Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek który zapomniał swego nazwiska |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści” |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zkolei zdumienie zarysowało się na twarzach panny Janeczki i młodego człowieka.
— Przezemnie? — powtórzył.
— Przez pana! — mówił Korycki. — Naprawdę, zazębiają się nasze historje, a właściwie tworzą jedną całość. Bo, Gozdawa-Gozdowski, sądząc, że zdobyłem o panu jakieś niezwykłe szczegóły, chcąc mieć mnie w ręku, podstępnie oskarżył o kradzież!
— Niemożebne!
— A jednak tak jest! Chciałbym tylko pańskie przygody poznać do końca, a wtedy zkolei opowiem, co mi się przydarzyło...
A kiedy z ust młodego człowieka posłyszał szczerą opowieść i o tem, w jakich okolicznościach „zapomniał swego nazwiska“ i o wypadkach, przeżytych przez niego od czasu opuszczenia zakładu dr. Trettera aż do zjawienia się w mieszkaniu panny Janeczki, chwilę zastanawiał się, poczem rzekł:
— Aby pan wszystko zrozumiał, zacznę od początku. Wspominała panu zapewne siostra, że kilka już miesięcy pracuję u Gozdawy-Gozdowskiego, w charakterze buchaltera. Gozdawa-Gozdowski jest to starszy, zgórą pięćdziesięcioletni jegomość, o niemiłej powierzchowności i równie niemiłym, oschłym i szorstkim charakterze. Posiada wielkie biura budowlane „Gozdowo“, tak zwane od jego herbu i prowadzi rozległe interesy. Podobno dawniej biuro to szło nieszczególnie, ale obecnie prosperuje jako tako i zatrudnia szereg urzędników. Ja, osobiście, zostałem tam przyjęty początkowo, jako pomocnik buchaltera, lecz prócz tego byłem czemś w rodzaju sekretarza Gozdowskiego. Za marne wynagrodzenie, musiałem w godzinach poza biurowych załatwiać jego korespondencję, bez żadnej za to dopłaty, gdyż nie jest dla urzędników zbyt hojny. Wspominam o tym szczególe, żebyście zrozumieli, że miałem łatwy dostęp do prywatnego gabinetu szefa i w nim, przeważnie byłem zajęty.
— Acha! — wyrwało im się mimowolnie.
— Gozdawa-Gozdowski nie podobał mi się odrazu. Wyczuwałem w jego postępowaniu coś dziwnego, coś, co cechuje człowieka, który lubi ukrywać różne ciemne sprawki. Nieraz wyprawiał mnie nagle z gabinetu, aby przyjmować jakieś dziwne telefony, nieraz podchwytywałem podejrzane urywki rozmowy. Wyczuwałem tajemnicę w powietrzu, a ta tajemnica poczynała mnie intrygować. Zauważyłem, że specjalnie od kilku dni mój zwierzchnik jest podniecony i zdenerwowany. Wciąż konferuje z kimś telefonicznie w sprawie jakiegoś zbiegłego z zakładu dla obłąkanych warjata i czyni wszystko, co możliwe, by zbiega zpowrotem pochwycić...
— To o mnie była mowa! — zauważył młody człowiek!
— Oczywiście, nie domyślałem się tego! — ciągnął Franek Korycki swe opowiadanie dalej. — Ale historja z owym tajemniczym szaleńcem zaintrygowała mnie mocno. A gdy pewnego razu posłyszałem, jak Gozdawa-Gozdowski zawołał, że „jego wolność, to nasza wspólna śmierć!“, zdecydowałem się sprawę zgłębić do końca. Nie wiedziałem tylko, jak się zabrać do wyświetlenia tej zagadki, przypuszczając jeno, że to o brudną jakąś aferę chodzi, gdy przypadek przyszedł mi na pomoc, a stało się to wczoraj...
— Wczoraj?
— Po południu! Siedziałem razem z Gozdawą-Gozdowskim w jego gabinecie. Wtem wszedł woźny i podał mu list. Zwierzchnik mój rozerwał go pośpiesznie, przeczytał i przez zęby syknął: „I ten przeciw mnie? Chce razem z tym warjatem mnie zabić!“
— Cóż mogło być w tym liście? — mimowolnie wyrwał się wykrzyknik pannie Janeczce.
