Człowiek śmiechu/Część druga/Zakończenie/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek śmiechu |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | L’Homme qui rit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nagle Dea, wydzierając się z objęć Gwynplaina, w stała ze swego siedzenia. Obiema rękom a zacisnęła sobie serce, jakby chcąc przeszkodzić, żeby się z miejsca nie ruszyło.
— Co mi to jest takiego? — rzekła. — Radość tchu pozbawia. Ale to nic. To właśnie tak potrzeba. Czy wiesz, Gwynplainie, że, powracając do mnie, cios mi zadałeś? Cios szczęścia! Niebo, do serca wchodząc, jakże duszę upaja! Kiedy ciebie nie było, czułam, że konam. Tyś wrócił we mnie prawdziwe życie. Coś się w mej duszy jakby rozdarło, jakby ciemności, i uczułam wnikające tam siły, siły potężne, siły gorączkowe i rozkoszne. Jednak dziwne to jest to życie, które mi z sobą przyniosłeś! Jest tak niebiańskie, że aż sprawia nieco cierpienia. To coś tak, jakby się dusza rozrastała i rozsadzała ciało już wątłe. Moc ta anielska, to niby przepełnienie, do głowy mi uderza i przejmuje mię do głębi. Czuję w piersi niby skrzydeł bicie. Czuję się dziwną jakoś, ale bardzo szczęśliwą. Gwynplainie, tyś mię wskrzesił.
Poczerwieniała, potem zbladła, potem pokraśniała znowu i przechyliła się na posłanie.
— Przez Boga! — zawołał Ursus — Zabiłeś ją!
Gwynplaine objął ją ramionami. Najwyższy niepokój nadchodzący w chwili najwyższej ekstazy, jakiż to wstrząs serca! Byłby sam upadł, gdyby nie to, że ją podtrzymywał.
— Deo! — zawołał, śmiertelnym przejęty dreszczem — co ci jest?
— Nic — rzekła. — Kocham cię.
Pozostała tak w ramionach Gwynplaina obwisła i bezwładna.
Gwynplaine z Ursusem złożyli ją na posłaniu. Rzekła słabym głosem:
— Nie mogę oddychać leżący.
Posadzili ją.
Ursus rzekł:
— Trzeba poduszki.
Ona odpowiedziała:
— Poco? Oprę się o Gwynplaina.
Mówiąc to, oparła głowę na ramieniu Gwynplaina, niemal oszalałego z boleści.
— Ach! — rzekła — jakże mi jest dobrze!
Ursus schwycił ją za rękę i począł liczyć tętna. Nie poruszał głową, nie mówił ani słowa, ale po szybkich ruchach jego powiek widać było, że łzy powstrzymuje.
— Co jej jest? — spytał Gwynplaine.
Ursus przyłożył ucho do lewego boku Dei.
Gwynplaine natarczywie powtórzył swoje pytanie, drżąc w sobie, żeby nie usłyszeć odpowiedzi.
Ursus spojrzał na Gwynplaina, potem na Deę. Był jak śmierć blady.
— Musimy się znajdować w tej chwili na wysokości Canterbury — rzekł tylko. — Niedaleko już stąd do Gravesendu. Całą noc mieć będziemy pogodę. Niema się co obawiać napaści na morzu, gdyż okręty wojenne znajdują się w tej chwili u wybrzeży Hiszpanji. Będziemy mieli wyborną podróż.
Dea, coraz bledsza, drżącemi palcami mięła rąbek swej sukni. Uśmiechnęła się w sposób niewymownie zadumany i wyszeptała:
— Rozumiem nareszcie, co to jest. Oto umieram.
Gwynplaine zerwał się z miejsca z przerażającym wyrazem. Ursus podtrzymał za niego Deę.
