Człowiek śmiechu/Część druga/Księga pierwsza/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Człowiek śmiechu
Wydawca Bibljoteka Arcydzieł Literatury
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. L’Homme qui rit
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY
Barkilphedro.

Nie od rzeczy bywa wiedzieć o czynnościach kogoś drugiego, i nawet czujność w tym względzie jest rzeczą mądrą.
Jozyana szpiegowała nieco lorda Dawida za pomocą pewnego człowieka, w którym pokładała całe zaufanie i który się nazywał Barkilphedro.
Lord Dawid przezornie pilnował Jozyany za pomocą pewnego człowieka, na którym całkowicie polegał i który się nazywał Barkilphedro.
Ze swej strony, królowa Anna wiernie kazała sobie donosić o wszystkiem, co się tyczyło księżniczki Jozyany, jej nieprawej siostry, i lorda Dawida, jej przyszłego szwagra z lewej ręki, używając do tego człowieka, którem u ufała najzupełniej i który się nazywał Barkilphedro.
Ów tedy Barkilphedro trzymał pod ręką te trzy klawisze: Jozyanę, lorda Dawida i królowę. Mężczyzna pomiędzy dwiema kobietami. Co tu możliwych akordów, co tu kombinacyj dusz!
Ów jednak Barkilphedro nie zawsze zajmował to wspaniałe stanowisko szeptania w troje uszu razem.
Był to dawny domownik księcia Yorku. Probował wejść do stanu duchownego, ale mu się to nie udało.
Książę Yorku, zarazem Anglik i katolik, w połowie papista z uczucia, w połowie zaś anglikanin z przeświadczenia, zarówno miał wpływy tak w jednym jak w drugim kościele, skutkiem czego tu lub tam mógł był pokierować Barkilphedra. Cóż kiedy go nie uznał dostatecznie katolikiem dla zajmowania obowiązków jałmużnika, a znów nie dosyć protestantem, żeby mógł pełnić służbę kapelana. Tym więc sposobem Barkilphedro znalazł się nagle osiadłym na bruku, jakby człowiek, który probował siedzieć na dwóch stołkach.
Nie jest to znowu tak złe położenie dla niektórych usposobień pełzających.
Są drogi, po których nie można iść inaczej, jak tylko czołgając się.
Pokątne, ale pożywne wysługiwanie się stanowiło przez czas dość długi jedyny sposób do życia Barkilphedra. Służebnictwo zawszeć to coś, ale on życzył sobie do tego pewnej władzy. Już i tej dosięgał, kiedy wtem Jakób II runął z tronu. Wypadło znowu zaczynać od początku. Nie było nic do zrobienia za Wilhelma III, człowieka pochmurnego i rządzącego się pewną zbyteczną delikatnością, którą uważał za cnotę. Barkilphedro, po upadku swojego opiekuna, nie zaraz poszedł z kijem i torbą. Jakieś niepojęte szczątki życia zasilają jeszcze w takich razach czas pewien pasożytów poprzedniego porządku rzeczy. Toż i na drzewie, wyrwanem z korzeniem, resztki krążących jeszcze na krańcach gałęzi soków dni parę utrzymują na nich przy życiu zieloność; następnie nagle liść żółknie i usycha, dworaka również spotyka los podobny.
Dzięki tem u nabalsamowaniu, które się nazywa prawowitością, książę, chociaż upadły i odrzucony, trwa i konserwuje się; inaczej się dzieje z dworzaninem, bardziej umarłym niż król. Król pozostaje munją, dworak widmem.
Stać się cieniem cienia, toż odrazu niepomierna chudość. Otóż Barkilphedro począł nie żartem głód cierpieć. W tej smutnej ostateczności wziął się do pióra.
Ale go nawet od kuchen odpychano. Niekiedy ani wiedział, gdzie przenocuje. „Któż mię wyratuje od życia pod gołem niebem?“ mawiał. Mówiąc to, walczył. Posiadał ten człowiek wszystko, co tylko wytrwanie w niedoli może mieć najbardziej zajmującego. Posiadał, na wzór termita, umiejętność wygryzania sobie przejść wiodących od dołu ku górze. I tak to, dopomagając sobie wpływem imienia Jakóba II, jego wspomnieniami, wiernością temu królowi, słowem czułościami wszelkiego rodzaju, dowiercił się wreszcie aż do księżniczki Jozyany. Jozyana upodobała sobie tego człowieka, który przy ubóstwie posiadał dowcip. Są to dwie rzeczy, działające na serce światowej kobiety. Przedstawiła go lordowi Dirry-Moir, dała mu u siebie przytułek, przyjęła go za domownika, stała się dla niego dobrą, nawet do tego stopnia, że niekiedy do niego przemawiała. Barkilphedrowi nie doskwierał już głód ni zimno. Jozyana mu mówiłaby. Była to moda u wielkich dam ówczesnych tykać literatów, którzy znowu nic nie mieli przeciw temu. Margrabina de Mailly przyjmowała raz, leżąc w łóżku, poetę Roy, którego oglądała po raz pierwszy w życiu, i mówiła mu: „A, to ty napisałeś „l’Année galante“? Jak się masz?“ Nieco później literaci zaczęli oddawać owo tykanie. Przyszedł nareszcie dzień, w którym Fabre d’Eglantine ośmielił się powiedzieć do księżnej Rohan: „Wszak ty pochodzisz z Chabotów?
