Człowiek który zapomniał swego nazwiska/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Człowiek który zapomniał swego nazwiska |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Wydawnictwo „Najciekawsze Powieści” |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia W. Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młody człowiek, wyszedł pełen otuchy z domu, w którym zamieszkiwała panna Janeczka.
Nareszcie, miał nić przewodnią, dzięki której był pewien, że dotrze do celu.
Horyński.
Nie wątpił na chwilę, że jest to jakiś jego stary przyjaciel, który za nim się ujmie i dopomoże. Widocznie, pierwszy z jego znajomych musiał się domyślać, że postąpiono z nim w ohydny sposób osadzając w domu obłąkanych i wstawiał się za nim w swym liście do Gozdawy-Gozdowskiego, nawet nie wiedząc, że znajduje się na wolności.
Niedługo będzie wiedział kim jest i co to wszystko ma oznaczać? A wtedy...
Idąc, podejrzliwie rozglądał się dokoła, wciąż pamiętając o przestrodze panny Janeczki i o pozastawianych nań pułapkach. Wskoczył do pierwszej, napotkanej taksówki, polecając się zawieźć na ulicę Hożą. Mimo, że zwrócił swój dług pannie Janeczce, pozostawało mu z górą dwieście złotych i mógł sobie pozwolić na ten wydatek. Zresztą i tak w najbliższej przyszłości wyjaśni się jego los. Bez przeszkód dotarł pod wskazany numer.
— Bylem go zastał! — pomyślał, wysiadając z samochodu, który przystanął przed nowoczesną sześciopiętrową kamienicą.
Godzina była dziesiąta rano, wielkie więc istniało prawdopodobieństwo, że ów pan Horyński, zapewne człowiek zamożny i nieobarczony pracą, jeszcze znajduje się w domu.
— Gdzie tu mieszka pan Horyński? — zapytał, napotkanego w bramie dozorcę.
— Pierwsze piętro, front! — odparł dozorca, spojrzawszy nań dziwnie, jak się patrzy na kogoś, kogo ongiś często spotykało się w swym domu, lecz nie przypuszczało, że jeszcze zobaczy. — Tylko nie wiem, czy pana przyjmie!
— Dlaczego? — młody człowiek nie zauważył spojrzenia dozorcy.
— Sam pan powinien wiedzieć najlepiej! — tamten mruknął tak cicho, że nasz bohater tego nie dosłyszał i wzruszywszy ramionami, odszedł do swej dyżurki.
Ale młody człowiek już pędził po schodach.
— Jerzy Horyński! Obywatel ziemski! — przeczytał na metalowej tabliczce.
Zadzwonił i poczuł jakieś ukłucie w sercu. Tam za drzwiami taiła się jego przyszłość i przeszłość. Nadal jednak nie wątpił, że i pomoc.
Długo mu nie otwierano. Nacisnął dzwonek raz i drugi. Wspomniał słowa dozorcy.
— Czemuż nie miałby mnie przyjąć? — pomyślał. — Chyba go w domu niema?
Ale, nareszcie rozległy się kroki. Szybkie, a z za drzwi zabrzmiał zniecierpliwiony głos:
— Kto tam?
— Ja?
— Kto?
— Ja... Proszę otworzyć! W bardzo pilnej sprawie!
Drzwi rozwarły się, a na progu ukazał się właściciel mieszkania. Jeśli nasz bohater dążąc tu sądził, nie wiadomo czemu, że Horyński jest już starszym, poważnym panem, zawiódł się w swych przypuszczeniach. Przed nim stał wysoki młody człowiek, ubrany w kwiecistą, jedwabną piżamę, o bardzo ładnej, ale niezbyt pociągającej twarzy. Jakaś chytrość czaiła się w oczach, a choć nie liczył więcej ponad trzydzieści kilka lat wieku, zmarszczki rysujące się dokoła ust świadczyły o licznie spędzonych nocach na hulankach i przy butelce.
— Typ, w rodzaju Darskiego! — mimowolnie pomyślał, ale wnet przypomniał sobie napisany w jego sprawie list i znów weń wstąpiła otucha.
Horyński, tymczasem, stał niczem zamieniony w słup kamienny. Rozszerzonemi ze zdumienia oczami patrzył na naszego bohatera, jakby ujrzawszy zmartwychwstałego nieboszczyka, a z ust jego wyrwał się pełen lęku bełkot.
— Ty?... ty...
— Tak, to ja! — odparł śmiało. — Chyba mnie poznajesz?
— Ja miałbym cię nie poznać? — wykrzyknął nerwowo, a potem niepewnie dodał. — Czego chcesz właściwie?
— Rozmówić się.
— Rozmówić się... rozmówić się... — powtarzał. — Jakaż może być pomiędzy nami rozmowa?
Młody człowiek nic już teraz nie rozumiał z zachowania się Horyńskiego. Mniemał, że tamten ucieszy się bardzo jego widokiem i powita, jak starego przyjaciela. Ale Horyński, wyraźnie był niezadowolony, a nawet przestraszony nieoczekiwaną wizytą. Nagła myśl przebiegła mu przez głowę. A nuż sądzi, że naprawdę jest szaleńcem i dlatego się obawia go?
— Słuchaj! — rzekł, nie dając nic poznać po sobie, że nie ma pojęcia z kim rozmawia. — Zaskoczyły cię moje odwiedziny? Nie jestem warjatem, jak przypuszczasz i właśnie dlatego, że chciano mnie nim zrobić, uciekłem z domu obłąkanych. Posiadam pewne dane, że zawsze pozostałeś mi życzliwy i pamiętałeś o mnie! Przybyłem u ciebie szukać ratunku...
Oczy Horyńskiego rozszerzyły się jeszcze więcej.
— Ja... ci... życzliwy?... Ty... u mnie... ratunku...
— Pewnie! Jeśli mnie poznajesz, wpuść do wewnątrz mieszkania, resztę ci wyjaśnię...
Twarz Horyńskiego zmieniła się raptownie, a miast poprzedniego przelęknionego wyrazu, pojawiła się na niej udana serdeczność.
— Ależ... tak... tak... — zawołał. — Pozwól do środka! Oczywiście, uczynię dla ciebie wszystko, co będzie w mej mocy!
