Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Człowiek który zapomniał swego nazwiska
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia W. Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Kim była tajemnicza hrabina?

Zkolei zdumienie zarysowało się na twarzach panny Janeczki i młodego człowieka.
— Przezemnie? — powtórzył.
— Przez pana! — mówił Korycki. — Naprawdę, zazębiają się nasze historje, a właściwie tworzą jedną całość. Bo, Gozdawa-Gozdowski, sądząc, że zdobyłem o panu jakieś niezwykłe szczegóły, chcąc mieć mnie w ręku, podstępnie oskarżył o kradzież!
— Niemożebne!
— A jednak tak jest! Chciałbym tylko pańskie przygody poznać do końca, a wtedy zkolei opowiem, co mi się przydarzyło...
A kiedy z ust młodego człowieka posłyszał szczerą opowieść i o tem, w jakich okolicznościach „zapomniał swego nazwiska“ i o wypadkach, przeżytych przez niego od czasu opuszczenia zakładu dr. Trettera aż do zjawienia się w mieszkaniu panny Janeczki, chwilę zastanawiał się, poczem rzekł:
— Aby pan wszystko zrozumiał, zacznę od początku. Wspominała panu zapewne siostra, że kilka już miesięcy pracuję u Gozdawy-Gozdowskiego, w charakterze buchaltera. Gozdawa-Gozdowski jest to starszy, zgórą pięćdziesięcioletni jegomość, o niemiłej powierzchowności i równie niemiłym, oschłym i szorstkim charakterze. Posiada wielkie biura budowlane „Gozdowo“, tak zwane od jego herbu i prowadzi rozległe interesy. Podobno dawniej biuro to szło nieszczególnie, ale obecnie prosperuje jako tako i zatrudnia szereg urzędników. Ja, osobiście, zostałem tam przyjęty początkowo, jako pomocnik buchaltera, lecz prócz tego byłem czemś w rodzaju sekretarza Gozdowskiego. Za marne wynagrodzenie, musiałem w godzinach poza biurowych załatwiać jego korespondencję, bez żadnej za to dopłaty, gdyż nie jest dla urzędników zbyt hojny. Wspominam o tym szczególe, żebyście zrozumieli, że miałem łatwy dostęp do prywatnego gabinetu szefa i w nim, przeważnie byłem zajęty.
— Acha! — wyrwało im się mimowolnie.
— Gozdawa-Gozdowski nie podobał mi się odrazu. Wyczuwałem w jego postępowaniu coś dziwnego, coś, co cechuje człowieka, który lubi ukrywać różne ciemne sprawki. Nieraz wyprawiał mnie nagle z gabinetu, aby przyjmować jakieś dziwne telefony, nieraz podchwytywałem podejrzane urywki rozmowy. Wyczuwałem tajemnicę w powietrzu, a ta tajemnica poczynała mnie intrygować. Zauważyłem, że specjalnie od kilku dni mój zwierzchnik jest podniecony i zdenerwowany. Wciąż konferuje z kimś telefonicznie w sprawie jakiegoś zbiegłego z zakładu dla obłąkanych warjata i czyni wszystko, co możliwe, by zbiega zpowrotem pochwycić...
— To o mnie była mowa! — zauważył młody człowiek!
— Oczywiście, nie domyślałem się tego! — ciągnął Franek Korycki swe opowiadanie dalej. — Ale historja z owym tajemniczym szaleńcem zaintrygowała mnie mocno. A gdy pewnego razu posłyszałem, jak Gozdawa-Gozdowski zawołał, że „jego wolność, to nasza wspólna śmierć!“, zdecydowałem się sprawę zgłębić do końca. Nie wiedziałem tylko, jak się zabrać do wyświetlenia tej zagadki, przypuszczając jeno, że to o brudną jakąś aferę chodzi, gdy przypadek przyszedł mi na pomoc, a stało się to wczoraj...
— Wczoraj?
— Po południu! Siedziałem razem z Gozdawą-Gozdowskim w jego gabinecie. Wtem wszedł woźny i podał mu list. Zwierzchnik mój rozerwał go pośpiesznie, przeczytał i przez zęby syknął: „I ten przeciw mnie? Chce razem z tym warjatem mnie zabić!“
— Cóż mogło być w tym liście? — mimowolnie wyrwał się wykrzyknik pannie Janeczce.