Dla Barkilphedra być tykanym stanowiło już niemałe powodzenie. Nie posiadał się z radości. Właśnie pragnął podobnej poufałości z góry ku dołowi.
— Lady Jozyana mówi do mnie: ty! — powtarzał sobie, zacierając ręce.
Skorzystał ile mógł z tego stosunku, żeby się jakoś umocnić na nogach. Stał się coraz więcej domowym, nie zawadzającym nikomu, niemal niedostrzeżonym; księżniczka mogła sobie była wdziewać nawet koszulę w jego obecności. Wszystko to jednak niewiele przedstawiało pewności. Barkilphedro pragnął stanowiska. Księżniczka — to zaledwie na połowie drogi. Wszelkie podziemne przejście, któreby nie prowadziło wprost do zaufania królowej, było tu całkiem chybioną robotą.
Raz Barkilphedro rzekł do Jozyany:
— Łaskawa pani, od ciebie tylko zależy postawić mię na szczycie szczęścia.
— Czegóż więc pragniesz? — spytała Jozyana.
— Urzędu.
— Ty? Urzędu?
— Tak, pani.
— Skąd ci nawet myśl podobna do głowy przyszła? Jesteś do niczego.
— To też właśnie dlatego.
Jozyana się w głos rozśmiała.
— Więc jakiejże to posady ci się zachciewa?
— Poprostu posady odtykacza butelek w służbie oceanu.
Jozyana jeszcze huczniej się rozśmiała.
— Co znowu? Ty sobie ze mnie żartujesz.
— Ależ bynajmniej, łaskawa pani.
— No, więc gadaj wyraźnie, bom się może przesłyszała. Czem to takiem chcesz być?
— Odtykaczem butelek w służbie oceanu.
— Doprawdy, w służbie dworskiej wszystko jest możliwe. Czy istotnie istnieje urząd podobny?
— Istnieje, łaskawa pani.
— A to dopiero coś nowego! No i cóż dalej?
— Powiadam, że to jest urząd, który istnieje.
— Przysięgnij mi na duszę, której nie masz.
— Przysięgam.
— Nie wierzę ci.
— Dziękuję i za to, łaskawa pani.
— Więc chciałbyś?... Jak to tam?
— Odkorkowywać morskie butelki.
— No, to mi przynajmniej urząd niezbyt zapewne męczący. To tak, jakby kto czesał spiżowego konia.
— Coś w tym rodzaju.
— Próżnować — w istocie to jest miejsce dla ciebie stworzone, do tegoś ty tylko zdatny.
— Więc widzi łaskawa pani, że przecież przydam się na co.
— No, widzę, że błaznujesz. Więc miejsce to istnieje, powiadasz?
Barkilphedro nastroił się w pełną uszanowania powagę.
— Łaskawa pani, przezacny twój ojciec, król Jakób II, oraz równy mu w zacności szwagier twój, Jerzy Duński, książę Cumberlandu, cieszyli się obaj stopniami lordów admirałów Wielkiej Brytanji.
— Myślisz, że mi mówisz co nowego? Wiem to tak dobrze, jak ty.
— Ale oto czego pani nie wie. Na morzach znajdują się trzy rodzaje przedmiotów: leżące na dnie nazywają się Lagon; to, co pływa po wierzchu, nosi nazwę Flotson, to zaś, co woda na brzeg wyrzuca, Jetson.
— No i cóż stąd?
— Otóż wszystkie te trzy rodzaje przedmiotów, Lagon, Flotson i Jetson, są wyłączną własnością lorda wielkiego admirała.
— No i cóż z tego?
— Jakto? Czyż pani jeszcze nie rozumie?
— Nic a nic.
— Wszystko, co się znajduje w morzu, co w niem zatonęło, co po niem pływa, lub co się na niem rozbiło, wszystko to należy przecie do wielkiego admirała państw Wielkiej Brytanji.
— No, dobrze, ale cóż z tego?
— Wyjąwszy jesiotra, który należy do króla.
— A ja myślałam — rzekła Jozyana — że to wszystko jest własnością Neptuna.
— Neptun jest to wielki głupiec. Wszystko z rąk wypuścił. Wszystko dał wziąć Anglikom.
— To i dobrze.
— Otóż wszystko, co na morzu znaleźć można, nosi nazwę godziwej zdobyczy.
— No tak, cóż dalej?
— Jest to kopalnia niewyczerpana. W każdej chwili znajdzie się coś pływającego, albo coś na brzeg wyrzucanego. Jest to niby podatek ze strony oceanu, sumiennie Anglji wypłacany.