Nasz bohater znalazł się w przybranym rogami jeleniemi i jakiemiś sportowemi obrazkami przedpokoju, a stamtąd w bogato urządzonym gabinecie. Gabinet ten był raczej wykwintnym buduarem, a tapczany zasłane wspaniałemi narzutami i ozdobione nieskończoną ilością pięknie haftowanych poduszek oraz liczne fotografje kobiece, świadczyły o powodzeniu i miłosnych zdobyczach gospodarza lokalu. W kącie pokoju stało biurko, na którem zapewne nigdy nikt nie pisał, zastawione całą masą cacek i kosztownych drobiazgów. Koło biurka zaś, dwa wielkie, skórą kryte klubowe fotele.
— Siadaj! — rzekł Horyński, wskazując mu na jeden z nich, sam jednak, przezornie za biurkiem na krześle, zajmując miejsce, jakby chciał się tą przegrodą zabezpieczyć od młodego człowieka. — Siadaj i opowiadaj, co cię sprowadza, a później powiem, co mogę dla ciebie uczynić.
Gdy wymawiał te na pozór przyjacielskie słowa, jego wzrok ukradkiem starał się przeszyć młodego człowieka i łatwo ktoś spostrzegawczy mógłby wyczytać w nim zapytanie:
— Czyś warjat, czy warjata udajesz, żeś tu przybył.
Ale młody człowiek, zaprzątnięty tylko myślą zdarcia zasłony tajemnicy ze swej przeszłości, nie zwracał uwagi na te wszystkie dziwne szczegóły, w postępowaniu gospodarza, a jeśli nawet je spostrzegł, to wytłumaczył zgoła fałszywie, po swojemu. Prawie nie posiadał się z radości i było mu wszystko jedno, byle jaknajprędzej znaleźć się u celu. Wszak przed nim siedział człowiek, który go znał naprawdę i wiedział kim jest i w tym wypadku nie należało się obawiać, że zajdzie taka śmieszna, jak z Wręczem pomyłka. Jeszcze sekunda, parę zręcznych zapytań, a później...
— Więc — począł, lecz wnet urwał. Po raz pierwszy dopiero w potokach zalanego słońcem gabinetu, dobrze rozróżnił twarz Horyńskiego i coś ukłuło go prosto w serce. Bezwzględnie, znać się musieli oddawna i doskonale i ta twarz budziła w nim dziwne wspomnienia. Ale, raczej przykre wspomnienia. Jakgdyby kiedyś poróżnili się o coś i doszło pomiędzy niemi do poważnego zatargu. Lecz, przecież wspomniał Korycki, że nazywał Gozdawę-Gozdowskiego łotrem i ujmował się za nim? Może i była ongi waśń pomiędzy niemi i dlatego Horyński, ujrzawszy go nie uradował się zbytnio — w obecnych jednak warunkach wszelkie dawne kłótnie zostaną puszczone w niepamięć.
— Więc — mówił dalej, starając się przezwyciężyć przykre, ogarniające go uczucie — zjawiłem się u ciebie niespodziewanie, bo ty jeden możesz mi służyć pomocą! Chyba znasz moje dzieje?
— Och, tak... — odparł ogólnikowo, nie spuszczając wzroku z naszego bohatera.
— Doskonale jest ci wiadome — szczerze wyrzucał z siebie — kim byłem dawniej i co robiłem! Również jest ci wiadome, że osadzono mnie w zakładzie niejakiego dr. Trettera! Domyślasz się, że uciekłem stamtąd, skoro znajduję się u ciebie. Ale muszę ci się przyznać, że nie mam pojęcia kto mnie tam osadził, ani za co... — tu zawahał się i nie dodał, że nie pamięta nawet, jakie nosi nazwisko, nie chcąc się wydać obłąkanym i sądząc, że samo przez się to się wyjawi w dalszym toku rozmowy. Gdybyś tedy zechciał...
— Ja mam ci powiedzieć, kto cię tam osadził i za co? — powtórzył Horyński, takim tonem, jakby mówił: kpi, czy naprawdę szalony?
— Tak!
— Nic z tego nie pamiętasz?
— Nie!
Wykrzyknik młodego człowieka zabrzmiał tak przekonywująco, że Horyński nie posądzał już dłużej swego nieoczekiwanego gościa, że umyślnie gra komedję. Natychmiast, zmienił swe postępowanie.
— Jaknajchętniej wszystko ci wyjaśnię! — zawołał.
Młody człowiek ucieszył się bardzo.
— Odrazu przypuszczałem, że zechcesz mi być pomocny! Widzisz, po tej dziwnej chorobie pozostały w mej pamięci różne luki... Naprzykład, przypominam sobie, jak przez mgłę, że musieliśmy przedtem z tobą się poróżnić i że dlatego nie ucieszyłeś się zbytnio, kiedyś mnie zobaczył. Przypuszczam, że w obecnej sytuacji nie będziesz pamiętał o jakichś drobnych nieporozumieniach.
— O tak! Drobnych nieporozumieniach...
— Tembardziej, że wnosząc z niektórych danych — wspomniał o liście, przeczytanym przez Koryckiego, ale go nie wymienił — ostatnio odnosiłeś się do mnie bardzo przychylnie, a nawet nawymyślałeś Gozdawie-Gozdowskiemu, który jest moim wrogiem...
— Nawymyślałem Gozdawie-Gozdowskiemu? — znów zdumienie odbiło się na twarzy Horyńskiego. — Ach, tak, nawymyślałem...
— Wobec tego...
Młody człowiek nie dokończył zdania. Wydało mu się, że w sąsiednim pokoju, od którego drzwi, zasłonięte pluszową portjerą, znajdowały się za biurkiem skrzypnęła podłoga, ktoś powoli zbliżył się do nich i od kilku sekund przysłuchiwał się rozmowie.
— Jest tam kto? — zapytał gospodarza. — Czy nam nie przeszkodzi!
Horyński zmieszał się lekko. Ów skrzyp nie uszedł i jego uwagi.
— Służący! — odparł. — Głupstwo! Możesz mówić swobodnie!
— Jak uważasz! Właściwie, powiedziałem ci już wszystko, teraz z twoich ust pragnąłbym posłyszeć szczegóły mojej historji?
Powtórnie zerknął niespokojnie na drzwi. Bezwzględnie, znajdował się ktoś za niemi i nie ruszał się z miejsca.
Horyński spostrzegł ten wzrok.