— Czekaj, wszystkiego się dowiesz! Zmiął, więc ów list, wrzucił do go szuflady biurka i oświadczywszy mi, że za pół godziny do biura powróci, niczem oszalały wybiegł z gabinetu...
— Acha!
— Nie wiele rozumiałem z jego postępowania, ale postanowiłem wykorzystać nadarzającą się okazję. Podkreślam, że wrzucił list do szuflady biurka i w pośpiechu zapomniał zamknąć szufladę. Wtedy, popełniłem małą niedelikatność, za którą ciężko przyszło odpokutować. Podszedłem do biurka, wyciągnąłem list i począłem go czytać...
Panna Janeczka i nasz bohater, aż tłumili oddechy z podniecenia.
— No... i...
— Niestety — posłyszeli niezbyt pocieszającą odpowiedź — list był pisany tak ogólnikowo, że niewiele z niego mogłem wywnioskować... Pisał w nim jakiś pan do Gozdawy-Gozdowskiego w bardzo ostrej formie, czyniąc mu za jakąś sprawę mocne wyrzuty... Niemal, nazywał łotrem... Groził, że jeżeli Gozdowski nie załatwi wszystkiego, jak on sobie życzy, bardzo później będzie żałował. Wspominał i o obłąkanym i o ucieczce z zakładu dr. Trettera...
— Wspominał? Te wyrzuty łączyły się z osadzeniem tam rzekomego szaleńca?
— Przypuszczam, bo nie zdążyłem przeczytać listu do końca! Nagle, rozległy się za mną kroki i Gozdawa-Gozdowski nieoczekiwanie wszedł do gabinetu. Widocznie, rozmyślił się i wcale nie opuszczał biura, lub też zawrócił ze schodów. Miałem zaledwie czas wrzucić list zpowrotem do wewnątrz biurka, lecz nie mogłem odskoczyć i na moje nieszczęście, zastał mnie przy otwartej szufladzie...
— Ach!
— Nie pojmując, rzecz prosta, prawdziwego celu, jaki mną kierował, po swojemu wytłumaczył sobie moje postępowanie! „Więc, do tego doszło — zawołał groźnym głosem — że urzędnicy szperają po moich szufladach i chcą mnie okraść, bo wiedzą, że w biurku mam pieniądze!“ Odepchnął mnie gwałtownie, odrzucił leżące na wierzchu, w szufladzie papiery, a z pod nich wyciągnął spory pakiet banknotów, może trzy tysiące... Przeliczył szybko. Oczywiście, nic nie brakowało. „Nie zdążył pan ukraść?“ — zauważył ironicznie.
— Strasznie! — szepnęła, czerwieniąc się panna Janeczka. — Pozory przemawiały całkowicie przeciw tobie.
— Najzupełniej! Nie chcąc się przyznać, co naprawdę robiłem, począłem się usprawiedliwiać, jak mogłem. Opowiadałem, że ponieważ brakło mi jakiegoś szczegółu do listu, który pisałem, sądziłem, że odpowiednią notatkę znajdę w biurku... Nie wiedział, czy mi wierzyć, czy nie wierzyć, bo byłem czerwony i zmieszany. Nie wiadomo, co odrazuby postanowił, ale w tejże chwili zadzwonił telefon... Musiał się spodziewać jakiejś bardzo poufnej wiadomości, bo kazał mi odejść i zjawić się dopiero wieczorem. Wtedy miał zadecydować o dalszym mym losie... W międzyczasie zadzwoniłem do Janeczki, powiadamiając ją o całej tej historji i prosząc, aby zaraz przyjechała do Warszawy, tem bardziej, iż już wiedziałem, iż ów obłąkany, który mnie tak mocno intrygował, uciekł z zakładu dr. Trettera, gdzie pracowała, jako sanitarjuszka... Oczywiście, o prawdziwej przyczynie zajścia i o moich podejrzeniach, co do owego warjata, nie mogłem opowiadać siostrze przez telefon...
— Rozumiemy! — wykrzyknęli znów niemal jednocześnie i niemal jednocześnie z ich ust padło dalsze zapytanie. — Cóż postanowił Gozdawa-Gozdowski, w czasie tej drugiej, decydującej rozmowy?
