Człowiek śmiechu/Część druga/Księga pierwsza/Rozdział siódmy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SIÓDMY
Barkilphedro się wygryza.

A przedewszystkiem, nic w świecie pilniejszego, jak stać się niewdzięcznym.
Barkilphedro sobie tego nie odmówił.
Odebrawszy tyle dobrodziejstw od Jozyany, nosił się tylko z myślą, żeby się za nie pomścić.
Dodajmy do tego, że Jozyana była piękna, wyniosłej postawy, młoda, bogata, można, świetnego rodu; Barkilphedro zaś był brzydki, mały wzrostem, stary, biedny, bezsilny, nieznany. Trzeba się było i za to wszystko zemścić. Jeśliś jest cały zrobiony z ciemności, to czyż ci podobna przebaczyć tyle promieni?
Barkilphedro był Irlandczykiem, który się zaparł Irlandji; zły to gatunek.
Barkilphedro posiadał tylko jedną rzecz na swoją korzyść, oto miał brzuch bardzo duży.
Potężny brzuch uchodzi za oznakę dobroci. Cóż, kiedy brzuch ten u człowieka tego był tylko jedną hipokryzją więcej. Bo trzeba wiedzieć, że Barkilphedro był nielada złośliwcem.
Ile mógł mieć lat Barkilphedro? Któż tam zgadnie?! Wyglądał na starego, wnosząc ze zmarszczek i siwiejących włosów, był zaś młody żywością umysłu. Był jednocześnie lekki i ociężały, niby pół hipopotam, pół małpa. Czy był rojalistą? Zapewne. Czy republikaninem? Któż tam wie? Czy katolikiem? Być może. Czy protestantem? Bez wątpienia. Prawdopodobnie też trzymał ze Stuartami, ale oczywiście był za domem Brunświckim. Być Za o tyle tylko jest siłą, o ile się jednocześnie jest i Przeciw. Właśnie ową mądrość urzeczywistniał Barkilphedro.
Urząd odtykacza morskich butelek nie tak znowu wart był śmiechu, jak to się starał przedstawić Barkilphedro. Uchodzące przez czas długi za zbyteczne wymagania domagania się niejakiego Garcii Ferrandeza w jego Przewodniku Mórz przeciw łupieży wyrzucanych na brzegi przedmiotów, jak również ograbianiu rozbitych statków przez ludności nadmorskie, zwróciły wreszcie w Anglji uwagę i zjednały rozbitkom owo postępowe rozporządzenie, że odtąd mienie ich, sprzęty i własność wszelka, zamiast być rozchwytywanemi przez chłopów, zabierane były przez lorda admirała.
Wszelkie szczątki, wyrzucane na brzegi Anglji, bądź to towary, bądź kadłuby statków, paki, skrzynie i t. p. należały z prawa do lorda admirała; zato wszelkie pływające przyrządy w celu zabezpieczenia bądź przesyłek, bądź jakichkolwiek wskazówek — i tu dopiero wychodzi na jaw cała ważność tak upragnionej przez Barkilphedra posady — osobliwie obudzały uwagę admiralicji. Rozbicia okrętów należą niemal do najważniejszych w Anglji zaprzątnień umysłu. Ponieważ żegluga z życiem jej jest związana, wszelkie tedy rozbicia muszą stanowić główną jej troskę. Anglja cierpi wiekuistą obawę morskich przygód. Drobna flaszka szklana, którą rzuca w rozpasane fale statek tonący, zawierać musi objaśnienia ogromnej wagi, szacowne pod każdym względem. Objaśnienia, tyczące się statku, objaśnienia, tyczące się osady, objaśnienia co do miejsca, chwili i sposobu rozbicia, objaśnienia we względzie wiatrów, które spowodowały zgubę okrętu, objaśnienia wreszcie w przedmiocie prądów, które płynącą flaszkę przyniosły do brzegu. Obowiązki, które pełnił Barkilphedro, przeszło już od stu lat zostały zniesione; w swoim czasie jednak niezaprzeczony przynosiły pożytek. Ostatnim urzędnikiem na tej posadzie był niejaki William Hussey z Doddingtonu, w hrabstwie Lincoln. Człowiek, który spełniał tę służbę, był pewnym rodzajem sprawozdawcy z rzeczy morskich. Wszelkiego rodzaju naczynia szczelnie zamknięte i zapieczętowane, jak butelki, flaszki, butle i t. p., wyrzucone przez przypływ na wybrzeża angielskie, wprost do rąk jego były oddawane; on sam tylko miał prawo je otworzyć; pierwszy w ich treść bywał wtajemniczony; on je porządkował i w stosowne zaciągał rubryki, i do dziś nawet używane na wyspach Manszy wyrażenie: zaciągnąć papier do rubryki, nie od czego innego pochodzi. Coprawda, nie obchodziło się tam bez niejakich ostrożności. Żadne z tych naczyń nie mogło być inaczej odetkane, jak tylko w obecności dwóch przysięgłych z admiralicji, obowiązanych do tej tajemnicy, którzy to obaj wspólnie dopiero z naczelnikiem urzędu Jetson podpisywali protokół otwarcia. Ponieważ jednak przysięgli ci milczeć byli zmuszeni, wypływał stąd dla Barkilphedra pewien rodzaj dowolnej swobody; od niego bowiem zależało w pewnej mierze, albo zataić jakie zdarzenie, albo z niego zrobić użytek.