— Widzę, że cię denerwuje obecność mojego lokaja! — oświadczył, powstając z miejsca, niby powziąwszy nagle postanowienie. — Wnet go odprawię! Zaczekaj chwilę, zaraz powrócę i ci wyjaśnię, kto w tak niecny sposób osadził cię w zakładzie Trettera. Tylko, musisz być cierpliwy, gdyż przedtem załatwię pewien pilny telefon, aby być później całkowicie do twej dyspozycji. A aparat znajduje się w sąsiednim pokoju!
Wyszedł, kiwnąwszy mu przyjacielsko głową.
Pozostał sam.
Teraz, przeróżne myśli jęły wirować w jego głowie. Horyński twierdził, że skoro powróci wnet mu wszystko wyjaśni. Ale, czemu takie niezrozumiałe było postępowanie Horyńskiego? Któż inny zniósłby spokojnie podsłuchiwanie pod drzwiami lokaja? On, tymczasem, traktował to sobie lekko. I te jego dziwne odpowiedzi, uśmiechy? Czyżby nie mógł darować zajścia, które ongi pomiędzy niemi miało miejsce i dziś jeszcze żywił urazę do niego!
Raptem, niby ktoś głośno zawołał nad uchem młodego człowieka.
— Niebezpieczeństwo!
A jeśli Horyński nie był mu przyjacielem, a wrogiem? Jeśli Korycki źle zrozumiał treść listu i w błąd go tylko wprowadził, wysyłając do człowieka, gdzie raczej mógł się spodziewać zasadzki, niż pomocy?
Bo, dziwna intuicja, ta intuicja, która nieraz dopomogła mu do wyślizgnięcia się z pozastawionych nań sieci, uporczywie ostrzegała:
— Horyński cię nienawidzi! W tym domu grozi ci niebezpieczeństwo!
Czemu go nienawidził, nie wiedział. W żaden sposób przypomnieć sobie nie mógł, co ongi zaszło, lecz czuł, że tak jest i że szmery, dobiegające z sąsiedniego pokoju są więcej, niż podejrzane, że odejście, pod pozorem zatelefonowania, może być zręcznym wybiegiem — i że chwili nie ma do stracenia.
Niby poruszony siłą niewidzialną, porwał się na nogi. Musi się przekonać, co tu naprawdę, się dzieje.
Cicho, na palcach, podkradł się do owych zamkniętych drzwi i odsunął portjerę. Posłyszał zniżone głosy. Przywarł okiem do dziurki od klucza i znakomicie mógł rozróżnić sąsiedni pokój. Była to wytwornie urządzona sypialnia, a tak niespodziewany obraz ukazał się przed jego wzrokiem, że mało nie wykrzyknął głośno:
— Ach!
Pośrodku, zasłanego skórami białych niedźwiedzi pokoju, stała para. Mężczyzna i kobieta. Horyński, a obok niego elegancka dama. Musiał ją łączyć z Horyńskim bliski stosunek, bo była ubrana w szlafroczek, włosy miała w nieładzie, jakgdyby niedawno podniosła się z łóżka i wszystko świadczyło, że zachowuje się, niczem u siebie w domu. Oblicze jej cechowała wielka uroda, ale jednocześnie jakaś zawziętość i bezwzględność. Podobne kobiety nie przywykły cofać się przed niczem i nawet po trupach dążą do wytkniętego celu. Horyński coś szeptał jej do ucha, a oczy nieznajomej, gorejące, niczem wielkie djamenty, śród matowej o przedziwnie regularnych rysach twarzy, błyszczały teraz niesamowitym ogniem.
— Niemożebne...
Na widok tej młodej kobiety, doznał takiego wrażenia, jakgdyby ktoś nagle zdarł mu ciężką zasłonę z mózgu.
— Na Boga... Czyżbym poznawał?... Nie mogę się mylić... Wspomnienia wracają... — prawie jęczał, kojarząc ze sobą zatarte obrazy.
Drżąc cały i przytulony do drzwi, starał się pochwycić, choć urywki cicho prowadzonej w sąsiedniej sypialni rozmowy.
Posłyszał wyraźnie.
— Ależ, on jest obłąkany, Izo! — mówił Horyński. — Gdyby nim nie był, nie zjawiłby się u mnie! Nie pamięta nic z tego, co zaszło i samochcąc wpadł w pułapkę! Mnie, rozumiesz, uważa za swego przyjaciela!
— Nie obłąkany! — zaprzeczyła piękna kobieta, nazwana Izą — Tretter wyraźnie mówił, że to są skutki przebytej choroby, że wystarcza, aby mu podsunąć jakikolwiek szczegół z jego przeszłości, a wnet pamięć odzyska! Lepiej, dla nas jednak, że sprawia wrażenie warjata! Nikt o nic nie będzie podejrzewał.
— Nie zdumiewa cię, że tu przybiegł?
— Widocznie pamiętał twój adres, a zapomniał o ostatnich tragicznych wypadkach!
— Trzeba natychmiast zawiadomić policję! Posłałbym lokaja, ale na nieszczęście, wyprawiłem go, zanim przybył, po sprawunki... na miasto...
— Zatelefonuję i powiem, że Jarosław Otocki, znajduje się w twojem mieszkaniu.
Jarosław Otocki! Miała rację ta wspaniała a groźna kobieta, wspominając, że mówił jej Tretter, iż wystarczało jednego słówka, by odżyła, na pozór na zawsze, utracona pamięć!
Jarosław Otocki!
To on był Jarosławem Otockim! Tak brzmiało jego nazwisko, a na pół ubrana dama, znajdująca się w sąsiednim pokoju — jego żoną.
Izą, hrabiną Otocką!
Niby na kinematograficznej taśmie, w jego głowie mknęły obrazy.
Pamiętał — tak, teraz pamiętał znakomicie, jak zakochawszy się w pięknej Izie, siostrze Gozdawy-Gozdowskiego, ożenił się z nią, nie zważając na liczne ostrzeżenia. Jak później przekonywał się, że wyszła zań zamąż, wyłącznie dla pieniędzy — choć był młody i bardzo mógł się podobać — i stopniowo przestawała się liczyć z jego osobą. Jak na horyzoncie ich małżeńskiego szczęścia pojawił się ten Jerzy Horyński, udając przyjaciela. A później, jak kiedyś w niedwuznacznej sytuacji ich zastał... Nastąpiła straszna scena... Co dalej było, jeszcze nie mógł sobie przypomnieć, ani w jakich warunkach znalazł się w zakładzie dr. Trettera. Ale tego, co mu nasunęła już pamięć — całkowicie wystarczało!
— Boże! — szepnął, a zimny pot zrosił mu czoło.
