Człowiek śmiechu/Część druga/Księga piąta/Rozdział pierwszy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przeznaczenie daje nam niekiedy szklankę szaleństwa do wypicia. Ręka wysuwa się z chmury i podaje nam nagle ciemną czarę, w której się znajduje nieznane upojenie.
Zrazu Gwynplaine nie zrozumiał ani słowa.
Spojrzał poza siebie dla dowiedzenia się, do kogo też mówiono?
Ucho nie rozróżnia zbyt ostrego dźwięku; umysł nie wchłania zbyt ostrego wzruszenia. Jest granica w rozumieniu, tak jak w słyszeniu.
Wapentake i dowódca straży, jednocześnie zbliżywszy się do Gwynplaina, pod ręce go wzięli, i uczuł wyraźnie, jak go sadzano w krześle, z którego właśnie szeryf był ustąpił.
Nie opierał się temu, nie usiłując nawet zrozumieć, dlaczego się to stało.
Kiedy już Gwynplaine siedział, dowódca straży i wapentake cofnęli się o kilka kroków i stanęli obaj nieruchomi, jak posągi, poza poręczą krzesła.
Wtedy szeryf złożył swoją wiązankę róż na kamiennej płycie, włożył na nos podane sobie przez pisarza okulary, wziął z pomiędzy rozlicznych szpargałów, leżących na stole, kawałek pergaminu poplamiony, pożółkły, pozieleniały, miejscami pobutwiały i spękany (zdawał się być bowiem długo połamany w nader ciasne składy) i zapisany z jednej strony, i przybliżywszy go ku światłu latarni, stojąc i najuroczystszym jak być może głosem, czytał co następuje:
„W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego“.
„Dnia dzisiejszego, który jest dwudziestym dziewiątym stycznia, tysiącznego sześćsetnego dziewięćdziesiątego roku Pańskiego narodzenia.
„Na pustem wybrzeżu Portlandzkiem, w zamiarze uśmiercenia głodem, zimnem i osamotnieniem, złośliwie porzucone zostało dziecko w wieku lat dziesięciu.
„Dziecko to, lat dwa mając, sprzedane zostało z wyraźnego rozkazu Jego Królewskiej Mości Jakóba II.
„Dzieckiem tem jest lord Fermain Clancharlie, prawy i jedyny syn lorda Linnaeusa Clancharlie, barona Clancharlie i Hunkerville, margrabiego Corleone we Włoszech, para Anglji, obecnie już nieżyjącego, oraz Anny Bradshaw, jego małżonki, podobnież już nieżyjącej.
„Dziecię to dziedzicem jest równie posiadłości, jak i tytułów swojego ojca. I oto przyczyna, dlaczego zostało sprzedane, okaleczone, spotworzone i wreszcie zatracone za wolą najłaskawszą Jego Królewskiej Mości.
„Dziecko to wychowane zostało i wykształcone na hecarza po rynkach i kiermaszach.
„Sprzedane zostało w wieku lat dwóch, zaraz po śmierci ojca; dziesięć zaś funtów szterlingów wniesionych zostało gdzie należy, za rozmaite w tym razie ustępstwa, patrzenie przez szpary i bezkarności.
„Lord Fermain Clancharlie, mający wówczas lat dwa, kupiony został przez niżej podpisanego, który też i całe to pismo kreśli, następnie okaleczony i urobiony stosownie przez niejakiego Hardquanonna, z urodzenia Flamanda, który sam jeden tylko posiada tajemnicę i sposoby postępowania w tym razie doktora Conquesta.
„Dziecko przeznaczone było przez nas mieć twarz roześmianą. Masca ridens.
„W tym celu Hardquanonne wykonał mu cięcia Bucca fissa usque ad aures, utrwalające na twarzy śmiech wiekuisty.
„Ponieważ dziecko, sposobem Hardquanonnowi tylko znanym, przy robocie tej całej uśpione i znieczulone zostało, zupełnie tedy nie wie o operacji, której uległo.
„Nie wie także, że jest lordem Clancharlie.
„Imię mu dano Gwynplaine.
