają tam grzyby, borówki, jagody czarne, maliny i orzechy.
Inne znów szukają rumianków, mięty, szałwi, piołunu i innych ziół, co chorym ludziom zdrowie przywracają.
Górnicy odnaleźli szczeliny, gdzie drobnoludki złożyły złoto, żelazo, miedź i barwne kryształy. Tam teraz wybito w skałach szyby głębokie i przekopano długie chodniki. Z nich to górnicy wywożą rzeczy dla ludzi niezbędne i pożyteczne, aby mogli koleje budować, maszyny, telegraf, radjo, łodzie podwodne, samoloty i okręty, co płyną przez oceany.
I wszystko to dały nam małe, śmieszne drobnoludki, tak małe, że dwadzieścia ich na dłoni rozmieścić się może swobodnie.
Nie napróżno tyle lat bez przerwy biły w skały ich maluśkie młoteczki, zgrzytały i krzesały iskierki ostre kilofiki stalowe i szurgały rydelki błyszczące!

Taką bajeczkę opowiedziała mi niegdyś babunia...
Zapamiętałem sobie dobrze drobnoludków!
Zrozumiałem, jak wielkich rzeczy dokonać może uczciwie pracująca gromada.
Gdy dorosłem, dowiedziałem się, że to nie była tylko „bajeczka“.
Drobnoludki pracują do dziśdnia.
Prawda, że nie są one podobne do małych człowieczków.
Nie mają też młoteczków, toporków, kilofików i rydelków.
Ale istnieją drobnoludki, istnieją i wciąż pracują!...
Uczeni nazywają je kropelkami wody i niewidzialnemi strugami powietrza.
Jakżeż to pracują te kropelki i te strugi?
Zapytajcie o to swojej pani, lub pana w szkole.
Oni wam opowiedzą jeszcze jedną bajeczkę — piękną, „prawdziwą“ bajeczkę...



CUDOWNA PODRÓŻ MANIUSI.

Mamusia skończyła właśnie opowiadanie o boćkach.
Ach, te boćki!
Maniusia przyglądała im się dziś na łące.
Zebrała się tam cała ich czereda — może sto boćków, a może nawet i więcej.
Chodziły poważne i zamyślone, a potem klekotać zaczęły, a głowy zadzierać, a syczeć i podskakiwać!
Wreszcie jeden po drugim zerwały się i odleciały.
Mamusia przy kolacji opowiadała dzieciom o tych miłych, swojskich ptakach i o tem, że poleciały sobie do ciepłych krajów.
Zapewne bały się boćki mrozów, śnieżyc i wichrów zimnych.
— No, dość na dziś, — powiedziała mamusia, — teraz idźcie umyć się i — do łóżeczka! Jazda, dzieciaki!
Dziewczynka wkrótce już leżała grzecznie i czekała na mamusię.
Przyszła niebawem. Ucałowała, przeżegnała i, otuliwszy córeczkę kołderką, wyszła z pokoju.
Maniusia przymknęła oczęta, ale w tej samej chwili otwarła je szeroko.
Ktoś zapukał cichutko do okna. Raz i drugi...
Dziewczynka zerwała się z łóżeczka i podbiegła do okna.
Przez szybę ujrzała jakąś postać.
Nie mogła jednak poznać, ktoby to mógł być, bo na dworze było zupełnie ciemno.
Chciała już biec do łóżeczka, gdy nagle do szyby przylgnęła głowa bociana.
Zdumiona Maniusia przyglądała się długiemu czerwonemu dziobowi ptaka i jego czarnym, poważnym oczom.
Bociek zaklekotał głośno i wesoło.
Diewczynka nie zdziwiła się wcale, że rozumie głos ptaka.
Bociek mówił:
— Byłaś dobra dla moich piskląt! Pamiętasz, jak rzucałaś mi kawałki chleba i mięsa? Wyhodowałam silne, zdrowe dzieci! Są już dorosłe i mogą razem z nami lecieć do ciepłych krajów!
Maniusia dopiero teraz poznała boćkową żonę.
Stała ona zwykle na jednej nodze w gnieździe na dachu, karmiła i czyściła pisklęta. Gdy zaś dziatki jej wyrosły i porzuciły gniazdo, boćkowa klekotała żałośnie i długo tęskniła za niemi.
— To nie odleciałyście jeszcze? — spytała dziewczynka.