Nie omyliło go przeczucie! Dzięki Koryckiemu, który źle zrozumiał, mętny list, napisany do Gozdowskiego, przybył do mieszkania najgorszego swego wroga! Dlatego, tak podejrzliwie patrzył nań dozorca, zapewnie znając go dawniej i powiadomiony o stosunku, łączącym Horyńskiego z jego żoną i oświadczał, że „pan“ go nie przyjmie. Dlatego, zbladł Horyński, gdy go ujrzał, sądząc, że przybywa żądać za doznane krzywdy zadośćuczynienia.
Wszystko teraz stawało się jasne. I dziwne postępowanie Horyńskiego i jego zmięszanie. A później, kiedy przekonał się, że on, Jarosław Otocki, nic nie pamięta z tego, co dawniej zaszło i w dobrej wierze przybywa, by prosić go o ratunek — wybiegł prędko do sąsiedniego pokoju, gdzie wspólniczka podsłuchiwała pode drzwiami, zwabiona znajomym głosem, aby pod pozorem wyprawienia natrętnego lokaja i zatelefonowania — zawiadomić policję! Teraz naradzali się, jak to uczynić, a on, który tyle czasu unikał zasadzek i porozstawianych sieci, właśnie, dobrowolnie wpadł w pułapkę. Bo, nie mogło ulegać najlżejszej wątpliwości. Na jego uwięzieniu im zależało najwięcej, a tajemniczą hrabiną, która umieściła go podstępnie w zakładzie dla obłąkanych, była jego żona.. Iza, wraz ze swym bratem Gozdawą-Gozdowskim.
— Łotry! — aż poczerwieniał z gniewu.
Tymczasem, w sąsiednim pokoju dalej toczyła się przyciszona rozmowa.
— Wracaj do niego — oświadczała hrabina Iza — i postaraj się dopóty przedłużyć „pogawędkę“, dopóki nie przybędą wywiadowcy. Już telefonuję...
— Zatelefonuj — zabrzmiał w odpowiedzi głos Horyńskiego — gdy wyjdę z pokoju i w gabinecie zaprzątnę jego uwagę. Aby, czego się nie domyślił. Niepotrzebnie podchodziłaś do drzwi, posłyszał szelest. Ledwie mu wytłumaczyłem, że to lokaj się kręci... Nie można go płoszyć...
— Byłam ciekawa...
Nie dokończyła zdania. Z trzaskiem rozwarły się drzwi, pchnięte z wielką siłą, a na progu sypialnego pokoju ukazał się młody człowiek, a raczej Jarosław Otocki.
— Zdrajcy! — wykrzyknął z pasją.
Odskoczyli od siebie i zamarli w bezruchu. Choć, oficjalnie był zbiegiem, poszukiwanym przez władze, dla nich zjawiał się teraz, jako nieoczekiwany mściciel.
— Domyślał się, lub przedtem... udawał! — pierwszy wybełkotał Horyński.
— Nie! — wyrzekł twardo, mierząc ich wzgardliwym wzrokiem. — Nie udawałem przedtem. Gdy zjawiłem się u pana, nie wiedziałem, w rzeczywistości, kim jestem i nie pamiętałem mego nazwiska! Ale, kilka słów, które dobiegły mnie z sąsiedniego pokoju, wyjaśniły wszystko! Zanadto pewni byliście, moi państwo, bezkarności...
— Podsłuchiwał! — wyrwało się z piersi pięknej kobiety.
— Może i podsłuchiwałem! Dość, że wiem, iż zwą mnie Jarosławem Otockim i że dzięki wam znalazłem się w sanatorjum! Teraz, zkolei od was zażądam rozrachunku...
Podczas, gdy Horyński stał wciąż jeszcze blady, pani Iza pierwsza zdołała ochłonąć z przestrachu. Z zadziwiającym spokojem, jak gdyby nie nastąpił żaden niezwykły wypadek, zbliżyła się do niewielkiego stolika, znajdującego się obok, zasłanego pościelą tapczana i wyjąwszy tam ze srebrnego pudełka papierosa, zapaliła go powoli. Poczem, nie krępując się tem wcale, że „mąż“ zastał ją w sytuacji więcej, niż dwuznacznej, poprawiwszy szlafrok, zbytnio odsłaniający jej obnażone piersi, zaciągnęła się dymem i odezwała niedbale.
— O jaki rozrachunek panu, właściwie chodzi?
— Och, bynajmniej nie o to — odrzekł z ironją — że widzę panią w takim stroju w mieszkaniu obcego mężczyzny! Rozumiem, nawet, czemu pani tu czas spędza, zamiast, by jej kochanek, odwiedzał ją w naszym apartamencie! Bo, mieliśmy, podobno, dawniej, w Alejach Ujazdowskich ładny apartament! Czyni pani tak, by nie padło na nią żadne podejrzenie, iż gdy „biedny mąż“ przebywa w sanatorjum, żona przyjmuje kompromitujące wizyty! Genjalna jest pani stale w swej perfidji. Dlatego właśnie, osadziliście mnie w zakładzie Trettera, żebym wam nie przeszkadzał w waszych miłostkach i trwonieniu moich pieniędzy! Ale, za to, żeście mnie tam osadzili, poniesiecie karę...
— Jaką?
— Wywlokę teraz, wszystko na światło dzienne!
Pani Iza jeszcze głębiej zaciągnęła się dymem i spojrzała ironicznie na swego „męża“.
— Bardzo mi miło — rzekła — że odzyskał pan pamięć, wie kim jest, a nawet sobie przypomina, że mamy, a właściwie — poprawiła się — mam apartament w Alejach Ujazdowskich i jest moim małżonkiem. Tylko, te wyrzuty o umieszczeniu go w sanatorjum są niesłuszne. Odwiozłam tam pana, gdyż był chory.
Zdumiał się na tyle bezczelności.
— I dlatego oświadczyła pani Tretterowi — zawołał, — że żywy nie powinienem sanatorjum opuścić! Dlatego, Tretter wraz z pielęgniarzem Antonim, z pani polecenia, dawali mi jakieś trujące proszki, które miały skrócić życie, lub przyprawić w obłęd?
— Głupstwa!
— Nie głupstwa! Mam na to świadków!
Cień niepokoju przebiegł w jej oczach, lecz wnet wzruszyła ramionami.
— Świadków? Wątpię! A teraz pan pozwoli, że ja zkolei mu wszystko wyłożę.
— Proszę!