— Najzwyklej wyrzucił mnie z posady! „Nic panu nie mogę udowodnić! — rzekł. — Ale nie mam do pana zaufania! Albo pan chciał mnie okraść, albo szpieguje! W obu wypadkach, nie potrzebny mi taki urzędnik!“ Wydalił mnie tedy, polecając stawić się dziś w biurze po dwutygodniowe wynagrodzenie. Pojmujesz — tu Korycki zwrócił się do panny Janeczki — czego się najwięcej obawiam? Gdy obecnie wiem, że temu panu — tu wskazał w stronę naszego, młodego człowieka — dopomogłaś do ucieczki, o ile Gozdowski domyśli się, że nie chęć kradzieży, a ciekawość zapoznania się z jego korespondencją była powodem mego czynu, może łatwo, zetknąwszy się z Tretterem bo utrzymuje z nim stosunki, ustalić, że jesteś moją siostrą i zażądać, by i ciebie usunięto z zakładu.
Panna Janeczka wzruszyła ramionami.
— Mała szkoda! — mruknęła. — I tak miałam zamiar pożegnać to wstrętne sanatorjum! Więc tylko — zmieniła temat — na stracie posady się skończyło? Bogu dzięki! A ja tak się wystraszyłam, że w gorszą uwikłałeś się biedę!
Oboje, spojrzeli mimowolnie na naszego bohatera, który stał się powodem ich przykrości. Ale, zarówno we wzroku panny Janeczki, jak i w oczach Franka nie rysowało się takie uczucie, by mógł kto przypuścić, że żywią doń żal o to. Raczej wyraz twarzy Koryckiego świadczył, iż jest zły, że nie może mu dopomóc w należyty sposób i że sam straciwszy pracę, nie przeniknął sieci intryg, splątanych dokoła osoby młodego człowieka.
Ten siedział chwilę w milczeniu, rozczarowany, zawiedziony w nadziei, że opowieść Koryckiego przyniesie mu cenne informacje. Lecz, nagle w jego głowie zabłysła myśl.
— Czy nie zauważył pan podpisu pod tym listem? — zapytał.
— Owszem — odrzekł Franek — ten podpis zapamiętałem i może będzie to dla pana jedyna, pożyteczna wskazówka, by rozświetlić mroki przeszłości. Zapamiętałem go dla tego, że wraz z adresem był wydrukowany w nagłówku listu. Nazwisko pana, który tak nawymyślał Gozdowskiemu, brzmi — Horyński Jerzy ..Hoża Nr. 105.
— Horyński... Jerzy... — przypomniał sobie z trudem.
— Mówi ono co panu?
— I tak i nie... Jak przez mgłę... Musiałem, jednak, napewno spotykać tego pana... Dziwnie znajome wydaje mi się to nazwisko... Łączy się z jakiemiś obrazami, lecz bliżej nie mogę pochwycić ich treści! Nie wiem dlaczego przypuszczam, że musi to być mój dobry, dawny przyjaciel...
— Przyjaciel? — podchwyciła radośnie panna Janeczka — jakby się to składało znakomicie i — mało nie dodała „a utrata posady przez Franka nie byłaby bezcelowa“. — Prawda! — wspomniała — przecież mówił mój brat, że choć ów list został napisany w formie ogólnikowej, jasno z niego wynikało, że czynił wymówki Gozdowskiemu za osadzenie w sanatorjum, rzekomego obłąkanego, czyli pana...
— Tak! — przytwierdził Korycki.
Oczy młodego człowieka zabłysły.
— To samo chciałem powiedzieć! — zawołał. — Nareszcie wytkniętą mam przed sobą drogę! Pójdę natychmiast do Horyńskiego i wszystko szczerze mu opowiem. Jeśli, nawet, nie zechce mi dopomóc — choć list jego zdaje się, świadczy o czem innem — przynajmniej udzieli mi rozmaitych wskazówek i nareszcie będę wiedział, kim jestem! A skoro poznam całe moje dzieje i pochwycę podłe knowania przeciw mnie ukute przez moich wrogów, łatwiejsza stanie się walka. I pańskie mimowolne poświęcenie — zwrócił się do Koryckiego — również nie stanie się daremne! Stokrotnie postaram się panu i jego siostrze odwdzięczyć!