— Umrzeć? Ty? Umrzeć? Nie, to być nie może. Ty nie możesz umrzeć, Deo. Umrzeć teraz, umrzeć natychmiast? To niepodobna. Bóg nie jest przecie okrutny. Powrócić cię i odebrać w jednej i tej samej chwili? Nie. Takie rzeczy się nie zdarzają. Tożby Bóg chyba chciał, by w niego wątpiono. Tożby wszystko było pułapką, ziemia, niebo, kołyska dzieci, matka własną piersią karmiąca, serce ludzkie, miłość, gwiazdy! Tożby Bóg był chyba zdrajcą a człowiek oszukanym! Tożby w takim razie nic nie było! Trzebaby chyba wszelki stwór znieważyć! Tożby wszystko otchłanią było! Ty nie wiesz sama, co mówisz. Deo, ty żyć będziesz! Ja wymagam, żebyś żyła. Winnaś mi posłuszeństwo. Ja m przecież mąż twój i pan. Zabraniam ci opuszczać mnie. Ach Boże! Ach ludzie nędzni! Nie, to być nie może. I ja miałbym po tobie zostać na ziemi? To jest coś tak potwornego, że chybaby nie było słońca na niebie. Deo, Deo, przyjdź do siebie. To tylko chwila osłabienia, która niebawem przejdzie. Czasami uczuwa się dreszcze po kościach, a potem ani się już o tem myśli. Trzeba mi koniecznie, żebyś była zdrowa i żebyś nie doznawała więcej cierpienia. Ty umrzeć! Co ja ci takiego zrobiłem? Od samego myślenia o tem rozum mnie odchodzi. Myśmy się przecie połączyli znowu, my się kochamy. Nie masz najmniejszego powodu odchodzić. Byłoby to całkiem niesprawiedliwie. Czyż popełniłem co złego? Zresztą jużeś mi przebaczyła. Ach, nie zechcesz przecie, żebym się z rozpaczy zbrodniarzem stał, szaleńcem, potępieńcem! Deo, zaklinam cię, błagam cię, na kolanach cię błagam, nie umieraj!
I, ręce załamując, niemal oszalały od trwogi, łkaniem się krztusząc, do nóg się jej rzucił.
— Gwynplainie — rzekła Dea — w tem niema mojej winy.
Na usta jej wypłynęło trochę różowej piany, którą Ursus otarł skrawkiem sukni. Gwynplaine tego nie spostrzegł. Obejmując jej stopy, jąkał dalej szalone bez związku słowa:
— Powiadam ci, że za nic w świecie nie chcę. Ty umrzeć! Doprawdy, nie mam już na to siły. Nareszcie, umrzeć, to już chyba razem. Nieinaczej. Ale ty sama? Niepodobna, żebym się na to zgodził. Ależ Deo, zrozumiejże przecie, żem ja przy tobie. Przysięgam ci, że żyć będziesz. Umrzeć! Ależ ty pojęcia chyba nie masz, coby się ze mną stało po twojej śmierci. Gdybyś choć trochę rozumiała, ile mi ciebie potrzeba, przekonałabyś się że to jest niepodobieństwo. Bo widzisz, ja nie mam nic, tylko ciebie. To, co się tylko co przytrafiło, przechodzi wszelką ludzką wiarę. Ty ani sobie wyobrażasz, ile ja życia przebyłem w ciągu godzin kilku. O jednem się tylko przekonałem, że w tem wszystkiem wcale nic nie było. Ty, ty jedna istniejesz. Jeżeli ciebie niema, to i cały świat żyć nie wart. Zostań. Miej litość nade mną. Ponieważ mnie kochasz, żyj. Jeżelim cię odnalazł, to dlatego, żeby zachować. Choć chwilę poczekaj. Nie odchodzi się tak przecie, połączywszy się zaledwie od chwil kilku z ukochaną osobą. Nie wydzieraj mi się z objęć. Boże mój, ileż ja cierpię! Nie masz mi tego za złe, nieprawdaż? Wszak rozumiesz, że nie mogłem sobie począć inaczej, skoro to wapentake po mnie przyszedł. Zobaczysz, że zaraz za chwilę lepiej ci będzie. Wszystko się jakoś ułoży. Będziemy szczęśliwi. Nie doprowadzaj mię do rozpaczy. Deo, czyż ja ci zrobiłem co złego?
Słowa te nie mówione były, ale łkane. Czuć w nich było mieszaninę przygnębienia i bluźnierstwa. Wychodziły z piersi Gwynplaina jęki, zdolne wzruszyć gołębicę, oraz ryki, przed któremi lewby się cofnął.