— Został pan odstawiony do sanatorjum dr. Trettera, ponieważ dostawał niebezpiecznych ataków furji i zagrażał otoczeniu. Szczególnie, swą nienawiść kierował pan przeciw mnie i nie byłam pewna życia. Kilkakrotnie usiłował pan mnie pobić — przy tych słowach w głowie młodego człowieka przemknęło, w rzeczy samej, wspomnienie jakiejś burzliwej sceny — a ostatnio rzucił się na mnie z nożem. Gdyby, nie tu obecny pan Horyński, który mnie obronił, poległabym może z pańskiej ręki, lub te napady szału przypłaciła kalectwem...
Horyński potwierdził to oświadczenie skinieniem głowy. Zdążył całkowicie odzyskać swój poprzedni tupet i milczał, pojmując, dokąd kochanka zmierza.
— Nie chcąc wywoływać skandalu — mówiła dalej — i wszczynać gorszącego procesu, poprzestałam jedynie, na umieszczeniu pana w domu zdrowia! Znalazł się tam pan, na zasadzie protokułów, sporządzonych przez odnośne władze i odpowiednich orzeczeń lekarskich.
Dłużej, nie wytrzymał.
— Władze zostały wprowadzone w błąd, a lekarze przekupieni!
— Niechaj to pan udowodni!
— Moja rodzina za mną się ujmie! — zaryzykował śmiałe twierdzenie, choć nie miał pojęcia z kogo składała się jego rodzina.
Złośliwy uśmiech przebiegł po jej ustach.
— Poprzedni pański frazes — zauważyła — najlepiej świadczy, że nie jest pan przytomny! Gdyby pan był przy zdrowych zmysłach, toby pamiętał, że nie posiada ani dalszej, ani bliższej rodziny! Zarówno ojciec pański, jak i matka dawno umarli! — o mało nie dodała „gdyż inaczej nie zezwoliliby na nasz ślub“ — innych krewnych też braknie!
— Mam przyjaciół!
— Nie wiem, czy ich pan odnajdzie! Stale wiódł pan życie odosobnione, zatopiony w swoich studjach i książkach, niczem odludek. Bardzo być może — zadrwiła — że ten nadmiar pracy był przyczyną szaleństwa, gdyż nikomu na pożytek nie wychodzi zbytnie czytanie książek... Ciekawam, gdzie pan znajdzie tych przyjaciół? A na tych, którzy u nas wspólnie bywali, chyba nie będzie się pan powoływał!
— Czemu?
— Gdyż, tylko potwierdzą, to co przedtem mówiłam! Że pańskie postępowanie, stało się niebezpieczne dla otoczenia! Choćby moja daleka kuzynka, baronowa Gerlicz...
— Ach! — przypomniał sobie. — Ta sama, która tak natrętnie przyglądała mi się w „Livoy‘u“!
— Niech pan będzie spokojny! — dokończyła okrutnie hrabina Iza swe poprzednie zdanie. — W całej Warszawie nie znajdzie się nikt, kto ośmieliłby się twierdzić, że nie jest pan obłąkany!
— Bo pani, łaskawie — wykrzyknął, czując zaciskającą się dokoła niego sieć — wyrobiła mi taką opinję! Doskonale wiedziała pani, co czynić, aby raz na zawsze zatrzeć ślady i pozbyć się „małżonka“. Ale, dziś, każdy uczciwy lekarz, który mnie zbada oświadczy, iż jestem zdrów na umyśle!
— Wątpię, bowiem, jak twierdzi dr. Tretter, a w ślad za nim potwierdzą to i inni lekarze, obecna trzeźwość pańskiego umysłu, może być tylko krótką przerwą w chorobie, a po niej nastąpi jeszcze groźniejsza recydywa. Nauka zna podobne wypadki. A raz jeszcze powtarzam, został pan uznany za człowieka niebezpiecznego dla otoczenia i przedwczesne jego zwolnienie mogłoby pociągnąć za sobą najgorsze konsekwencje.
— Nie wiem! A raczej, wątpię...
Był wprost zaskoczony przewrotnością jej rozumowania.
— Cóż z tego?
— To — zakończyła, siadając wygodnie w fotelu i zapalając nowego papierosa, podczas, gdy Horyński z niekłamanym zachwytem spoglądał na nią — że dla wszystkich jest pan zbiegłym z domu obłąkanych warjatem, który usiłował mnie zamordować i który jaknajprędzej zpowrotem winien się tam znaleźć.
Z bezsilnego gniewu aż załamał ręce.
— Ha! — zawołał. — Wszystko ułożyła pani świetnie! Lecz, czy sądzi pani, że dam się tam zaprowadzić, jak baran! Że nie obejdzie się bez walki?
Chwilę milczała, poczem wypuściwszy z ust duży kłąb tytuniowego dymu, który ją prawie zasłonił, wyrzekła:
— Może obyłoby się bez walki!
Sądził, że ogarnęły ją skrupuły.
— Więc sama pani przyznaje, że podłością było wykorzystywanie pozorów i osadzenie mnie w tym zakładzie?
Nagle, z jej twarzy, spadła maska.
— Zagrajmy w otwarte karty! — wymówiła. — Cieszę się bardzo, że pan powrócił do przytomności, albo też sprawia obecnie wrażenie przytomnego. Ale, nie poto osadziłam pana w zakładzie dr. Trettera i przecierpiałam tyle czasu, aby pan znów stawał na mej drodze. Obchodził się pan stale ze mną brutalnie, bił mnie, a nawet usiłował pozbawić życia! Cóż dziwnego, że w takich warunkach znienawidziłam pana i gdzieindziej skierowałam uczucie...
Znów spojrzała na Horyńskiego. Nasz bohater milczał, wyczuwając w jej oskarżeniach potworne kłamstwo. Nie przerywał, jednak, chcąc się dowiedzieć, dokąd zmierza.
— Gdybym więc — ciągnęła dalej — zgodziła się obecnie obdarzyć pana wolnością, bez wszelkich zastrzeżeń, sama byłabym sobie najgorszym wrogiem i wywołałoby to tylko niepotrzebne komplikacje. Ale, żeby pana przekonać, że nie jestem taka zła, jak mniema, zaproponuję pewien układ!
— Mianowicie!
Uczyniła pauzę, poczem patrząc mu prosto w oczy, wyrzekła:
— Zgodzę się na uwolnienie pańskie z zakładu dr. Trettera i wnet przerwę wszelkie dalsze poszukiwania, o ile zgodzi się pan podpisać pewne zobowiązanie.