— Głupstwo! — szepnął Franek.
Panna Janeczka sądziła, że jeszcze jaki szczegół zdobędzie od brata.
— Słuchaj? — rzekła. — Czy w czasie twej pracy u Gozdowskiego nigdy nie słyszałeś o żadnej hrabinie?
— Owszem! — odparł. — Rozumiem, kogo masz na myśli. Ową hrabinę, która prawdopodobnie wraz z Gozdowskim, odwiozła pana do sanatorjum. Jak się nazywa, nie wiem, zbyt krótko byłem u tego łajdaka... Ale, domyślam się, że to jego siostra... Kilkakrotnie, nadmieniał, rozmawiając przez telefon: „moja siostra, hrabina“...
— Acha! — bąknął młody człowiek, niby nowy szczegół, wspomniany przez Koryckiego, znów w jego pamięci budził jakieś nieuchwytne wspomnienia. — Siostra Gozdawy-Gozdowskiego! Szkoda, że nie zna pan jej nazwiska! Wkrótce dowiem się o nim od Horyńskiego! Bo sam, na sekundę chwytam jakąś nić, a później ta nić się urywa... Nie warto teraz łamać sobie głowy... Tylko — zrobił pauzę — czego ci ludzie chcą odemnie i co mnie łączy z niemi...
— Więc idzie pan do tego Horyńskiego? — zapytała panna Janeczka.
— Już idę! — odrzekł i zbliżył się ku niej. Pochwycił jej rączkę i długo ją trzymał przyciśnięta do swych ust.
— Czy pozwoli mi pani stamtąd tu powrócić? — wymówił, zaglądając jej z niemą prośbą w oczy.
— Naturalnie! — odparła. — Nie wyjdę z domu i będę oczekiwała na pana! Niezwykle jestem ciekawa, co panu ta rozmowa z owym Horyńskim przyniesie! Sądzę, że za godzinę pan tu się zjawi, a po drodze nie spotkają pana nowe przykrości ze strony Trettera i jego prześladowców.
— Postaram się możliwie ostrożnie krążyć po mieście! — oświadczył. — Więc, chwilowo do widzenia...
— I ja odchodzę! — wyrzekł Korycki. — Idę do biura po owe sławetne odszkodowanie! Zawsze się przyda parę groszy. Wszyscy tu się spotkamy za godzinę i ułożymy dalszy plan kampanji! Może wspólnie z panem Horyńskim!
— Daj Boże!
Odeszli. Pierwszy nasz młody człowiek, a nieco później Franek Korycki. Oddzielnie. By nie widziano ich razem.
Panna Janeczka długą chwilę pozostała w zadumie. Nie myślała teraz ani o utracie posady przez brata, ani o skutkach, jakie ta strata mogła wywołać w ich skromnym budżecie. Oboje, bowiem, utrzymywali matkę, wdowę po skromnym urzędniku kolejowym, której emerytura wynosiła... aż pięćdziesiąt złotych. Jedno zaprzątało jej główkę. Czy pomyślnie potoczy się rozmowa z Horyńskim i czy młody człowiek powróci z dobremi wieściami.
— Oby zjawił się, jako człowiek z nazwiskiem! — szepnęła.
Wnet jednak przejął ją mimowolny dreszcz. Ileż nowych niebezpieczeństw mogła przynieść odzyskana przeszłość! Jakie więzy, z jakiemi ludźmi łączyły młodego człowieka? Czy wolno jej było nim się tak interesować, skoro nie znała go prawie? A może był żonaty i zmuszony będzie powrócić do żony?
Tu dwie łzy zaszkliły się w oczach panny Janeczki. Żonaty? Czemuż to przypuszczenie sprawiło jej taką przykrość? Bo, panna Janeczka, jeśli miała być szczera przed samą sobą, to musiała przyznać w duchu, że już kochała młodego człowieka i to pierwszą, silną, dziewczęcą miłością!
Kochała, jak kocha prawdziwa kobieta, która dla umiłowanego człowieka poświęca się i nim opiekuje.