Człowiek śmiechu/Część druga/Księga czwarta/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bywają rzuty płomienia, zaledwie drasnąć zdolne ciemności; zdarzają się jednak i takie, które ogień podsadzają pod wybuchy wulkanu.
Bywają iskry ogromnych rozmiarów.
Gwynplaine przeczytał list i znowu go potem odczytał. Tak, tak, były tam wyraźnie słowa: kocham cię.
Poczęły go nawiedzać dziwne strachy.
Naprzód sądził, że oszalał.
Tak jest, oszalał, nic nad to pewniejszego. To, co tylko co widział, nigdy nie istniało. Poprostu naigrawały się tylko z niego omroczne tumany. Czerwony człowieczek był tylko widziadłowym błyskiem. Niekiedy nocą pusty płomyk wędrowny podbiega uśmiać się z ciebie. Po spełnieniu tej uciechy istota przywidziana znikła, zostawiając poza sobą Gwynplaina szaleńcem. Ciemności dopuszczają się nieraz podobnych sprawek.
Nagłe Gwynplaine przekonał się dowodnie, że przecież nie stracił rozumu.
Co, przewidzenie? Ale gdzież tam! No, a list ten przecie? Przecież go trzymam w ręku. Przecież to jest naprawdę papier, naprawdę pismo, pieczątka. A potem, czy on nie wie, od kogo ten list pochodzi? Toż w tem wszystkiem niema nic ciemnego. Wzięto pióro, umoczono je w atramencie i pisano. Zapalono świecę i papier zapisany zapieczętowano lakiem. Czyliż na tym papierze niema jego nazwiska? Do Gwynplaina. Papier pachnie. Wszystko tu jasne, jak na dłoni. Zna Gwynplaine małego posłańca. Jest to paź. Ten błysk to liberja. Paź ten naznaczył schadzkę Gwynplainowi o tej samej godzinie nazajutrz u wejścia na most Londyński. Czyżby i most Londyński miał być przywidzeniem? Nie, nie, wszystko się tu łączy jedno z drugiem. Niema w tem żadnego obłędu. Wszystko tu jest rzeczywistością. Gwynplaine jest najzupełniej przytomny. Nie jest to złuda żadna, któraby mu się nagle rozwiać miała ponad głową; owszem, rzecz to, która mu się istotnie przytrafia. Nie, doprawdy, Gwynplaine nie jest szaleńcem. Nie jest to nawet wcale marzenie. I znowu list odczytywał.
No dobrze, ależ w takim razie?...
W takim razie rzecz to straszliwa!
Jest na świecie kobieta, która chce do niego należeć.
Kobieta, która mu mówi: jam twoja! Ha, w takim razie trzeba będzie usunąć z mowy to wyrażenie: rzecz nie do wiary. Kobieta jakaś chce należeć do niego! Kobieta, która widziała jego twarz! Kobieta, która nie jest niewidomą! I któż to ona jest? Czy brzydka? Nie, przeciwnie, cudownie piękna. Czy jak a dziewczyna z gminu? Nie, przeciwnie, wielka dama.
Cóż jest w tem wszystkiem i co to ma znaczyć? Cóż za niebezpieczeństwo triumf podobny! Ale jak się tu nie rzucić w tę otchłań bez namysłu, choćby na złamanie karku?
Jakto? Ta kobieta, ta syrena, to zjawisko wspaniałe, ta przemożna pani, ta bajeczna królowa w swej loży, ta tajemnicza promienistość! Gdyż to nie kto inny, tylko ona. Tak, to ona.