— Jakie?
— Napisze pan, że pod wpływem ataku furji chciał mnie uśmiercić, bardzo przeprasza za swój czyn, popełniony w stanie niepoczytalnym i nie żywi żadnego żalu za osadzenie w sanatorjum...
— Znakomicie, a dalej?
— Prócz tego, zrzeknie się na moją korzyść większości swego majątku i nie będzie mi stawiał przeszkód, w jakikolwiek sposób zechcę ułożyć sobie życie... Sam zaś, za sumkę, którą mu przeznaczę, wyjedzie zagranicę i jakiś czas tam zabawi. Najlepiej nawet byłoby, gdyby pan osiedlił się tam na stałe!
— Acha!
— Oto przyczyna, czemu wogóle rozmawiałam z panem, gdy wdarł się do tego pokoju. Chciałam zaproponować ten układ. Inaczej, dawno zawezwałabym policję.
— A jeśli się nie zgodzę?
— Pielęgniarz Antoni świetnie obchodzi się z choremi w sanatorjum! — odparła cynicznie.
Nowa fala gniewu wezbrała w jego piersi.
— Tedy — jął powtarzać — żąda pani, abym sam przyznał się, że byłem obłąkany i że w czasie ataków szału popełniałem, różne czyny niebezpieczne? Czyli, pragnie pani, mi zatrzeć wszelkie ślady, wytrącić mi broń z ręki i w przewidywaniu, że mogę się skarżyć o zbrodnicze knowania, raz na zawsze mnie unieszkodliwić. Pozatem, w nagrodę, że miałem zostać otruty w zakładzie Trettera, pragnie pani zabrać cały mój majątek i żyć wygodnie ze swoim kochankiem? O ile się nie zgodzę, grożą mi nowe tortury z ręki pielęgniarza Antoniego! Brawo! Wszak, tak pani powiedziała?...
— Wyraziłam się, zdaje się dość jasno,..
Oczy młodego człowieka zabłysły i podszedł do niej o kilka kroków.
— Zawsze — wymówił twardo — nie przywiązywałem wielkiej wartości do pieniędzy! W czasie zaś mojej choroby odzwyczaiłem się od nich całkowicie! Ale nie pozwolę się obdzierać ze wszystkiego, bo to nie ja względem was, ale wy wobec mnie popełniliście zbrodnię! I szantaż trwa nadal. Nie wystawię sobie również, samochcąc świadectwa niepoczytalności. Niech się dzieje, co chce, a na te warunki, nigdy się nie zgodzę!
— Nigdy?
— Przenigdy!
— Proszę dobrze się zastanowić!
— Już się zastanowiłem! Nie przestraszę się pogróżek i znajdę sprawiedliwość na świecie!
Głos młodego człowieka zabrzmiał z taką mocą, że pani Iza zrozumiała, iż daremne będą dalsze nalegania.
— Pożałuje pan tego! — syknęła z gniewem.
— Może!
Porwała się z fotela.
— Jerzy! — krzyknęła w stronę Horyńskiego. — Zamykaj drzwi! Telefonuj po policję!
Horyński, który od kilku sekund wyczuwał, że zbliża się kulminacyjny moment dramatycznej rozmowy, jednym skokiem znalazł się przy drzwiach, zagradzając młodemu człowiekowi drogę.
— Ach, tak!...
Nasz bohater zacisnął dłonie. Zagrała w nim oddawna hamowana pasja. Widział przed sobą parę znienawidzonych ludzi, dążących do jego zguby. I tę, swoją „żonę“ Izę, która wmawiała teraz czelnie, że usiłował ją zabić i dlatego musiano go umieścić w zakładzie dla obłąkanych i tego swego, niby najlepszego przyjaciela, który z tylu jego uprzejmości korzystał, aby później mu się odpłacić najpodlejszą zdradą. Stali, nie jak winowajcy, którzy za swe niecne czyny winni zdać porachunek, ale, jak ci, którzy mają za sobą prawo i gdy nie dał się dobrowolnie wykreślić z liczby żyjących, uczynią z nim, co zechcą.
— Podli! — zawołał. — Spotka was jeszcze zasłużona kara! Proszę, natychmiast, mnie wypuścić!
— Zaczeka pan na wywiadowców!
Wymawiając te słowa, Horyński uśmiechnął się ironicznie, a Iza już podniosła telefoniczną słuchawkę.
— Precz!
— Pojedziemy zaraz wszyscy samochodem do sanatorjum Trettera! Wycieczka będzie miła, bo pogoda jest dziś ładna! Sądzę...
Nie dokończył drwiących słów. Nagle, pięść młodego człowieka spadła na jego twarz z taką siłą, że zachwiał się i runął na podłogę.
— To mały zadatek! — z piersi naszego bohatera wyrwały się groźne słowa. — Mam nadzieję spotkamy się jeszcze! Tak samo powinienbym postąpić i z panią — zwrócił się do hrabiny Izy, która mimowolnie wypuściła słuchawkę z dłoni — lecz mimo jej zapewnień, nie podniosłem nigdy ręki na kobietę!
I zanim zdążyli oprzytomnieć, wypadł z sypialni. Wnet dobiegł ich z przedpokoju hałas z wielką mocą zatrzaśniętych drzwi.
— Biegnę za nim! — zawołał, powstając i trzęsąc się z gniewu Horyński. — A łajdak...
Ale ręka pani Izy zatrzymała go na miejscu.
— Zaczekaj!
— Czemuż miałbym czekać? — mówił, wściekły. — Nie pojmuję, dlaczego zatrzymujesz mnie, Izo? Po raz drugi mnie uderzył... Ma to mu ujść bezkarnie? Daleko, nie uciekł... Gdy wybiegnę na ulicę, wnet go pochwycą...
— Tak będzie lepiej...
— Co ma być lepiej? — nic nie rozumiał.
Uśmiechnęła się lekko.
— Sądzisz, że gdybym to uważała za potrzebne, sama nie narobiłabym alarmu? Wystarczyło otworzyć okno i głośno kilkakrotnie zawołać, aby na ulicy powstało zbiegowisko i złapano zbiega. Wolałam, jednak, nie wywoływać skandalu i pozwoliłam mu zniknąć bez przeszkód.
Patrzył na nią nadal, zdziwionemi oczami.