Na te słowa jego, głosem coraz słabszym i przerywając sobie co chwila, rzekła Dea:
— Niestety! Wszystko napróżno. O mój luby, ja widzę, że robisz, co możesz. Przed chwilą umrzeć żądałam; teraz jużbym tego nie chciała. O Gwynplainie ukochany mój, jakżeśmy to byli szczęśliwi! Bóg, który dał cię mojemu życiu, odbiera mię twojemu. I oto odchodzę.
Wszak pamiętać będziesz Green-Box i twoją biedną, małą, niewidomą Deę? Wszak wspomnisz nieraz moją piosnkę, Wszak nie zapomnisz nigdy dźwięku mego głosu, ile razy wymawiałam: — Kocham cię! — Przyjdę ci to nieraz jeszcze powtórzyć nocą, kiedy spoczywać będziesz. Wzajemnieśmy się odzyskali, ale to było radości za wiele. Dlatego też natychmiast się skończyć musiało. Więc też koniecznie ja pierwsza odejdę. Bardzo kocham dobrego ojca Ursusa i poczciwego brata Homo. Jesteście warci wszystkiego dobrego. Powietrza tu braknie. Okno otwórzcie. Gwynplainie, ja ci tego nie mówiłam, ale raz, pamiętasz, przyszła pewna kobieta, i ja byłam wtedy bardzo zazdrosna. Ty nawet nie wiesz, o kim ja chcę mówić, nieprawdaż? Otulcie mi ramiona, trochę mi zimno. A Fibi, Vinos, gdzie one są? Człowiek się do wszystkich przywiązuje. Czuje się przyjaźń dla tych, którzy cię widzieli szczęśliwym. Za dobre im się liczy, że byli na świecie wtedy, kiedy się szczęścia doznawało. Dlaczego wszystko to przeszło? Nie zrozumiałam ja dobrze, co to takiego od dwóch dni zaszło. Teraz umieram. Zostawisz mię w tej samej sukni. Kiedyś, wkładając ją, myślałam sobie, że to będzie moje śmiertelne ubranie. Chcę ją zachować na sobie do trumny. Są tam na niej pocałunki Gwynplaina. Ach, a jednak bardzobym jeszcze żyć chciała! Cóż to mieliśmy za rozkoszne życie w tej naszej ubożuchnej chateńce na kołach! Śpiewaliśmy. Słuchałam, jak klaskano. Jak to dobrze było być zawsze z sobą! Zdawało mi się, żem się znajdowała wpośród mgły jakiejś, wraz z drugimi. Wszystko bardzo dobrze rozumiałam. Umiałam rozróżniać dzień od nocy, jakkolwiek niewidoma; Gwynplaina słysząc, poznawałam, że ranek być musi, poznawałam noc po tem, żem w niej marzyła o Gwynplainie. Czułam wkoło siebie niby objęcie, którem była jego dusza. Słodkośmy się ubóstwiali. Wszystko to gdzieś się oddala, i nie będzie już piosnek. Niestety, więc ani podobna żyć już dłużej? Wszak myśleć będziesz o mnie, mój najmilszy?
Głos jej coraz słabnął. Ponuro wyczerpująca praca konania oddech jej odbierała. Skurczenie jej palców zapowiadało zbliżenie ostatniej chwili. Szelest skrzydeł wzbijającego się do lotu anioła zdawał się szemrać w ostatnich wyrazach dziewicy.
Ona szeptała:
— Wszak będziecie mię pamiętali wszyscy? Boby mi było bardzo smutno umierać, gdybym zapomniana być miała. Bywałam czasami niedobra. Proszę was Wszystkich o przebaczenie. Jestem pewna, że gdyby Pan Bóg chciał, to, ponieważ tak niewiele zajmowaliśmy miejsca na świecie, moglibyśmy jeszcze być szczęśliwi, Gwynplainie, bo przecież zarabiać można na życie i być razem, choćby w innym kraju. Ale cóż, kiedy Pan Bóg tego nie chciał. Ja nawet zupełnie nie wiem, dlaczego umieram. Ponieważ nigdym się nie skarżyła, żem jest niewidoma, więc też i nie obrażałam nikogo. Za największe szczęście uważałabym sobie być pozbawioną wzroku, byle tylko zawsze przy tobie, Gwynplainie. O, jak to smutno odchodzić!