— Dziś próbowałyśmy dopiero siłę naszych skrzydeł, — o świcie odlecimy na dobre!
— Szczęśliwej drogi! — zawołała Maniusia.
Boćkowa przechyliła głowę na bok i powiedziała:
— Poleć z nami! Piękna to podróż — i piękny jest kraj, gdzie spędzamy zimę. Ciepło tam zawsze i słonecznie... Poleć! Całe nasze towarzystwo zaprasza ciebie, Maniusiu!
— Ależ ja nie mam skrzydeł... — smutnym głosem odpowiedziała dziewczynka. — O, gdybym mogła latać, wtedy odrazu poleciałabym z wami!
— Poniesiemy clę na skrzydłach! — szepnęła boćkowa.
— Jak w samolocie, który każdego ranka przelatuje nad naszym domem? — spytała dziewczynka.
Ptak poważnie skinął głową.
Maniusia nie słuchała dłużej. Ubrała się szybko i przez okno wyskoczyła na podwórko.
Bociek poprowadził ją na łąkę, gdzie czekała na nich cała gromada.
Kilka bocianów, schwyciwszy Maniusię za sukienkę, wzbiło się do góry, a, gdy inne ustawiły się obok siebie, opuściły im ją na skrzydła i zaklekotały radośnie:
— Trzymaj się mocno, Maniusiu, i przyglądaj się ziemi, która jest piękna, bo na niej jest życie i radość!
Dziewczynka z ciekawością rozglądała się dokoła.
Klucz boćków leciał nad puszczą, wznosił się ponad góry, ciągnął z biegiem rzek, krążył nad zwierciadłami jezior i żegnał klekotem ciemne, zorane zagony pól.
Ptaki leciały i leciały, prawie nie poruszając skrzydłami.
Nie czuły ani głodu, ani zmęczenia, ale Maniusia też nie myślała wcale o śnie i jedzeniu.
Zdawało jej się, że dopiero co odleciała z łąki, gdzie codziennie chodziła z mamusią i braciszkami na spacer.
Tymczasem klucz ptaków przelotnych już cały dzień był w drodze.
Gdy słońce stało się czerwone, a ziemia — liljowa, dziewczynka zawołała radośnie:
— Morze! Morze!
Boćki wtórowały jej przeciągłym klekotem:
— Morze! Morze! Morze!
Stary bocian, prowadzący cały klucz, zatrąbił głucho.
Boćki, krążące nad brzegiem morza, powoli i ostrożnie opuszczały się na łachę.
Gdy długiemi nogami dotknęły ziemi, Maniusia ześlizgnęła się ze skrzydeł ptaków i zaczęła skakać po piasku.
Morze falami swemi lizało łachę, wyrzucając na nią śliczne, różowe, żółte i zielone muszle, brunatne wodorosty i małe, okrągłe raki­‑kraby, które śmigały chyżo pomiędzy kamykami.
Marysia chciała złapać jednego, ale — gdzie tam?! Umknął natychmiast i jakgdyby pod ziemię się zapadł.
Nabiegawszy się, dziewczynka poczuła głód.
— Jeść mi się chce! — poskarżyła się boćkowej, która ani na krok nie odchodziła od niej, zupełnie tak, jak czyniła to, gdy miała małe bocianki — nierozważne a ciekawe wszystkiego.
Ptak, poważnie stąpając, skierował się ku drzewom, rosnącym na pagórku.
Dziewczynka poszła za nim i raptem klasnęła w dłonie.
Ujrzała tu pomarańcze, jabłka i gruszki, zwisające z niskich gałęzi. Małe krzaczki, pnące się po zboczach pagórka, uginały się pod ciężarem zielonych i granatowych gron wina.
Znakomitą tego wieczoru miała kolację Maniusia, a i śniadanie niezgorsze — nazajutrz.
Syta i zadowolona zaraz po świcie usiadła na skrzydłach boćków i leciała już dalej.
Pod nią, gdzieś daleko, rozbiegło się na wszystkie strony morze szafirowe i łagodne.
Gdy słońce siało już wysoko, jarzyć się ono poczęło i tak połyskiwać, że Maniusia oczki nawet zmrużyła.
Znikły brzegi.
Na dole leżało błękitne i złociste morze, na górze — niebo — szafirowe i srebrne, a między niemi — Maniusia, na skrzydłach boćków w mgle słonecznej lecąca na południe.