— Takie proste! — wreszcie wyjaśniła. — Przedewszystkiem, o ilebyśmy tu go zatrzymali, zwróciłaby uwagę moja w twym mieszkaniu obecność, a również plotąc rożne głupstwa, mógłby pozyskać litość przygodnych gapiów. Wywołałoby to niepożądany rozgłos. Tymczasem, my jesteśmy górą...
— Górą? Sponiewierał mnie, zwymyślał!
— Dobrze się stało! Pójdziesz do komisarjatu zaraz i opowiesz, że napadł na ciebie, siłą wdarł się do domu. Chciał zamordować. Pokażesz ślady walki — silnie szarpnęła jedwabną koszulę, w którą był ubrany i która rozerwała się z trzaskiem — nadmienisz, żeś cudem z jego rąk się wydostał...
— A... — poczynał pojmować.
— Wtedy rozpoczną się energiczne poszukiwania, gdyż nikt nie będzie powątpiewał, że jest niebezpiecznym furjatem i chwili nie może pozostać na wolności! I nikt nie uwierzy jego słowom. Rozumiesz? A ty, jako ofiara, zdobędziesz sympatję powszechną. W takich wypadkach, najważniejszą rzeczą jest mieć opinję publiczną za sobą.
Zrozumiał.
— Genjalna jesteś, Izo! — zawołał. — Ubieram się i biegnę do komisarjatu! Albo, nie... Zatelefonuję i poproszę, by tu przybyli na miejsce.
Pośpiesznie począł przewracać meble i drobiazgi, co świadczyć miało o niedawnej walce.
Nasz młody człowiek — a raczej Jarosław Otocki — wypadł z kamienicy, w której zamieszkiwał Horyński, nie zatrzymany przez nikogo, a nawet zdziwiony, że nie spieszy za nim pogoń, ani też nie słyszy rzucanych mu w ślad okrzyków.
Dążył do najbliższej taksówki, pragnąc, co rychlej znaleźć się z powrotem u panny Janeczki, aby opowiedzieć jej, jaką zdobył „pomoc“ u Horyńskiego — „swego najlepszego przyjaciela“. Drżał jeszcze cały z podniecenia, po przeżytej niedawno scenie, a ujrzawszy zdala wolny samochód, skierował się w tę stronę, w pośpiechu roztrącając przechodniów.
Gdy już szczęśliwie wsiadł do taksówki i ta miała ruszyć z miejsca, zdala posłyszał czyjś podniecony głos:
— Stój!
Obejrzał się niespokojnie. Czyżby to był Horyński? Lecz, czemu na pościg zdecydował się tak późno i tyle czasu w milczeniu śledził, teraz dopiero zdecydowawszy się go zatrzymać?
Wnet, jednak przekonał się, że tym, który z tyłu zawołał, nie był Horyński, a zgoła kto inny. Choć i z nim spotkanie nie należało do przyjemności. W potokach słońca, zalewającego chodniki, spostrzegł krępą sylwetkę Wręcza. Tak... Wręcza...
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Gruby dyrektor, przechodząc przypadkiem tą samą ulicą i spostrzegłszy rzekomego Janusza Darskiego, wsiadającego do taksówki, postanowił odpłacić mu się za „figiel“. Zaczerwieniony, biegł prawie, w jego stronę, aż na okrągłym brzuszku skakała złota dewizka od zegarka i gwałtownie dawał znaki, aby się zatrzymał. A że nie miał pokojowych zamiarów, najlepiej świadczyła o tem wzniesiona do góry laska.
— Stój!... Stój!... — powtarzał.
— Chce mi podziękować za swe trzysta złotych! — pomyślał. — Chwilowo, nie mogę się z nim wdawać w żadne wyjaśnienia! Nie uwierzy i zawoła policję! Panie! — krzyknął do kierowcy. — Natrętny wierzyciel mnie ściga! Uciekajmy!
— Nie dopędzi nas! — mruknął.
Taksówkarz, któremu może podobne przygody były nie obce i który sam, zapewne, żywił zadawniony wstręt do wszelkich wierzycieli, egzekutorów i komorników, ze współczuciem spojrzał na swego pasażera i uśmiechnąwszy się, raźno ruszył z miejsca.
— Nie dopędzi nas ze swym wekslem! — mruknął.
Wydawało się, że Wręcza krew zaleje na miejscu.
— Panie! — ryczał i machał sękaczem.
Ale taksówka już zmieszała się śród innych samochodów, a młody człowiek kiwnął mu głową ironicznie:
— Do nierychłego zobaczenia!
Wręcz, choć coraz trudniejszy stawał się pościg nie dawał za wygraną.
— Złapię inne auto i podążę za nim! — wyrzekł zawzięcie. — Warjat przeklęty!... Nie daruję... Muszę go dogonić!...
Ocierając, spływający mu gęstemi kroplami, pot z czoła — dzień porządnie był upalny — i rozglądając się za inną taksówką, której nie znajdował w pobliżu, złościł się i stękał, patrząc wślad za oddalającem się autem, niby pragnąc, zapamiętać dokąd się kieruje.
— Dogonię! — powtarzał uparcie — Dogonię!...
Hrabina Iza, również rychło opuściła mieszkanie Horyńskiego, by nie być obecną, gdy zjawią się policyjni wywiadowcy, mający ustalić szczegóły „straszliwego“ napadu.
Powróciła do swego, wspaniałego apartamentu, który — jak przypomniał to sobie nasz bohater — znajdował się w jednej z kamienic przy Alejach Ujazdowskich. Od chwili, „umieszczenia nieszczęsnego męża“ w sanatorjum, zajmowała go sama, z nieliczną służbą, znakomicie zachowując pozory cnotliwej i stroskanej damy — zaś noce, pod pretekstem odwiedzin chorej ciotki — spędzała u kochanka.
Przeszła przez szereg stylowemi meblami urządzonych pokojów, których ściany zdobiły cenne obrazy i portrety rodzinne. Gdzie niegdzie surowo spoglądała na nią twarz, z za złoconej ramy, jakby chcąc się zapytać: „coś uczyniła z moim wnukiem?“ Ale hrabinę mało teraz obchodziły i wizerunki antenatów i otaczający przepych, staraniami długich pokoleń zdobyty.
Odprawiwszy pokojową, zamknęła się w swej sypialni, pragnąc, co rychlej porozumieć się ze swym bratem. Chciała, bez zwłoki, opowiedzieć Gozdawie-Gozdowskiemu o tem, co zaszło. Wiedziała, że znajduje się w biurze.