Trzaskanie zajmującego się zewsząd pożaru zdawało się wybuchać przed jego stopami. Tak, to ta sama dziwna nieznajoma, której widok tyle mu sprawił wstrząśnienia! I oto wszystkie tłumne myśli, jakie kiedy miał o tej kobiecie, wywijały się znowu w jego umyśle, niby zapalając się u tych ogni zewsząd, ponurych. Zapomnienie przyrównać można do palimpsestu. Lada sposobność potemu, a wszystkie zatarcia wybłyskują znowu w międzywierszach, na tle zdumionej pamięci. Zdawało się Gwynplainowi, że już od dawna pozbył się był tej postaci ze swej duszy, a oto odnajdywał ją znowu; widocznie bowiem była tam wyryta, wżłobiwszy się niejako w ten jego mózg utrapiony, który się bezwiednie dopuścił marzenia. W istocie rylec przeznaczenia spełnić musiał tę robotę. Obecnie jakieś zło z tego wynikło. Marzydło to bowiem, nie dające się już odepchnąć, Gwynplaine tym razem witał z uniesieniem.
Co? Kobieta jakaś chce należeć do niego? Co? Wielka pani, zstępująca ku niemu ze swego tronu, bożyszcze ze swego ołtarza, wspaniały posąg ze swego wzniesienia, widziadło promienne ze swego obłoku! Jakto! Z niepodobieństwa krainy marzenie ku niemu spływało! Jakto! Owa bogini podniebna, owa promienistość, owa nereida, cała klejnotami ociekająca, owa piękność najwyższa i przeto niedostępna, ze swej wyżyny, zjeżonej promieniami, sama się ku niemu wychyla? Jakto? Ona ten swój wóz świetlany, jednocześnie przez gołębie i przez smoki ciągniony, nagle zatrzymuje ponad jego głową i, przewieszając się z niego, mówi mu: — Chodź, Gwynplainie! — Jakże! Więc jemu, Gwynplainowi, dana jest ta przerażająca chwała, że się ku niemu w podobny sposób sklepienie niebios zniża? Bowiem ta kobieta, jeśli tylko kształt gwiaździsty kobietą nazwać się godzi, sama mu się wprasza, sama narzuca, sama oddaje! Toż od tego zawrotu głowy dostać można. Olimp się prostytuuje! I dla kogo? Dla niego, Gwynplaina! Jakże! Toż z świetlistego wgórze gdzieś obłoku wydzierają się ku niemu białe ramiona zalotnicy, ażeby go przycisnąć do łona bogini! I łono to pozostanie jednak bez zmazy. Gdyż potęgom podobnym nigdy się skalać nie zdarza. Toż niedarmo w światłości się kąpią bogowie. I jeszcze ta wydzierająca się ku niemu bogini wie dokładnie, co czyni. Poczwarność Gwynplaina wcale jej tajną nie jest. Widziała twarz jego i wcale się przed jej brzydotą nie cofa. Kocha go tedy mimo to wszystko.
Gorzej daleko: kocha go właśnie dla jego brzydoty.Któż zdoła uwierzyć, że mu się rzecz podobna nie śni? Małoż już tego, że Gwynplaine został pokochany, — cóż dopiero pomyśleć, że z całego świata wybrany?
Jakże! Więc w świecie, w którym żyje ta kobieta, w tem świetnem zewsząd otoczeniu, bez najmniejszego ograniczenia potężnem, bez najmniejszej odpowiedzialności swobodnem, pod dostatkiem przecież jest książąt — mogła sobie wybrać księcia; Bóg wie ilu jest lordów — mogła sobie wybrać lorda; bez liku jest ludzi młodych, pięknych, zachwycających, wspaniałych — mogła sobie wybrać Adonisa. Tymczasem zaś kogoż wybrała? Gnafrona! Mogła wybrać z pośród meteorów i piorunów ogromnego sześcioskrzydłego Serafina, a wybrała lichego robaka, czołgającego się w błocie. Po jednej stronie najznakomitsi panowie, wszystko, co tylko jest wielkością, bogactwem, chwałą; po drugiej prosty hecarz. I oto hecarz zwycięstwo odnosił! Cóż to tedy za szale posiadała w swem sercu ta kobieta i jakąż wagą ważyła swą miłość? Brała sobie z głowy koronę książęcą i rzucała ją na deski ulicznej widowni! Odejmowała sobie od skroni promienie i przyczepiała je do najeżonych włosów szpetnego chochlika! Jakiś niby ogólny świata przewrót, rojowisko najniepozorniejszych owadów w górze, najświetniejszych konstelacyj w dole przywalało oszołomionego Gwynplaina rumowiskami zrębów światłości i wytwarzało mu apoteozę w kałuży. Wszechwładna bogini, w rozstroju z pięknością i blaskiem, oddawała się potępieńcowi nocy, przenosiła Gwynplaina nad Antinousa, zniżała się w przystępie ciekawości aż w królestwo ciemnicy; i oto z tego wyrzeczenia się wszelkiej boskości występowało w koronie na głowie i w płaszczu z cudowności królowanie nędzarza! „Tyś szkaradny. Kocham cię“. Słowa te potrącały w Gwynplainie potworną strunę pychy. Pycha bowiem jest piętą Achillesową, w którą każdy bohater zraniony być może. Słowem, łechtało to w Gwynplainie jego próżność, jako poczwary. Bowiem dla swojej potworności to był kochany. I on także tyleż, a może nawet i więcej jeszcze niż Jowisz i Apollon, wyjątkiem był. Czuł się w sobie nadludzkim i tyle już potworem, że się aż bogiem stawał. Cóż za straszliwe olśnienie!