„Stało się to dzięki jego młodemu wiekowi i małej pamięci w czasie, gdy został sprzedany i kupiony, w wieku lat dwóch.
„Hardquanonne jest jedynym człowiekiem, który robić umie Bucca fissa; dziecię zaś to — jedynem żyjącem, któremu operacja ta została zrobiona.
„Robota ta jest jedyna w swoim rodzaju, i do tego stopnia osobliwa, że nawet po wielu latach, kiedy dziecię to starcem już będzie, włos zaś jego siwym, Hardquanonne jednak niezwłocznie je rozpoznać potrafi.
„W chwili, kiedy te wyrazy spisujemy, Hardquanonne, jedyny tego wszystkiego sprawca, trzymany jest w więzieniach Jego Wysokości Księcia Oranji, pospolicie nazywanego królem Wilhelmem III. Jest on z tych, na których padło podejrzenie, że są comprachicosami. Uwięziony jest w wieży Chatham.
„W Szwajcarji to, w pobliżu jeziora Genewskiego, pomiędzy Vevey i Lozanną, właśnie w domu, w którym rodzice jego pomarli, dziecię to, stosownie do zaleceń króla, sprzedane nam i wydane zostało przez ostatniego domownika zmarłego lorda Linnaeusa, który podobnież niebawem zeszedł z tego świata, tak, że sprawa ta dziwnie drażliwa a tajemnicza nikomu więcej już dziś nie jest znana, tylko Hardquanonnowi, uwięzionemu w Chatham, i nam, którzy za chwilę umrzemy.
„My, niżej podpisani, wychowywaliśmy dla naszego przemysłu całe lat osiem małego kupionego przez nas od króla panicza.
„Aż wreszcie w dniu dzisiejszym, uciekając z Anglji, aby uniknąć losu Hardquanonna, zdjęci obawą z powodu surowych kar, zapowiedzianych edyktami parlamentu, przy schyłku dnia, na pustem Portlandzkiem wybrzeżu pozostawiliśmy własnemu losowi pomienione dziecię, zwane Gwynplainem, będące zaś w rzeczywistości lordem Fermainem Clancharlie.
„Otóż, ponieważ zaprzysięgliśmy tajemnicę królowi, ale bynajmniej nie Bogu.
„Nocy tej, na morzu, z woli Opatrzności straszliwą burzą opętani, w ostatniej rozpaczy a niedoli, na klęczkach wobec Tego, który ocalić może nasze życia, a który zechce chociaż dusze nasze zbawić, nie mając już nic do wyczekiwania od ludzi, od Boga zaś bojąc się wszystkiego, za jedyną kotwicę i ucieczkę żal naszych niegodziwych czynów mając, gotowi umrzeć i radzi w pokorze, ażeby sprawiedliwość się stała, w skrusze i pokucie w piersi się bijąc, niniejszem składamy to oświadczenie, powierzając je i oddając morzu rozszalałemu, ażeby użytek z tego uczyniło dla ludzkiego dobra i przez posłuszeństwo ku Bogu. I oby Najświętsza Panna Orędowniczką nam była. Amen. I oto podpisujemy“.
W tem miejscu, przerywając sobie, szeryf rzekł:
— Oto podpisy. Każdy innej ręki.
Poczem czytać począł:
— „Doktór Gernardus Geestemunde. — Asuncion. Krzyżyk i tuż obok: Barbara Fermoy z wyspy Tyrryf, w archipelagu Ebudów. — Gaizdorra Captal. — Giangirate. — Jakób Quatourze, z przydomkiem Narboneńczyka. — Łukasz Piotr Capgaroupe, galernik z Mahoń“.
W tem miejscu szeryf, przerywając znowu, rzekł:
— Tu następuje dopisek, skreślony tą samą ręką, co reszta pisma i co pierwszy podpis.
I czytał dalej:
— „Z pomiędzy trzech ludzi, należących do osady statku, ponieważ patron zginął wpośród burzy, pozostaje zatem tylko dwóch wszystkiego, i ci własnoręcznie podpisali: — Galdeazun. — Ave Maria, złodziej“.