Nakręciła automat — i wnet posłyszała jego głos:
— To ja, Iza! — wyrzekła. — Czy możesz swobodnie rozmawiać?
— Oczywiście! Pilna sprawa?
— Tak! Nader pilna! Przed chwilą widziałam Jarosława, a nawet konferowałam z nim!
A gdy nie mógł powstrzymać zdziwionego okrzyku, jęła szybko powtarzać szczegóły niedawnej sceny.
— Odrzucił wszystkie moje warunki, ale pozwoliłam mu uciec! — zakończyła swą relację. — Zbytnio jednak tem się nie martwię. Wolałam, aby go nie pochwycono w mieszkaniu Jerzego, szczególniej w mojej obecności. Wiesz, jak ukrywam mój stosunek z Jerzym i mało kto wie nawet, o tej znajomości... Rozumiesz, że ważne mam przyczyny ku temu... Jarosława zaś jeśli jeszcze nie schwytano, to schwytają za godzinę, a wszelkie pozory będą po naszej stronie... Osamotniony i opuszczony przez wszystkich, jak jest, daleko nie ucieknie i nic nie wskóra...
— Słusznie postąpiłaś! — pochwalił ją na drugim końcu telefonicznego drutu Gozdawa-Gozdowski. — Zupełnie słusznie... Ale... ale, coś poczyna mnie zastanawiać... Czemu przybył do mieszkania Jerzego? Chyba jeszcze jest nieprzytomny!
— Nie, tylko częściowo stracił pamięć! Odzyskał ją dopiero w czasie rozmowy ze mną! Przedtem w jego świadomości, widocznie, istniały luki. Pamiętał tedy, że ongi przyjaźnił się z Jerzym, ale zapomniał o ostatnich, tragicznych wypadkach...
— Nie to! — oświadczył nagle Gozdawa-Gozdowski.
— Cóż, jeżeli nie to?
— Inna tu zachodzi historja i wszystko rozumiem! Teraz dopiero osaczymy gagatka należycie!
— Nie pojmuję?
— Drzwi od mego gabinetu — mówił Gozdawa-Gozdowski — są zamknięte, więc mogę rozmawiać swobodnie! Zaraz ci wytłumaczę, dlaczego kochany Jarosławek znalazł się u Horyńskiego i czemu zaszła ta pomyłka...
— Ty wytłumaczysz?
— Mam w moim biurze pewnego urzędnika, nazwiskiem Franciszek Korycki. Był moim, niby osobistym sekretarzem, ale oddawna mi się nie podobał i podejrzewałem go, że mnie szpieguje. Wczoraj zastałem gagatka, gdy grzebał w otwartej szufladzie. Sądziłem w pierwszej chwili, że pragnie ukraść kilka banknotów, bo leżało tam parę tysięcy. Ale, nie... Nic nie ruszył...
— Cóż to ma do rzeczy?
— Zaraz się dowiesz! Natomiast, w biurku znajdował się list, który Jerzy napisał do mnie. Pisał do mnie ogólnikowo, ale w bardzo ostrym tonie, o tę, sumę pieniężną, której nie chciałem mu wypłacić. Nadmieniał, że przy „unieszkodliwieniu“ Jarosława, położył największe zasługi i że bardzo tego pożałuję, jeśli z nim nie będę należycie postępował. List, jednak, tak był pisany, że ktoś obcy mógł z niego wyciągnąć dowolne wnioski, nawet przypuszczać, że Horyński staje w obronie obłąkanego. Otóż, ten, mój urzędnik Korycki, widocznie przeczytał list i o ów list najwięcej mu chodziło...
— Jeszcze nic nie rozumiem!
— Wszystko zrozumiesz, o ile ci dodam, że dziś ustaliłem wspólnie z Tretterem, że w jego zakładzie pracuje, jako sanitarjuszka, rodzona siostra tego urzędnika, Janina Korycka...
— Ach!
— Widzisz! Nikt inny tylko ona dopomogła Jarosławowi do ucieczki i w jakiś niezrozumiały sposób ustaliła, że to my umieściliśmy go w tym zakładzie. Jej brat zaś, pracując u mnie, począł mnie szpiegować. Przeczytał list, źle zrozumiał treść i sądząc, że to o jakiegoś przyjaciela Jarosława chodzi, skierował go do Horyńskiego... Jarosław zaś, jak słusznie nadmieniłaś, nie pamięta wielu wypadków po chorobie...
— Teraz wszystko pojmuję... Zamierzasz?
— Pozbawimy pana Jarosława sprzymierzeńców, to tem łatwiej się schwyci go. Kazałem Koryckiemu stawić się po wypłatę i obecnie znajduje się w biurze. Natychmiast, polecę go aresztować, oczywiście pod zarzutem usiłowania kradzieży. Następnie, dobierzemy się do panny Janiny... Nie trudno, będzie jej zarzucić umyślne ułatwienie ucieczki obłąkanemu...
— Czy nie obawiasz się zbytniego rozgłosu? A nuż poczną opowiadać niesłychane historje, pochodzące z ust Jarosława?
— Nie! W to, co Jarosław będzie gadał, szczególniej o napadzie u Horyńskiego, nikt nie uwierzy, a ich trzeba skompromitować doszczętnie! Inaczej stale bruździliby nam, ukrywając Jarosława i dopomagając mu! Mam wrażenie, że po ucieczce z hotelu i późniejszej wizycie w mieszkaniu Trettera — Gozdawa posiadał już szczegółową relację o wypadkach ubiegłej nocy — chowa się właśnie w mieszkaniu Koryckich. O tem wszystkiem zawiadomię policję. Wnet go pochwycą i albo zgodzi się na twoje warunki, albo rychły nastąpi z nim koniec.
— Masz rację! — przytaknęła, poczem nagle dodała, niby przypomniawszy sobie o czemś niezwykle ważneem. — Co się dzieje z tą... dziewczyną... Olą... Obawiam się jej zbyt długiego języka... Żeby nie wygadała się o naszych tajemnicach...
— Jest umierająca.
— Umierająca?
— Najdalej, jeden, dwa dni pociągnie! Bądź spokojna! Zresztą, pilnuję ją dobrze! Choć niezbyt serdeczne są nasze stosunki, dziś ją jeszcze odwiedzę!
— Doskonale!
Tu, zamieniwszy kilka niezrozumiałych dla obcych, frazesów o owej pannie Oli, zadowoleni ze swego planu zakończyli telefoniczną rozmowę.