A teraz czemże była ta kobieta? Cóż on o niej wiedział? Wszystko i nic. Była to wielka pani, wiedział o tem; wiedział także, że jest piękna, że jest bogata, że ma przepyszne cugi, liczną służbę, paziów, szybkobiegaczy z pochodniami wokoło swojej ukoronowanej karocy. Wiedział, że się w nim zakochała; przynajmniej tak mu mówiła. A zresztą nie wiedział nic więcej. Znał jej tytuł, ale nie znał nazwiska. Znał jej myśl, ale nie znał życia. Byłaż zamężną, wdową, czy panną? Byłaż wolną? Miałaż jakie obowiązki? Do jakiej też należała rodziny? Nie byłoż wokoło niej jakich zasadzek, jakich czatowisk, niebezpieczeństw? Czem jest zalotność w tych górnych bezczynnych sferach; ile to tam na tych szczytach mieści się pieczar ciemnych, w których marzeniom się oddają bezlitosne syreny, obsypane wokoło stosami kości schrupanych już miłostek; do jakich to wreszcie usiłowań bezwstydnie smutnych doprowadzać może nuda kobietę, która się wyższą ponad człowieka być mniema — wszystkiego tego Gwynplaine ani się domyślał; nie miał nawet z czego w umyśle swoim ukształtować przypuszczenia, wogóle brak do tego zasobów w tem podpomościu społecznem, w którem on żył; widział on przecież ciemności swego położenia. Uważał, że cała ta jasność dziwnie była zamroczona. Ale rozumie łże cośkolwiek? Nie.
Czy choć domyślał się czego? Tem mniej jeszcze. Co się też znajdowało poza tym listem? Drzwi naprzestrzał otwarte, ale jednocześnie i zatrzaśnięcie jakieś niepokojące. Z jednej strony wyznanie, z drugiej zagadką.
Wyznanie to i ta zagadka, dwoje tych ust, jedno wyzywając, drugie grożąc, wymawiają jedno i to samo słowo: śmiej tylko!
Zaiste, nigdy nie obrachowała lepiej swoich środków trafu przewrotność i nigdy w pokusie dzielniej nie dopięła celu. Gwynplaine wzruszony przez wiosnę i przez unoszenie się soków całej natury marzył właśnie sen ciała. Stary, niepokonany człowiek, którego żaden z nas nie zwycięża, budził się w tym spóźnionym efebie, który pozostał młodzieńcem mając dwadzieścia cztery lata. Właśnie w chwili najmocniejszego targania duszy w stronę ciała podsuwano mu wszystkie najmocniej nęcące uroki; właśnie w chwili to podobnej wabiła go ku sobie olśniewająca białością, obnażona pierś sfinksa. Młodość jest to równia pochyła. Gwynplaine zsuwał się po niej, spychany. Czem? Porą roku. Czem? Nocą. Czem? Tą kobietą. Gdyby nie było kwietnia, byłoby się o wiele bardziej cnotliwym. Kwitnące krzaki, tłumy współwinnych! Miłość jest złodziejem, wiosna wspólnikiem.