Poczem, przeplatając czytanie uwagami, szeryf ciągnął dalej:
— U spodu karty dopisano jest: „Na morzu, na pokładzie Matutiny, orki biskajskiej, pochodzącej z zatoki Passages“.
— Karta ta — dodał szeryf — jest pergaminem, widocznie pochodzącym z królewskiej kancelarji, nosi bowiem znak wodny z herbami Jakóba II. Na brzegu niniejszego oświadczenia temże samem co reszta pismem dodany jest jeszcze ten dopisek: „Świadectwo to skreślone jest przez nas na odwrotnej stronie królewskiego rozkazu, który nam został do rąk oddany, dla oczyszczenia z winy od zarzutu kupienia owego dziecka. Odwróciwszy stronicę, rozkaz ten wyczytać można“.
Przeczytawszy to, szeryf odwrócił pergamin i uniósł go w górę, wystawiając tę stronę na światło. Ukazała się kartka całkiem biała, jeżeli tylko białem nazwać można coś podobnie zbutwiałego; w pośrodku zaś karty trzy wyraźnie wypisane słowa; z tych dwa łacińskie: jussu regis, trzeci zaś podpis: Jefferies.
— Jussu regis, Jefferies — rzekł szeryf, zmieniając głos z poważnego na donośny.
Gwynplaine wydawał się być człowiekiem, któremuby na głowę spadła dachówka marzeń pałacu.
Począł mówić bez związku, nie bardzo nawet wiedząc, co mówi:
— Gernardus — tak, ów doktór. Człowiek stary i posępny. Bałem się go okropnie. Gaizdorra, Captal, to znaczy wódz. Były tam i kobiety. Asuncion i jeszcze druga. I także Prowansalczyk. Nazywał się Capgaroupe. Pijał on z płaskiej flaszy, na której było imię wypisane czerwono.
— Oto właśnie ta flasza — rzekł szeryf.
Mówiąc to, kładł na stole jakiś przedmiot, który pisarz wyciągnął był z worka sprawiedliwości.
Była to flasza z uszami, opleciona słomą. Flasza ta widocznie doznawała przygód rozlicznych. Musiała długo być w wodzie. Różne muszle i porosty ją obiegły, pordzewiała była wszelkiego rodzaju rdzami morza. Korek jej stanowił szczelną zatyczkę, dokładnie zalaną smołą. Flasza ta obecnie była odkorkowana i otwarta. Jednakże włożono zpowrotem w szyjkę rodzaj korka z pakuł zalanych smołą.
— W tej to flaszy — rzekł szeryf — zamknięte było przez gotujących się na śmierć ludzi oświadczenie, które tylko co przeczytałem. Przesyłka ta pod adresem sprawiedliwości wiernie jej przez morze doręczona została.
Szeryf zwiększył majestat intonacji swojego głosu i ciągnął dalej:
— Podobnie jak góra Harrow jest urodzajna w zboże i dostarcza najprzedniejszej mąki, z której się piecze chleb na stół królewski, podobnie morze oddaje Anglji wszystkie usługi, do których jest zdolne, i gdy jakiś lord się gubi, odnajduje go i odnosi.
Po chwili rzekł znowu:
— Na flaszy tej rzeczywiście znajduje się imię wypisane czerwono.
Tu, natężając znowu głos, zwrócił się ku nieporuszonemu delikwentowi.
— Twoje to imię, złoczyńco tu obecny. Takie są bowiem skryte drogi, któremi prawda, pogrążona w otchłani złości ludzkich, wypływa prędzej czy później od dna na powierzchnię.
Tu, wziąwszy flaszę, wystawił na światło jedną jej stronę, starannie oczyszczoną, zapewne na potrzebę sprawiedliwości. Widać było w tem miejscu przebiegający wężykiem w ołowianej plecionce wąski sznureczek czerwonego sitowia, który skutkiem wpływu wody i czasu miejscami stał się już czarnym. Sznureczek ten, jakkolwiek w wielu miejscach poprzerywany, wyraźnie jeszcze jednak przedstawiał napis: Hardquanonne.