Słowa jej zdawały się gasnąć jedno po drugiem, jakby je kto zdmuchiwał. Prawie już się wymykały słuchowi.
— Gwynplainie — rzekła znowu — nieprawdaż, pomyślisz czasem o mnie?
I dodała:
— Ach, nie puszczajcie mnie!
Po chwili milczenia rzekła znowu:
— Pospiesz do mnie, jak tylko będziesz mógł najprędzej. Nawet na łonie Boga nie będę zupełnie szczęśliwa bez ciebie. Nie pozostawiaj mię długo samotną, słodki mój Gwynplainie! Tu na ziemi raj nam był. Tam wgórze to tylko niebo. Ach, tchu mi braknie. O mój luby, o mój luby, o mój luby!
— Litości! — zawołał Gwynplaine.
— Bądź zdrów! — rzekła.
— Litości! — powtórzył Gwynplaine i przycisnął usta do stygnących już rąk dziewczyny.
Chwilę zdawała się wcale już nie oddychać.
Poczem wsparła się na łokciach, strzeliła z jej oczu błyskawica jakaś dziwna i niewypowiedziany uśmiech po ustach jej przeleciał.
— Światłość! — zawołała. — Widzę ją!
I skonała.
Widząc, jak padła sztywna i bez ruchu na posłanie;
— Już po wszystkiem — rzekł Ursus.
I to powiedziawszy, jakby rozpacz pod nim nogi podcięła, padł na kolana głową na ziemię i, łkając głośno, ukrył twarz w fałdach sukni białej, u stóp Dei. Tak pozostał, zemdlony.
W tedy Gwynplaine stał się dziwnie przerażającym.
Wyprostował się, czoło podniósł wgórę i spojrzał groźnie w zamroczone przestrzenie.
Poczem, niewidziany od nikogo, chyba przez kogoś całkiem oczom ludzkim niewidzialnego, wyciągnął ręce ku bezbrzeżnym głębiom i rzekł:
— Idę i ja!
I istotnie iść zaczął po pomoście, w kierunku krawędzi, jakby ku jakiemuś widzeniu, które go ku sobie pociągało.
O kilka kroków już była przepaść.
Szedł powolnie, nie patrząc nawet przed siebie.
Miał na ustach ten sam uśmiech, którym się Dea przed skonaniem uśmiechnęła.
Stąpał wprost przed siebie. Zdawał się tam coś widzieć. W źrenicy jego błyszczała światłość, będąca niby odbłyskiem duszy widzianej w dali.
Zawołał: — Tak, tak!
Z każdym krokiem zbliżał się ku krawędzi.
Z rękoma przed siebie wyciągniętemi, z głową w tył odrzuconą, z wrytem w jedno miejsce spojrzeniem, wydawał się być idącem widziadłem.
Ani się spieszył idąc, ani się też wahał, tylko szedł ze złowrogą jakąś miarowością, i tak zupełnie, jakby nie było w pobliżu ziejącej otchłani, będącej rozwartym grobem.
Szeptał zcicha: — Bądź spokojna, idę do ciebie. Widzę wyraźnie skinienie, którem mię przyzywasz!
Nieustannie wzrok miał utkwiony w jedno jakieś miejsce na niebios przestrzeni. Uśmiechał się.
Niebo całkowicie było czarne, nigdzie ani jednej gwiazdy, ale dla niego zapewne tam jakaś jaśniała.
Tak przeszedł wzdłuż pomost cały.
Po kilku jeszcze miarowych stąpieniach stanął wreszcie na samej krawędzi.
— Idę! — rzekł. — Witaj mi, Deo!
I postąpił znowu. Nie było tam poręczy. Przed nim już tylko próżnia się znajdowała. Postawił w niej stopę.
I wpadł.
Noc była głucha i ciemna, woda głęboka. Znikł w jednej i drugiej spokojnie i ponuro. Nikt ani spostrzegł, ani usłyszał. Rzeka płynęła dalej, i statek płynął dalej.
Wkrótce potem znajdował się już na oceanie.
Kiedy Ursus przyszedł do siebie z odrętwienia, nie ujrzał już Gwynplaina, tylko na brzegu statku Homo wył w ciemnościach, spoglądając na morze.