Gwynplaine odchodził od siebie.
Istnieją właściwe złemu, poprzedzające zaś winę wyziewy, któremi z trudnością oddychać może sumienie. Kuszona uczciwość doświadcza niby wtedy ciemnych mdłości od zalatującej woni piekła. Otwierające się czeluście zioną pewien rodzaj oparu, będący przestrogą dla silnych, odurzeniem zaś dla słabych. Otóż Gwynplaine doświadczał tego tajemniczego zawrotu głowy.
Opływały go zewsząd zagadnienia dziwne, pierzchliwe jednocześnie i uparte. Wina w swem narzucaniu się niepozbyta przybierała tam wyraźne kształty. Jutro, północ, most Londyński, paź? Czy on tam pójdzie? — Pójdzie — mówiło ciało. — Nie pójdzie — szeptała dusza.
Z tem wszystkiem, jakkolwiek dziwnem się to wyda, pytania tego: czy on tam pójdzie? — Gwynplaine ani razu nie zadał sobie wyraźnie. Z czynnością, nagany godną, powoli się tylko oswoić można. Podobna w tem do napoju zbyt mocnego, nie może być wychylona jednym łykiem. Stawiasz nalany kieliszek i zamyślasz się czas jakiś; już samo jego napoczęcie nielada bywa odwagą.
Niemniej pewną jest rzeczą, że czuł się popychanym za ramiona ku temu czemuś nieznanemu.
Ale zarazem dreszcz go przeszywał. Ale zarazem spostrzegał niby przed sobą krawędź przepaści. Więc się znowu wtył cofał, owiany zewsząd trwogą. Przymykał oczy. Usiłował przekonać samego siebie o niebycie całego zdarzenia, to znowu rzucał się w powątpiewanie o przytomności własnych zmysłów. To drugie lepszem było w istocie. W obecnym bowiem razie najrozsądniej może było myśleć, że się jest szalonym.
Dziwnaż to gorączka! Toż każdy zapewne, zaskoczony znienacka, doświadczać musiał w życiu podobnie dramatycznych drgań duszy całej. Zimny spostrzegacz zawsze z trwogą nasłuchiwać będzie odgłosu tych ponurych uderzeń tarana konieczności, walącego przemocą w sumienie.
Niestety! Gwynplaine jednak rozpatrywał sam siebie. Tam, gdzie obowiązek jasno się wykreśla, pytania sobie zadawać już jest porażką.
Zresztą, coprawda, bezwstyd całego tego zajścia, zdolny obudzić uwagę zepsutego człowieka, jego bynajmniej nie raził. On nie wiedział jeszcze, co to bezczelność. Odwaga wyzucia się z godności człowieczej do niego przystępu nie miała. Nie dorósł był jeszcze do zrozumienia podobnej brzydoty. Zanadto czysty był, ażeby się na odpowiednie zdobyć przypuszczenia. Z całej tej kobiety jej wielkość tylko widział. Wielkość ta pochlebstwem mu była. Próżność jego zwycięstwo tylko na jego korzyść mu przedstawiała. Na to, żeby mógł przypuścić, że raczej potwornej żądzy niż miłości był przedmiotem, daleko więcej potrzeba było rozumu, niż go może mieć niewinność. Słowem, obok wyrazu: Kocham cię, nie spostrzegał tej straszliwej poprawki: Chcę być twoją.
Strona zwierzęca bogini całkowicie uchodziła jego uwagi.
I duch ludzki doświadcza napadu barbarzyńców. I dusza miewa swoich Wandalów; są nimi myśli złe, walące się na zniszczenie naszej cnoty. Tysiące wypaczonych wyobrażeń opadało zewsząd Gwynplaina, to jedno po drugiem, to wszystkie razem. Poczem robiło się w nim uciszenie. Wtedy zaciskał sobie głowę rękoma, pełen posępnego wyczekiwania, na podobieństwo wpatrywania się w krajobraz zapuszczony nocą.
Nagle spostrzegł się, że już więcej o niczem nie myśli. Marzenie jego dosięgło wreszcie tego czarnego kresu, u którego wszystko znika.