W tedy szeryf, wracając powtórnie do tego osobliwszego dźwięku, który jest niejako wyłącznie brzmieniem sprawiedliwości, zwrócił się znowu ku nieszczęśliwemu:
— Hardquanonne, słuchaj. Kiedy ci po raz pierwszy flasza ta, na której wypisane jest twoje imię, przez nas została ukazana, przedstawiona i podana, od razu z najlepszej woli rozpoznałeś ją jako swoją; kiedy zaś przeczytano ci wszystko, co zawierał w sobie pergamin, we flaszy tej złożony i zamknięty, nie chciałeś dać w tym względzie żadnego wyjaśnienia, owszem, w nadziei, że dziecko, puszczone na zgubę, nigdy odnalezione nie zostanie, i że tym sposobem unikniesz słusznej kary, stanowczo odmówiłeś nawet wszelkiej odpowiedzi. Naskutek której to odmowy poddany zostałeś ciężkiemu i twardemu ukaraniu, poczem po raz drugi przeczytany ci został pomieniony pergamin. Ale i to daremne było. Nareszcie w dniu dzisiejszym, który, jako czwarty z rzędu, prawnie przeznaczony jest do stawienia na oczy, kiedy ci przedstawiono tego oto, który dwudziestego dziewiątego stycznia 1690 roku w Portlandzie opuszczony został, szatańska otucha nagle w tobie osłabła, i oto przerwałeś milczenie, ażeby głośno uznać tożsamość twojej ofiary...
W tem miejscu nieszczęśliwy otworzył oczy, podniósł głowę i głosem, w którym obok dziwnego jakiegoś spokoju zdawało się brzmieć już rzężenie konania, z pod tej kupy głazów począł przemawiać z wysiłkiem, unoszącym dla każdego wyrazu to niejako pokrywające go już przedwcześnie wieko trumny.
— Zaprzysiągłem tajemnicę i dotrzymałem jej, dopóki tylko mogłem. Ludzie, w cieniach żyjący, wiernymi bywają, i nawet w piekle istnieje uczciwość. W obecnej chwili milczenie niepotrzebnem się stało. Tak jest. I oto dlaczego mówię. No, więc prawda. To on sam. Zrobiliśmy go we dwójkę z królem; król swoją wolą, ja swoją sztuką.
I spoglądając na Gwynplaina, dodał:
— Teraz śmiej się na wieki.
I począł sam się śmiać znowu.
Drugi ten śmiech, o wiele dzikszy jeszcze od pierwszego, mógł być poczytany za łkanie.
Wprędce śmiech ustał, i człowiek wyciągnął się, jak wprzódy. Powieki jego podobnież się przymknęły.
Szeryf, wysłuchawszy tych słów delikwenta, rzekł w dalszym ciągu:
— Co wszystko dokładnie spisane zostało.
Chwilę dał czasu pisarzowi do dokończenia jego roboty, poczem rzekł znowu:
— A teraz, Hardquanonne, stosownie do brzmienia prawa, po stawieniu na oczy i sprawdzeniu, po przeczytaniu ci wyznania twoich współsprawców po raz trzeci, obecnie również szczerem wyznaniem twojem stwierdzonego, słowem po dopełnieniu wszystkiego, czego od ciebie wymagano, oto niebawem wyswobodzony zostaniesz z twoich więzów i jednocześnie oddany na łaskę Jej Królewskiej Mości, ażebyś stryczkiem ukarany został jako plagjator.
— Plagjator — rzekł urzędnik czepcowy — to znaczy kupiec i sprzedawca dzieci. Prawo wizygockie, księga siódma, rozdział trzeci, paragraf Usurpaverit; i Prawo salickie, rozdział czterdziesty i pierwszy, paragraf drugi; i Prawo Frisonów, rozdział dwudziesty pierwszy, De Plagio. I Aleksander Nequam mówi:
Qui pueros vendis, plagiarius est tibi nomen[1].