— Niesłuszniejszego; ale kończże już raz przecie.
— Łatwo pojąć, że ku tem u celowi potrzebny jest zarząd cały.
— I gdzież się to ten zarząd znajduje?
— W admiralicji.
— W admiralicji? I jakże się to zowie?
— Zarząd morskich zdobyczy.
— No i cóż dalej?
— Zarząd ten dzieli się na trzy wydziały: Lagon, Flotson i Jetson; do każdego zaś wydziału jest osobny naczelnik.
— To i cóż stąd?
— Kiedy okręt jaki, znajdujący się na pełnem morzu, chce przesłać wiadomość ku lądowi, bądź to że się znajduje w tej chwili pod taką a taką szerokością, bądź że napotkał jaką morską poczwarę, bądź że przepływa koło takiego a takiego brzegu, bądź wreszcie, że mu grozi niebezpieczeństwo, że lada chwila zatonie, że się rozbił, że jest zgubiony i tym podobnie, — patron jego bierze wtedy butelkę, wkłada w nią zwitek papieru, na którym opisał całe zdarzenie, szczelnie zatyka szyjkę i rzuca butelkę w morze. Jeżeliby na dno poszła, należeć to będzie do urzędnika Lagona; jeżeli pływa, jest to rzeczą Flotsona; jeżeli zaś wyrzucona zostanie na ląd przez bałwany, nikt jej podnieść nie ma prawa, tylko urzędnik Jetson.
— A, więc ty, widzę, chciałbyś być Jetsonem?
— Właśnie tak, łaskawa pani.
— I to się nazywa u ciebie obowiązkiem odtykacza butelek w służbie oceanu?
— No, juściż, ponieważ urząd podobny istnieje.
— A dlaczego życzysz sobie ostatniego urzędu, a nie zaś dwóch pierwszych?
— Bo tylko ten nie jest zajęty w tej chwili.
— I na czemże to czynność ta polega?
— Łaskawa pani, oto tak. W roku 1598 przyniesiono królowej Elżbiecie butelkę pewną, znalezioną przez jednego z rybaków na piaszczystych ławach, zwanych Epidium Promontorium. Zwitek pergaminowy, znaleziony w tej butelce, oznajmił niebawem wszem wobec na ziemi angielskiej, że Holandja, nie mówiąc nic nikomu, tylko co zagarnęła sobie pewien kraj dotąd nieznany, nazwiskiem Nowa Zemla. Następnie dołączone były objaśnienia, kiedy się to stało, oraz że w kraju tym ludzie zjadani bywają przez niedźwiedzie; sposób zaś przepędzania tam zimy opisany miał być osobno na innym znowu pergaminie, wsuniętym w lufę od muszkietu, który pozostawiono zawieszonym w kominie drewnianego domu, wybudowanego a następnie porzuconego przez Holendrów, którzy wprędce co do jednego wyginęli tam z głodu. Ów zaś komin zrobiony miał być z beczki, osadzonej w dachu.
— Niech zginę, jeżeli choć cośkolwiek w tem rozumiem.
— Niech i tak będzie. Elżbieta jednak zrozumiała. Więcej o kraj jeden dla Holandji, to było kraj jeden mniej dla Anglji. Więc też butelka, która udzieliła podobnej wieści, już tem samem nabrała wagi niemałej. Stało się tedy, że od dnia owego wydano rozkaz, że ktokolwiekby znalazł zapieczętowaną butelkę na morskim brzegu, ma ją niezwłocznie oddać do rąk własnych admirała Wielkiej Brytanji, a to pod karą szubienicy. Admirał w takich razach oddaje ją właściwemu urzędnikowi, który niezwłocznie zdaje sprawę monarsze ze wszystkiego, co znalazł w jej wnętrzu.
— Czy to często przychodzą takie butelki do admiralicji?
— Rzadko kiedy. Ale to nic. Urząd swoją drogą istnieje. Przywiązane jest nawet do niego mieszkanie w admiralicji.
— I cóż to płacą za podobne próżniactwo?
— Sto gwinej rocznie.
— I ty mnie będziesz trudził dla takiego bzdurstwa?
— Można żyć z tego.
— Po dziadowsku.
— Właśnie tak, jak przystało takim, jak ja, hołyszom.
— Ależ sto gwinej, to nawet o tem mówić nie warto.
— To, co wielkim panom starczy zaledwie na minutę, tego nam dosyć na rok cały. To. cała wyższość biedaków.
— No, więc będziesz miał ten urząd.
W tydzień potem, dzięki zabiegom Jozyany, dzięki stosunkom lorda Dawida Dirry-Moir, Barkilphedro, tym razem na dobre już wydźwignięty, postawiony na nogi, osadzony stale, mając pewnych sto gwinej rocznego dochodu, znalazł się szczęśliwie uczepionyn przy admiralicji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Faleński.