Dziewczynka spostrzegła nagle kilka okrętów.
Wyrzucając z kominów czarne kłęby dymów, płynęły szybko.
Pod ich dziobami pieniło się morze, a ztyłu ciągnęła się biała wzburzona wstęga wody.
Przed wieczorem Maniusia dojrzała ziemię, wynurzającą się woddali.
Boćki powitały ją głośnym klekotem.
— Widzisz, Maniusiu, to ciemne pasemko? — krzyknęła boćkowa. — To Egipt, gdzie panowali niegdyś potężni królowie. Oni to kazali zbudować te dziwne gmachy, które ludzie nazywają piramidami, i wykuć ogromne posągi. Budowle te stoją tu około pięciu tysięcy lat!
— Strasznie stare!... — pomyślała dziewczynka. — Zapewne starsze nawet od naszej fary?
Boćkowa klekotała dalej:
— Ta żółta rzeka, biegnąca po zielonej równinie, — to Nil, który rok rocznie zalewa ten kraj i czyni go urodzajnym.
— A co tam rośnie? — spytała Maniusia.
— Banany, daktyle, pomarańcze, cytryny, wino i inne owoce, ale największe bogactwo Egipcjan stanowi bawełna, pszenica i proso... ale trzymaj się mocno, moje dziecko, bo wódz nasz każe już spuszczać się na ziemię. Podróż nasza skończona!
Długo jednak krążyły bociany nad rzeką, szukając wygodnego miejsca do lądowania.
Klucz usiadł wreszcie nad dużem jeziorem. Szeroka odnoga łączyła je z Nilem.
Wśród wysokich trzcin stary bocian — wódz odnalazł obszerną polanę.
Boćki były uszczęśliwione.
W szuwarach rechotały żaby, czołgały się węże, śmigały jaszczurki zielone i niebieskie, w wodzie pluskały ryby i wypełzały na brzeg duże ślimaki, dźwigając na grzbietach żółte muszle.
Zgłodzone bociany chciwie łykały je, sycząc z zadowolenia.
— A ja? — spytała dziewczynka smutnym głosikiem. — Cóż ja będę jadła?
Boćkowa pokazała jej trzciny, rosnące na niewysokiem wzgórzu.
— To nasza krówka — Bułanka może jeść trzciny, ale ja... — zaczęła Maniusia obrażonym głosikiem i zamierzała już beknąć, gdy boćkowa uspokoiła ją, mówiąc:
— Sprobój­‑no wyssać sok z tej trzciny!
Dziewczynka usłuchała jej rady i zaczęła gryźć i wysysać grube, miękkie łodygi.
— Ależ to wyborne! — zawołała. — Cudny, słodki sok!
— To trzcina cukrowa! — powiedziała boćkowa i zręcznie pochwyciła dziobem ślimaka, pełznącego po łodydze.
Maniusia nie czuła już głodu, gdyż, jak wiadomo, cukier krzepi i nasyca.
W wesołych podskokach pobiegła nad jezioro, aby narwać pięknych białych grążeli, rosnących tuż przy brzegu.
Ledwie jednak zbliżyła się do wody, rozległ się głośny plusk.
Z toni wynurzyła się potężna głowa jakiegoś potwora o małych oczkach i uszkach.
Prychnąwszy głośno, rozwarł ogromną paszczę.
Wszystko w niej było miękkie i różowe. Przerażające, krzywe kły sterczały na różne strony.
Potwór ziewał...
Maniusia w strachu uciekła z żałosnym krzykiem.
— Nie bój się! — klekotały bociany. — To krowa wodna — hipopotam!
— Boże, jakież straszne ma kły! — wzdrygnęła się dziewczynka.
— Łagodny to, wcale nie drapieżny zwierz! — mówiła boćkowa.
Hipopotam, naziewawszy się dosyta, z ciężkiem westchnieniem opuścił się na dno.
Maniusia długo jednak nie mogła się uspokoić i nie śmiała już zbliżyć się do wody.
Przechadzała się teraz po łączce, przyglądając się krabom i jakimś barwnym, zwinnym, ptaszkom.
Zmęczyła się wreszcie i chciała usiąść.
Zobaczyła ciemno szary, mułem oblepiony i sękaty kloc drzewa.
Podeszła i usiadła na nim.