Tu szeryf złożył pergamin na stole, zdjął okulary, wziął znowu kwiaty w rękę i rzekł:
— Oto i koniec ciężkiej i twardej kary. Hardquanonne! Podziękuj Jej Królewskiej Mości.
Przywódca straży dał znak człowiekowi w bawolim kaftanie.
Katowski ten pachołek, „szubieniczny posługacz“, jak się stare wyrażają ustawy, podszedł ku delikwentowi, zdjął mu jeden po drugim kamienie, które mu brzuch przygniatały, następnie żelazną deskę, co dozwoliło widzieć spłaszczone zupełnie żebra nędzarza, poczem poodczepiał mu również od słupów ręce i nogi.
Ten tym czasem pozostał, jak i wprzódy, grzbietem ku ziemi, z przymkniętemi oczyma i rozkrzyżowanemi członkami, właśnie jakby tortura w najlepsze jeszcze trwała.
— Hardquanonne — rzekł szeryf — wstań!
Ten ani się ruszył.
Szubieniczny posługacz wziął jedną jego rękę i puścił ją; ręka bezwładnie opadła. Wziął drugą — to samo. Z kolei za nogi go pochwycił — pięty wróciły do ziemi z głuchym tupotem. Palce tych nóg wyglądały jakby zdrewniałe. Nagie stopy leżącego ciała już i tak mają w sobie coś zjeżonego.
Zbliżył się doktór, wyjął z kieszeni zwierciadełko stalowe i przytknął je do rozwartych szeroko ust Hardquanonna; poczem palcami uniósł mu powieki. Powieki te nie opuściły się więcej. Szkliste źrenice pozostały w jedno miejsce wryte.
Lekarz zaniechał dalszego badania i rzekł:
— On już umarł.
I dodał:
— Śmiech go zabił.
— Mniejsza o to — rzekł szeryf.
— Po wyznaniu, czy żyje, czy umarł przestępca, wszystko to już jedno.
Poczem, ukazując Hardquanonna nieodstępną swoją wiązką róż, rzekł do wapentake’a:
— Każesz to uprzątnąć dzisiejszej nocy.
Wapentake skłonił głową w milczeniu.
Szeryf dodał:
— Cmentarz więzienny znajduje się naprzeciwko.
Wapentake znowu skłonił głową.
Przez ten czas pisarz spełniał swój obowiązek.
Szeryf, trzymając, jak i wprzódy, w lewej ręce swoje kwiaty, ujął w prawicę urzędowy pręt biały, podszedł ku Gwynplainowi, ciągle w krześle siedzącemu, złożył mu ukłon głęboki, poczem z głową wtył przechyloną, w twarz mu patrząc, rzekł z pełnym powagi wyrazem.
— Wam zaś, wysoko urodzony, tu zaś obecny panie, ja, Filip Denzill Parsons, kawaler, szeryf hrabstw a Surrey, w asystencji Aubrie Docminiqua esq., sekretarza naszego i pisarza, oraz zwyczajnych naszych przybocznych urzędników, należycie zaopatrzony w bezpośrednie i specjalne rozkazy Jej Królewskiej Mości, na mocy mojego polecenia, i praw, i obowiązków mojego urzędu, i za pozwoleniem lorda kanclerza Anglji, po wystawieniu protokółów i spisaniu aktów, po zobaczeniu aktów przesłanych z admiralicji, po sprawdzeniu świadectw i podpisów, po przeczytaniu i wysłuchaniu deklaracyj, po stawieniu na oczy, po uzupełnieniu wszelkich legalnych stwierdzeń i informacyj, po wyczerpaniu ich i doprowadzeniu ich do dobrego i słusznego końca, obwieszczam i oświadczam niniejszem, ażeby się tym sposobem słusznemu prawu zadość stało, że niezaprzeczone nazwisko wasze jest Fermaine Clancharlie, baron Clancharlie i Hunkerville, margrabia Corleone w Sycylji, par Anglji, i oby Bóg łaską swoją otaczał waszą dostojność!
To powiedziawszy, raz jeszcze skłonił się głęboko.