— Czekaj, wszystkiego się dowiesz! Zmiął, więc ów list, wrzucił do go szuflady biurka i oświadczywszy mi, że za pół godziny do biura powróci, niczem oszalały wybiegł z gabinetu...
— Acha!
— Nie wiele rozumiałem z jego postępowania, ale postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję. Podkreślam, że wrzucił list do szuflady biurka i w pośpiechu zapomniał zamknąć szufladę. Wtedy, popełniłem małą niedelikatność, za którą ciężko przyszło odpokutować. Podszedłem do biurka, wyciągnąłem list i począłem go czytać...
Panna Janeczka i nasz bohater, aż tłumili oddechy z podniecenia.
— No... i...
— Niestety — posłyszeli niezbyt pocieszającą odpowiedź — list był pisany tak ogólnikowo, że niewiele z niego mogłem wywnioskować... Pisał w nim jakiś pan do Gozdawy-Gozdowskiego w bardzo ostrej formie, czyniąc mu za jakąś sprawę mocne wyrzuty... Niemal, nazywał łotrem... Groził, że jeżeli Gozdowski nie załatwi wszystkiego, jak on sobie życzy, bardzo później będzie żałował. Wspominał i o obłąkanym i o ucieczce z zakładu dr. Trettera...
— Wspominał? Te wyrzuty łączyły się z osadzeniem tam rzekomego szaleńca?
— Przypuszczam, bo nie zdążyłem przeczytać listu do końca! Nagle, rozległy się za mną kroki i Gozdawa-Gozdowski nieoczekiwanie wszedł do gabinetu. Widocznie, rozmyślił się i wcale nie opuszczał biura, lub też zawrócił ze schodów. Miałem zaledwie czas wrzucić list zpowrotem do wewnątrz biurka, lecz nie mogłem odskoczyć i na moje nieszczęście, zastał mnie przy otwartej szufladzie...
— Ach!
— Nie pojmując, rzecz prosta, prawdziwego celu, jaki mną kierował, po swojemu wytłumaczył sobie moje postępowanie! „Więc, do tego doszło — zawołał groźnym głosem — że urzędnicy szperają po moich szufladach i chcą mnie okraść, bo wiedzą, że w biurku mam pieniądze!“ Odepchnął mnie gwałtownie, odrzucił leżące na wierzchu, w szufladzie papiery, a z pod nich wyciągnął spory pakiet banknotów, może trzy tysiące... Przeliczył szybko. Oczywiście, nic nie brakowało. „Nie zdążył pan ukraść?“ — zauważył ironicznie.
— Strasznie! — szepnęła, czerwieniąc się panna Janeczka. — Pozory przemawiały całkowicie przeciw tobie.
— Najzupełniej! Nie chcąc się przyznać, co naprawdę robiłem, począłem się usprawiedliwiać, jak mogłem. Opowiadałem, że ponieważ brakło mi jakiegoś szczegółu do listu, który pisałem, sądziłem, że odpowiednią notatkę znajdę w biurku... Nie wiedział, czy mi wierzyć, czy nie wierzyć, bo byłem czerwony i zmieszany. Nie wiadomo, co odrazuby postanowił, ale w tejże chwili zadzwonił telefon... Musiał się spodziewać jakiejś bardzo poufnej wiadomości, bo kazał mi odejść i zjawić się dopiero wieczorem. Wtedy miał zadecydować o dalszym mym losie... W międzyczasie zadzwoniłem do Janeczki, powiadamiając ją o całej tej historji i prosząc, aby zaraz przyjechała do Warszawy, tem bardziej, iż już wiedziałem, iż ów obłąkany, który mnie tak mocno intrygował, uciekł z zakładu dr. Trettera, gdzie pracowała, jako sanitarjuszka... Oczywiście, o prawdziwej przyczynie zajścia i o moich podejrzeniach, co do owego warjata, nie mogłem opowiadać siostrze przez telefon...
— Rozumiemy! — wykrzyknęli znów niemal jednocześnie i niemal jednocześnie z ich ust padło dalsze zapytanie. — Cóż postanowił Gozdawa-Gozdowski, w czasie tej drugiej, decydującej rozmowy?