Nagle...
Kloc gwałtownie poruszył się i potoczył.
Na jednym jego końcu błysnęły złe, czerwone oczy.
Rozwarła się długa, wąska paszcza, obsadzona ostremi, spiczastemi zębami.
Grzebieniasty ogon z wściekłością smagał wilgotny piach.
— Uciekaj, uciekaj! — wrzeszczały boćki, zrywając się do lotu. — To drapieżny krokodyl...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Córeczko, co ci się przyśniło? Dlaczego tak krzyczysz? — pytała zaniepokojona mamusia, biorąc dziewczynkę na ręce. — Co ci jest, moje dziecko?
Dziewczynka opowiedziała mamusi, jak przyleciała z boćkami nad Nil, jak smakowała jej trzcina cukrowa, aż nagle drgnęła i zaczęła oglądać się na wszystkie strony, szepcąc drżącym głosem:
— Matuchno, matuchno, uciekajmy, bo gdzieś tu zaczaił się krokodyl!
Długo jeszcze nie mogła dziewczynka uwierzyć, że był to tylko sen, w którym, niby na jawie, powtórzyło się wszystko, o czem z wieczora opowiadała dzieciom mama.
Później Maniusia sama śmiała się z tego, że niosły ją na swoich skrzydłach odlatujące na zimę boćki i że ludzkim do niej przemawiały głosem.
No, cóż chcecie — różne dziwy śnią się dzieciom i dorosłym!



PRZYGODA STASZKA W POLU.

Staszek obudził się wcześnie.
Słonko ledwie co wstało, i, umyte rosą, uśmiechało się do chłopaka.
Zdawało się, że mówiło do niego:
— Ja się już umyłem, teraz — twoja kolej!
Staszek wyszedł do sieni i zaczął się pluskać w dużej misce.
Potem powrócił do izby.
Babcia dała mu kubek mleka i kawałek chleba.
Po śniadaniu, babcia, pogłaskawszy go po płowej czuprynce, powiedziała:
— Baw się grzecznie! Matula i tatuś pojechali na jarmark, a ja muszę jeszcze grzędy przekopać...
Staszek wybiegł na podwórko.
Obejrzał się dokoła.
Siwka nie było w stajence. Powiózł rodziców chłopaka do miasteczka.
Burek nie chciał się bawić ze Staszkiem.
Czuł się senny, a może dokuczały mu pchły.
Gołębie turkotały na strzesze. Śmigały jaskółki. Kłóciły się wróble, zabawnie skacząc po płocie.
Chłopczyk wyszedł w pole.
Ślicznie tam było. Każda trawka jeszcze wilgotna od rosy, błyszczała, niby srebrna. Kwiatki starały się prześcignąć piękną wonią i barwą.
Gdzieś wpobliżu grał pasikonik. Fruwały białe i żółte motylki. Biegły zakłopotane chrząszczyki. Mrówki szły wolno, dźwigając jakieś patyczki i ziarenka.
Biedronka pełzła po gałązce głogu. Dobiegłszy do końca, zawracała i spełzała na dół. Po chwili znowu gramoliła się do góry. Wreszcie zrozumiała, że postępuje niemądrze. Rozwinęła skrzydełka i odleciała.
Staszek szedł ścieżką wśród żyta.
Posłyszał nagle cichy i żałosny pisk.
Spojrzał sobie pod nogi. Tuż koło swojej stopy ujrzał małego ptaszka.
Ciemno szary, w ciemne plamki podobny był do bardzo drobnego kurczątka.
Było to pisklę kuropatwy.
Chłopak przeraził się, pomyślawszy, że mógłby rozgnieść to maleństwo.
Tymczasem pisklę, wystraszone śmiertelnie, przykucnęło i nie ruszało się wcale.
Zapewne chciało udać, że jest... kamykiem. Takim zwykłym szarym kamykiem.
Staszek jednak wyraźnie widział żółtawy dziobek ptaszka i czarne, pełne strachu oczki.
Pochylił się i ostrożnie wziął pisklątko w ręce.
Trzymając je na dłoni, rozglądał drżące maleństwo.
Dyszało cicho i szybko.
W tej samej chwili z żyta na ścieżkę wybiegła matka — stara kuropatwa.
Przekręciwszy głowę nabok, przyglądała się trwożnie chłopczykowi.