Kruche te przesyłki zdaleka nie tak znowu rzadkie i mało znaczące bywały, jak to Barkilphedro usiłował przedstawić Jozyanie. Raz dostawały się do lądu dość szybko, innemi razy podróżowały lata całe. Zależało to od stosownych wiatrów i prądów. Ów obyczaj rzucania, na powierzchnię wody zatkanych butelek nieco już dziś wyszedł z użycia podobnie jak i ex-vota; ale w tych czasach pełnych wiary mający śmierć przed oczyma chętnie utrwalali tym sposobem ostatnią swoją myśl ku Bogu i ludziom, i niekiedy przesyłki te morskie tłumnie przybywały do admiralicji. Pergamin, przechowywany w zamku Audlyene i opatrzony przypisami przez hrabiego Suffolk, wielkiego podskarbiego Anglji za panowania Jakóba I, oznajmia, że w jednym tylko roku 1615 przybyło i zaciągniętych zostało w księgi lorda admirała pięćdziesiąt dwie flaszki, tykwy i butelki wszelkiego rodzaju, zawierających wiadomości o okrętach zagrożonych zgubą.
Urzędy dworskie są jak kropla oliwy, coraz bardziej się rozprzestrzeniają. W ten sposób odźwierny stał się kanclerzem a koniuszy konstablem. Urzędnik, spełniający obowiązki tak przez Barkilphedra pożądane, był zwykle człowiekiem zaufania. Tak sobie przynajmniej życzyła Elżbieta. U dworu zaufanie prowadzi najczęściej do intrygi, od intrygi zaś prosta droga do porośnięcia w pierze. Koniec końcem, urzędnik podobny dochrapał się już był w owe czasy niejakiego stanowiska. Był piśmienny i, jako taki, szedł tuż po dwóch pomocnikach wielkiego Jałmużnika. Miewał o każdej porze wstęp do pałacu, ale coprawda raczej tylnem i drzwiami, co nazywano humilis introitus — jakkolwiek zarazem aż do samej sypialni. Gdyż przyjęte było, że miał, nie zwłócząc chwili, o jakiejkolwiek godzinie dnia czy nocy, ile razy tylko rzecz większej była wagi, zawiadomić własną królewską osobę o tych swoich odkryciach, często nie żartem wcale ciekawych. Bywały to ostatnie rozporządzenia zrozpaczonych, pożegnania, przesyłane ojczyźnie, wykrycia przeniewierstw dowódcy statku lub innych jakich zbrodni morskich, zapisy na rzecz skarbu i t. p. Urzędnik ten miał także obowiązek utrzymywać stały stosunek wydziału swego z dworem, oraz co pewien czas przedstawiać sprawozdanie samemu królowi z przebiegu otwierania tych wszystkich tajemniczych butelek. Była to niby tajna kancelarja Oceanu.
Elżbieta, lubiąca, jak wiadomo, mówić po łacinie, pytała zwykle Tamfelda de Coley z Berkshire, urzędnika Jetson za jej czasu, ile razy jej przynosił który z tych morskich dokumentów: „Quid mihi scribit Neptunus?“ Cóż mi tam Neptun pisze takiego?
Dziura tedy była już wygryziona. Termit dokazał wreszcie swego. Barkilphedro zbliżył się zwolna ku królowej.
Było to wszystko, czego sobie życzył.
Czy dla zrobienia losu?
Nie.
Czy dla zaszkodzenia drugim?
Większe to od tam tego szczęście.
Szkodzić to w rozkoszy brodzić.
Nosić w sobie żądzę szkodzenia, niewyraźną ale nieubłaganą, i nigdy tego nie spuszczać z uwagi; usposobienie podobne nie każdemu jest dane. Otóż Barkilphedro posiadał tę niezłomność woli.
Dar zacinania się, jaki posiada szczęka buldoga, posiadała właśnie myśl tego człowieka.
Czuć się nieubłaganym budziło w jego duszy ponure zadowolenie. Byle miał zdobycz jaką pod zębem, albo przynajmniej w duszy pewność szkodzenia, nic mu już nie brakło do szczęścia.
Rad szczękał zębami, w nadziei dreszczów kogoś drugiego. Być złym, to także zamożność. Niejeden, o którym sądzą, że jest biedny, i który jest takim w istocie, całe swoje bogactwo w złości ma, i nawet takiem je woli. Wszystko polega na ilości doświadczonego zadowolenia. Wypłatać krwawego figla, ale co się nazywa dobrego, to więcej, niż mieć pieniądze. Krwawym on jest dla tego, komu został zrobiony, ale dobrym dla tego, kto go zrobił. Katesby, współpracownik Guy Fawkera w papistowskim spisku prochów, mówił: „Widzieć jak parlament wyciąga wszystkie cztery kopyta w powietrze, nie oddałbym tego za miljon funtów szterlingów“.