— Najzwyklej wyrzucił mnie z posady! „Nic panu nie mogę udowodnić! — rzekł. — Ale nie mam do pana zaufania! Albo pan chciał mnie okraść, albo szpieguje! W obu wypadkach, nie potrzebny mi taki urzędnik!“ Wydalił mnie tedy, polecając stawić się dziś w biurze po dwutygodniowe wynagrodzenie. Pojmujesz — tu Korycki zwrócił się do panny Janeczki — czego się najwięcej obawiam? Gdy obecnie wiem, że temu panu — tu wskazał w stronę naszego, młodego człowieka — dopomogłaś do ucieczki, o ile Gozdowski domyśli się, że nie chęć kradzieży, a ciekawość zapoznania się z jego korespondencją była powodem mego czynu, może łatwo, zetknąwszy się z Tretterem bo utrzymuje z nim stosunki, ustalić, że jesteś moją siostrą i zażądać, by i ciebie usunięto z zakładu.
Panna Janeczka wzruszyła ramionami.
— Mała szkoda! — mruknęła. — I tak miałam zamiar pożegnać to wstrętne sanatorjum! Więc tylko — zmieniła temat — na stracie posady się skończyło? Bogu dzięki! A ja tak się wystraszyłam, że w gorszą uwikłałeś się biedę!
Oboje, spojrzeli mimowolnie na naszego bohatera, który stał się powodem ich przykrości. Ale, zarówno we wzroku panny Janeczki, jak i w oczach Franka nie rysowało się takie uczucie, by mógł kto przypuścić, że żywią doń żal o to. Raczej wyraz twarzy Koryckiego świadczył, iż jest zły, że nie może mu dopomóc w należyty sposób i że sam straciwszy pracę, nie przeniknął sieci intryg, splątanych dokoła osoby młodego człowieka.
Ten siedział chwilę w milczeniu, rozczarowany, zawiedziony w nadziei, że opowieść Koryckiego przyniesie mu cenne informacje. Lecz, nagle w jego głowie zabłysła myśl.
— Czy nie zauważył pan podpisu pod tym listem? — zapytał.
— Owszem — odrzekł Franek — ten podpis zapamiętałem i może będzie to dla pana jedyna, pożyteczna wskazówka, by rozświetlić mroki przeszłości. Zapamiętałem go dla tego, że wraz z adresem był wydrukowany w nagłówku listu. Nazwisko pana, który tak nawymyślał Gozdowskiemu, brzmi — Horyński Jerzy ..Hoża Nr. 105.
— Horyński... Jerzy... — przypomniał sobie z trudem.
— Mówi ono co panu?
— I tak i nie... Jak przez mgłę... Musiałem, jednak, napewno spotykać tego pana... Dziwnie znajome wydaje mi się to nazwisko... Łączy się z jakiemiś obrazami, lecz bliżej nie mogę pochwycić ich treści! Nie wiem dlaczego przypuszczam, że musi to być mój dobry, dawny przyjaciel...
— Przyjaciel? — podchwyciła radośnie panna Janeczka — jakby się to składało znakomicie i — mało nie dodała „a utrata posady przez Franka nie byłaby bezcelowa“. — Prawda! — wspomniała — przecież mówił mój brat, że choć ów list został napisany w formie ogólnikowej, jasno z niego wynikało, że czynił wymówki Gozdowskiemu za osadzenie w sanatorjum, rzekomego obłąkanego, czyli pana...
— Tak! — przytwierdził Korycki.
Oczy młodego człowieka zabłysły.
— To samo chciałem powiedzieć! — zawołał. — Nareszcie wytkniętą mam przed sobą drogę! Pójdę natychmiast do Horyńskiego i wszystko szczerze mu opowiem. Jeśli, nawet, nie zechce mi dopomóc — choć list jego zdaje się, świadczy o czem innem — przynajmniej udzieli mi rozmaitych wskazówek i nareszcie będę wiedział, kim jestem! A skoro poznam całe moje dzieje i pochwycę podłe knowania przeciw mnie ukute przez moich wrogów, łatwiejsza stanie się walka. I pańskie mimowolne poświęcenie — zwrócił się do Koryckiego — również nie stanie się daremne! Stokrotnie postaram się panu i jego siostrze odwdzięczyć!