Potem zaczęła trzepotać skrzydełkami i pokrzykiwać cicho.
Staszek uśmiechnął się.
Zdawało mu się, że rozumie głos zaniepokojonej matki.
— Puść, puść małego! — prosiła. — Słaby jest i drobny. Możesz uszkodzić mu skrzydełka. Nie będzie mógł latać, a wtedy porwie go kot, pies lub jastrząb!
Chłopak ukląkł i puścił pisklę.
Z głośnym piskiem podbiegło do matki i śmignęło jej pod skrzydło.
Po chwili ptaki ukryły się w życie.
Staszek ruszył dalej, uśmiechając się na wspomnienie o swej przygodzie.
Nie uszedł jednak i stu kroków, gdy na ścieżkę wybiegła kuropatwa.
Chłopak poznał ją odrazu i pomyślał:
— To ta sama!... Ale czegóż ona chce ode mnie?
Kuropatwa patrzyła na niego uważnie, a potem pobiegła miedzą.
Co chwila oglądała się i, widząc, że chłopak idzie za nią, sunęła dalej.
— Prowadzi mnie gdzieś, — domyślił się Staszek. — Ale gdzie i poco?
Kuropatwa doprowadziła go na nieduży pagórek, zarośnięty wysoką trawą.
Krążyła w niej, coś skubiąc i ciągle oglądając się na chłopaka.
Miała zakłopotany i stroskany wygląd.
Staszek pochylił się i ujrzał zwisające z krzaczków duże, dojrzałe poziomki.
Słodkie były niezwykle i soczyste.
Chłopak najadł się i narwał ich pełną czapkę.
Cieszył się, że poczęstuje jagodami babcię i rodziców, gdy znużeni powrócą do wsi.
Kuropatwa nie odlatywała.
Spostrzegłszy, że chłopak nie zbiera już poziomek, pobiegła dalej. Najwidoczniej było, że znowu go gdzieś prowadziła.
Wyszli wreszcie na świeżą podorywę.
Kuropatwa biegła brózdą, a o kilka kroków za nią szedł chłopak.
Wreszcie kuropatwa przystanęła i zatrzepotała skrzydłami.
Pomiędzy dwiema skibami na podściółce z suchej trawy leżały dwa zajączki. Milutkie, niedawno zapewne urodzone, bo nieruchawe jeszcze i słabowite.
Staszek przyglądał się im z zaciekawieniem i miłością, bo bardzo lubił wszelkie zwierzęta i ptaki, nigdy im nic złego nie czyniąc.
Zajączki miały długie uszki, przyciśnięte do grzbietów, i wybałuszone, nic jeszcze nie rozumiejące czarne ślepki.
Tymczasem kuropatwa wydała głośny, niecierpliwy okrzyk i popędziła dalej, a tak szybko, że Staszek musiał biec za nią.
Tak dotarli do wąwozu, którym na wiosnę pędził potok, zbiegający z pól.
Widniał tam głęboki dół, wybity przez ściekającą z brzegów wodę.
Kuropatwa stanęła nad dołem i zaczęła niespokojnie trzepotać skrzydłami i zaglądać na dno.
— Cóż tam znów takiego? — pytał chłopak i, zbiegłszy ze stromego zbocza, zajrzał do dołu.
Na dnie miotał się zając. Skakał, jak szalony, usiłując wydostać się nazewnątrz, lecz ziemia co chwila usuwała mu się z pod łap. Padał, uderzając się ciężko o ziemię.
— Ach, domyślił się Staszek, — to zapewne mama tego długouchego drobiazgu! Wpadła biedaczka do dołu i nie może się teraz wydostać!
Położywszy się na ziemi, przechylił się przez krawędź wyboju.
Z trudem udało mu się schwytać szaraka za uszy i wyciągnąć z pułapki.
Zając, poczuwszy pod sobą ziemią, wyrwał się chłopakowi natychmiast i umknął jak szalony.
Kuropatwa pisnęła radośnie i pobiegła przez pole.
Wkrótce stanęli na miejscu, gdzie chłopak znalazł pisklątko. Kuropatwa zatrzymała się tu, a potem nagle załopotała skrzydłami i z furkotem odleciała.
— A to ci mądra ptaszyna! — zaśmiał się Staszek i, niosąc ostrożnie poziomki, poszedł ku chacie.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego czuł wielką radość w sercu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.