Cóż tedy to za jeden był ów Barkilphedro? To, co może być najlichszego, ale zarazem i najstraszliwszego: zawistnik.
Zawiść jest to coś, co na dworze zawsze znajdzie pomieszczenie.
Na dworze roi się od impertynentów, od bezczynnych od bogatych leni głodnych plotek, od szukających igły w wiązce siana, od psotników, od wykpionych kpiarzy i od dowcipnych głupców, którzy potrzebują rozmowy z zazdrosnymi.
Cóż to za rzecz orzeźwiająca usłyszeć co złego o drugich!
Zawiść to gotowy materjał na podpatrywacza.
Jest niemało powinowactwa pomiędzy tą wrodzoną namiętnością, którą jest zawiść, a tą czynnością społeczną, którą jest podpatrywanie. Podpatrywacz poluje na cudzą korzyść, podobnie jak pies; zawistnik poluje na swój własny rachunek na podobieństwo kota.
Dzikie samolubstwo, oto cała istota zawistnika.
Barkilphedro miał jeszcze kilka innych przymiotów: był wstrzemięźliwy w słowie, dobry do tajemnicy, cały skupiony w sobie. Zachowywał wszystko wewnątrz siebie i sam się trawił swoją nienawiścią. Ogromna podłość kojarzy się zawsze z ogromną próżnością. Lubiony był przez tych, których zabawiał, nienawidzony zaś przez innych. Jednocześnie jednak czuł, że jest w pogardzie u tych, którzy go nienawidzą, i w pogardzie także u tych, którzy go lubią. Wszelako się powstrzymywał. Wszystkie te urazy wrzały bezdźwięcznie w głębiach niechętnej jego rezygnacji. Bywał oburzony, właśnie jak gdyby hultaje mieli prawo do podobnego uczucia. W milczeniu był pastwą furji. Wszystko przełknąć, w tem celował. Miewał głuche wewnętrzne gniewy, miewał przystępy podziemnej wściekłości, słowem wybuchy zarzewia przyduszane i poczerniałe, których nikt ani dostrzegał; był to gwałtownik, połykający nawet dymy własnych płomieni. Powierzchnia jego była uśmiechnięta, był zawsze uczynny, usłużny, łatwy, uprzejmy i grzeczny. Kłaniał się mniejsza komu, zawsze i wszędzie. Za lada powiewem wiatru zginał się ku ziemi. Posiadać trzcinę chwiejną w kolumnie pacierzowej, cóż za niewyczerpane źródło korzyści!
Owe istoty zaczajone a jadowite nie są znowu tak rzadkie, jakby się zdawało. Żyjemy otoczeni zewsząd złowrogiemi spadzistościami. Poco na świecie szkodliwe istoty? Dotkliwe zapytanie. Marzyciel bezustanku je sobie zadaje, myśliciel zaś nigdy go rozwiązać nie umie. Stąd i wzrok mędrców wiecznie wryty w ten szczyt, dźwigający się z ciemności, którym jest przeznaczenie, a z którego wyżyn olbrzymie widmo zbrodni upuszcza na ziemię pęki wijących się wężów.
Barkilphedro był ciała opasłego, twarzy zaś chudej. Kształtów pękatych, głowy kościstej. Miał paznokcie żłobkowane i krótkie, palce węzłowate, na końcach spłaszczone, włos gruby, szeroką przestrzeń od skroni do skroni, słowem czoło mordercy szerokie i niskie; podsiniałe jego oko taiło nikczemny wyraz swego spojrzenia pod brwią mocno krzaczastą. Nos tego człowieka, długi, kończaty, garbaty i miękki, prawie do ust mu przytykał. Barkilphedro, porządnie ubrany jak cesarz, byłby trochę podobny do Domicjana. Twarz jego, zjełczało-żółta, zdawała się być wygnieciona z jakiegoś ciała lepkiego; nieruchome jego policzki zdawały się być wyrobione ze szklarskiego kitu; posiadał mnóstwo brzydkich zmarszczek krnąbrnych, szczęki jego tworzyły kąt ociężały, podbródek miał obwisły, szelmowskie uszy. Gdy się patrzyło w spoczynku i z boku, wierzchnia warga jego, kształtująca się w kąt ostry, dozwalała widzieć dwa zęby. Zęby te zdawały się spoglądać. Zdarza się, żeby zęby patrzą, podobnie jak oko kąsa.
Zresztą cierpliwość, umiarkowanie, wstrzemięźliwość, skromność, powściągliwość, uprzejmość, poszanowanie, słodycz, grzeczność, przestawanie na małem, czystość obyczaju dopełniały i wykańczały istotę Barkilphedra. Spotwarzał te wszystkie cnoty już tem samem, że je posiadał.
W niedługim czasie Barkilphedro zapuścił korzenie u dworu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.