Poczem z kolei urzędnik czepcowy, lekarz, urzędnik straży bezpieczeństwa, wapentake, pisarz, słowem wszyscy obecni, z wyjątkiem wszakże kata, powtórzyli ten ukłon, tylko że głębszy jeszcze daleko, gdyż niemal sięgający ziemi.
— Ależ — zawołał Gwynplaine — obudźcież mnie z tego wszystkiego.
I wstał ze swego siedzenia, jak śmierć blady.
— Właśnie przychodzę w tym celu — odezwał się na to głos jakiś, którego dotąd jeszcze nie słyszano.
I oto człowiek jakiś wystąpił z poza słupów.
Ponieważ nikt więcej prócz tych, co przyszli z Gwynplainem, nie dostał się był do podziemia poprzez wyżej już wspomnianą żelazną zasuwę, widocznem tedy było, że człowiek ten trzymał się w cieniu zapewne jeszcze przed wprowadzeniem tu Gwynplaina; a zarazem, że powołaniem jego było zostawać niewidzialnym świadkiem wszystkiego, co tu zajść miało. Jegomość to był grubopłaski, w peruce dworskiej i podróżnym płaszczu, raczej stary niż młody, i wielce ogładzonej powierzchowności.
Pokłonił on się Gwynplainowi z uszanowaniem, ale z pewną swobodą, stanowiącą sprzeczność z niezbyt zgrabnemi pokłonami urzędników.
— Tak jest — rzekł — ja to przychodzę Waszą Dostojność ze snu zbudzić. Bowiem trwa on już od lat dwudziestu pięciu. Rzeczywiście, czyste to było przywidzenie, z którego przecie raz wyjść trzeba. Sądzisz Wasza łaskawość, żeś Gwynplainem, tymczasem zaś jesteś rodowity Clancharlie. Sądzisz, żeś z ludu, a jesteś panem.
Sądzisz, żeś ostatni w rzędzie, a jesteś pierwszy. Sądzisz, żeś skoczek hecowy, a jesteś senatorem. Sądzisz, żeś ubogi, a posiadasz ogromne dostatki. Sądzisz, żeś mały, a jesteś wielki. Zaczem zbudź się, milordzie.
Na to Gwynplaine cichym, pełnym jeszcze trwogi głosem wyszeptał:
— Cóż to wszystko ma znaczyć?
— To ma znaczyć, milordzie — odpowiedział na to nieznajomy — że nazwisko moje jest Barkilphedro; żem jest urzędnikiem admiralicji; że ta flasza, znaleziona na brzegu morskim, przyniesiona mi została do odpieczętowania, jak to jest wyłącznie służącem mi prawem; żem ją otworzył w obecności dwóch przysięgłych władzy Jetson, którzy są obaj członkami parlamentu, a mianowicie Wiliam a Blathwaith, wybranego przez miasto Bath, oraz Tomasza Jervoise, od Southamptonu; że dwaj ci przysięgli szczegółowo opatrzyli i opisali to, co znaleziono we flaszy, a następnie wspólnie ze mną podpisali protokół jej otwarcia; żem z tego wszystkiego zdał sprawę Jej Królewskiej Mości; że następnie, z wyraźnego Jej rozkazu, wszystkie niezbędne ku tem u formalności spełnione zostały z przezornością wymagalną w podobnie drażliwym przedmiocie; że wreszcie sprawdzenie naoczne, stwierdzające rzecz tę całą, tylko co dopełniło się w mojej obecności; to ma znaczyć, że wasza dostojność posiadasz miljon rocznego dochodu; to ma znaczyć, żeś jest lordem połączonych królestw Wielkiej Brytanji, prawodawcą i sędzią, sędzią nieodwołalnym, prawodawcą najwyższym, z urodzenia mającym prawo nosić na barkach purpurę i gronostaje; żeś równy książętom, podobny królom; że wreszcie na głowie twojej spoczywa korona parowska; i że przeznaczeniem twojem jest poślubić księżniczkę, córę królewską.
Pod tem przeobrażeniem, walącem się na niego, niby błyskawiczne uderzenie gromu, Gwynplaine padł na ziemię zemdlony.