Spostrzegł także, że nie jest jeszcze w domu. Mogła być już druga po północy.
Włożył list w boczną kieszeń; spostrzegłszy się jednak, że była od strony serca, wyjął go stamtąd i wetknął zmiętoszony w pierwszą lepszą gdzieś indziej, poczem udał się ku zajazdowi, wsunął się do niego cichaczem; nie budząc rozespanego chłopaka, sam drzwi zamknął, zapalił sobie w latarni świecę, pozasuwał rygle, następnie zachowując się machinalnie z ostrożnością człowieka wracającego późno, wśliznął się do Green-Boxu, popatrzał na śpiącego Ursusa, zdmuchnął świecę i usiadł na posłaniu.
Tak upłynęła może godzina. Wreszcie zmęczony, myśląc, że dość się położyć, żeby zasnąć, nie rozbierając się, przytknął głowę do poduszki i spróbował przymknąć oczy; ale opadająca go zewsząd wrażeń burza nie ustawała ani na chwilę. Po raz pierwszy w życiu nie był z siebie zadowolony. Ból skryty przyłączał się do jego miłości własnej sytej siebie. Co tu czynić? Dzień nadciągnął. Gwynplaine usłyszał, jak Ursus wstawał, ale sam powiek nie otworzył. Nie, nie było rady. Wciąż myślał o tym liście. Pośród huczącego zewsząd zamętu wyraźnie jednak dochodziło do niego każde słowo listu. Pod wrażeniem niektórych gwałtownych podmuchów, przychodzących z głębi duszy, myśl staje się niejako płynem. Wpada ona w szał, wzdyma się i wydaje z siebie niby przygłuszony ryk wodnej otchłani. Przypływ, odpływ, targania, wiry, wahania się fali wobec sterczących skał, grady i dżdże, chmury prute blaskami, nędzne pomiatania zbytecznych szumowin; szalone piętrzenia się w oka mgnieniu w przepaść zapadające, niesłychane wysiłki wniwecz idące, widziadłowe zewsząd rozbicia, ciemności i gwałtowne ich rozpierzchania — słowem, wszystko to, co jest morskiej toni udziałem, znajdziesz również w człowieku. Gwynplaine był właśnie pastwą podobnego wyuzdania.
W największem natężeniu owej grozy, z przymkniętemi zawsze powiekami, usłyszał wreszcie słodki głos, mówiący mu:
— Czy śpisz, Gwynplainie?
Ocknął się niby i usiadł na posłaniu. Drzwi od przeciwnego przedziału były uchylone i Dea stała na ich progu. Miała w oczach i na ustach zwykły swój niewysłowiony uśmiech. Stała tak, dziwnie piękna w bezwiednej pogodzie swego promienienia. Był w tem jakiś urok namaszczony błogosławieństwem. Gwynplaine wpatrzył się w nią, drżący, olśniony, rozbudzony. Rozbudzony z czego? Ze snu? Nie, z bezsenności. Była to ona, Dea; i oto nagle uczuł w najdalszych swej istności głębiach nieokreślone jakieś ukojenie burzy, oraz szczytne pognębienie szatana przez anioła; wejrzenie z niebios dopełniało swego cudu, świetlana niewidoma wpływem samej tylko obecności swojej wszelki cień w nim rozpraszała; mgliste osłony rozsuwały się z przed jego umysłu, niby ściągane niewidzialną dłonią, i Gwynplaine — o niebiański zachwycie! — uczuł w sobie niby powrót w lazurowe sfery. Odrazu stał się znowu, tej anielskiej istoty mocą, wielkim i niewinnym dotychczasowym Gwynplainem. Dusza, podobnie jak i wszechstworzenie, doświadcza niekiedy tych zestawień tajemniczych; oboje oni milczeli, ona światłością będąca, on otchłanią, ona niebianka, on ukołysany; i ponad rozbudzonem sercem Gwynplaina Dea zdawała się świtać błogo jakiemś niewysłowionem wrażeniem światła gwiazdy morskiej.