— Głupstwo! — szepnął Franek.
Panna Janeczka sądziła, że jeszcze jaki szczegół zdobędzie od brata.
— Słuchaj? — rzekła. — Czy w czasie twej pracy u Gozdowskiego nigdy nie słyszałeś o żadnej hrabinie?
— Owszem! — odparł. — Rozumiem, kogo masz na myśli. Ową hrabinę, która prawdopodobnie wraz z Gozdowskim, odwiozła pana do sanatorjum. Jak się nazywa, nie wiem, zbyt krótko byłem u tego łajdaka... Ale, domyślam się, że to jego siostra... Kilkakrotnie, nadmieniał, rozmawiając przez telefon: „moja siostra, hrabina“...
— Acha! — bąknął młody człowiek, niby nowy szczegół, wspomniany przez Koryckiego, znów w jego pamięci budził jakieś nieuchwytne wspomnienia. — Siostra Gozdawy-Gozdowskiego! Szkoda, że nie zna pan jej nazwiska! Wkrótce dowiem się o nim od Horyńskiego! Bo sam, na sekundę chwytam jakąś nić, a później ta nić się urywa... Nie warto teraz łamać sobie głowy... Tylko — zrobił pauzę — czego ci ludzie chcą odemnie i co mnie łączy z niemi...
— Więc idzie pan do tego Horyńskiego? — zapytała panna Janeczka.
— Już idę! — odrzekł i zbliżył się ku niej. Pochwycił jej rączkę i długo ją trzymał przyciśnięta do swych ust.
— Czy pozwoli mi pani stamtąd tu powrócić? — wymówił, zaglądając jej z niemą prośbą w oczy.
— Naturalnie! — odparła. — Nie wyjdę z domu i będę oczekiwała na pana! Niezwykle jestem ciekawa, co panu ta rozmowa z owym Horyńskim przyniesie! Sądzę, że za godzinę pan tu się zjawi, a po drodze nie spotkają pana nowe przykrości ze strony Trettera i jego prześladowców.
— Postaram się możliwie ostrożnie krążyć po mieście! — oświadczył. — Więc, chwilowo do widzenia...
— I ja odchodzę! — wyrzekł Korycki. — Idę do biura po owe sławetne odszkodowanie! Zawsze się przyda parę groszy. Wszyscy tu się spotkamy za godzinę i ułożymy dalszy plan kampanji! Może wspólnie z panem Horyńskim!
— Daj Boże!
Odeszli. Pierwszy nasz młody człowiek, a nieco później Franek Korycki. Oddzielnie. By nie widziano ich razem.
Panna Janeczka długą chwilę pozostała w zadumie. Nie myślała teraz ani o utracie posady przez brata, ani o skutkach, jakie ta strata mogła wywołać w ich skromnym budżecie. Oboje, bowiem, utrzymywali matkę, wdowę po skromnym urzędniku kolejowym, której emerytura wynosiła... aż pięćdziesiąt złotych. Jedno zaprzątało jej główkę. Czy pomyślnie potoczy się rozmowa z Horyńskim i czy młody człowiek powróci z dobremi wieściami.
— Oby zjawił się, jako człowiek z nazwiskiem! — szepnęła.
Wnet jednak przejął ją mimowolny dreszcz. Ileż nowych niebezpieczeństw mogła przynieść odzyskana przeszłość! Jakie więzy, z jakiemi ludźmi łączyły młodego człowieka? Czy wolno jej było nim się tak interesować, skoro nie znała go prawie? A może był żonaty i zmuszony będzie powrócić do żony?
Tu dwie łzy zaszkliły się w oczach panny Janeczki. Żonaty? Czemuż to przypuszczenie sprawiło jej taką przykrość? Bo, panna Janeczka, jeśli miała być szczera przed samą sobą, to musiała przyznać w duchu, że już kochała młodego człowieka i to pierwszą, silną, dziewczęcą miłością!
Kochała, jak kocha prawdziwa kobieta, która dla umiłowanego człowieka poświęca się i nim opiekuje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.