<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Jasieński
Tytuł Człowiek zmienia skórę
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Mewa“
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia „Antiqua“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




ROZDZIAŁ SIÓDMY.


Tej nocy Clarka obudziło stukanie w sąsiedniem mieszkaniu i przygłuszona rozmowa kilku głosów na werandzie. Niemirowscy długo nie otwierali. Stukanie powtórzyło się bardziej natarczywe. Wreszcie chrzęstnął zamek.
Clarke przewrócił się na drugi bok, usiłując znowu zasnąć. Z mieszkania Niemirowskich rozlegał się szmer kroków i słabe odgłosy rozmowy, potem zaś szum przesuwanych przedmiotów.
Clarke z gniewem zarył się głową w poduszkę, daremnie usiłując zasnąć. Poczęło już świtać, a szum w sąsiedniem mieszkaniu nie przestawał trwać. Wreszcie trzasnęły drzwi i nocni goście odeszli. I kiedy nakoniec Clarke począł już zasypiać, — do pokoju zapukano.
Clarke przysiadł na posłaniu.
— Jeszcze pan śpi? — rozległ się za drzwiami głos Murriego. — Dziewiąta godzina.
Clarke otworzył drzwi.
— Czyżby było już tak późno?
— Nic nie szkodzi, dzisiaj święto. Przyszedłem panu pogratulować pierwszego maja.
— Dzisiaj mamy pierwszego maja?
— Masz ci los! Widzę, że nie bierze pan nazbyt do serca gróźb anonimowego artysty. W każdym razie sen pana przez to nie cierpi.
— Bardzo późno zasnąłem. Sąsiedzi moi zbierają do siebie gości i urządzają sobie całą noc bal.
— Wątpliwe, aby spraszali tej nocy gości. Sąsiedzi pana zostali tej nocy aresztowani.
— Jakto aresztowani? Za co?
— Powiadają, za szkodnictwo, ja tam nie wiem.
— Ona też aresztowana? Czyżby ona również zajmowała się szkodnictwem?
— To już niech pan zapyta sędziego śledczego! Aresztowani są i on, i ona, i jeszcze ktoś.
— A pan skąd wie?
— Kochany Clarke, mieszka pan na budowie i nie widzi pan nic, co się wokoło pana dzieje.
— Nie interesuję się plotkami, — sucho odciął Clarke.
— Ładne plotki! Aresztują u pana pod nosem inżyniera, u którego pan bywał, który zarządzał wszystkiemi maszynami budowy, i to pana nie interesuje? Jednakowoż, to, że aresztowali jego interesującą żonę, zaciekawiło pana!
Clarke poczerwieniał.
Murri wyciągnął zapałki i przez chwilę zapalał sobie fajkę.
— O Niemirowskiej opowiadają, że bawiła się w miłość z dziesiątkiem inżynierów i wciągnęła ich do tej sprawy. Nie ulega wątpliwości, że chcąc się sama wykręcić, wymieni swoich kochanków. Może się okazać, że jest to połowa inżynieryjnego personelu. Między nami mówiąc, gdyby była okazja, ktoby z nas odmówił, — kobieta bezsprzecznie efektowna. Wielu z tych, którzy byli tak nieostrożni, by się z nią przespać, drapią się teraz za uchem. Jednem słowem, przewidziane są wielkie zmiany, aczkolwiek, naturalnie, nas to nie obchodzi...
Clarke, odwrócony plecami, z wielką uwagą sznurował buciki i nic nie odpowiedział.
— No, a co do dzisiejszego pierwszego maja, jak pan myśli spędzić dzień? Nie radzę panu nazbyt beztrosko odnieść się do tych gróźb. Na wszelki wypadek, rewolwer pan posiada?
— Tak. A pan myśli, że rzeczywiście mogą na nas napaść?
— Djabeł ich tam wie! Artysta, który przysłał nam te kartki, rozumie widocznie, że jeżeli dziś nie dotrzyma swego słowa, to następną już kartkę poprostu powiesimy w klozecie. Tak czy inaczej, przyszedłem panu zaproponować wspólne spędzenie dnia. Dwoje ludzi i dwa rewolwery, — to nie jeden człowiek i nie jeden rewolwer. Tem więcej, że na tych obietnicach administracji nie należy szczególnie polegać. Naskutek ich niedbalstwa Barker, nie chcąc ryzykować, zapakował wczoraj manatki i wyjechał.
— Istotnie wyjechał?
— No tak. Powiada: niech najpierw zapewnią na budowie całkowite bezpieczeństwo, a potem dopiero zapraszają cudzoziemskich specjalistów.
— Dlaczego pan Berkerowi powiedział, żeśmy wszyscy otrzymali identyczne kartki?
— Przyszedł do mnie do mieszkania i znalazł na stole drugi list.
— No cóż, razem zostaliśmy, razem stawimy czoła niebezpieczeństwu.
Clarke wyciągnął z pod poduszki browning, sprawdził magazyn i wsunął broń do kieszeni.
— Niech pan się ubierze i zajdzie do mnie, — powiedział Murri. Pójdę się tymczasem ogolić.
Pchnął drzwi i zatrzymał się na progu.
— Clarke!
— No?
— Ma pan w Ameryce rodzinę, — żonę, dzieci?
— Mam żonę i dziecko. O co chodzi?
Murri podszedł do Clarka i położył mu rękę na ramieniu:
— Od pierwszej chwili naszej znajomości, poczułem do pana sympatję. Wiem, dlaczego pan tu został: nie chciał pan pokazać, że amerykanie się zlękli. Ale wystarczy, jeśli zostanie się jeden. Podoba mi się ten dziki kraj. Przypomina mi on nieco Meksyk, gdzie przepracowałem kilka lat, najlepsze lata mojej młodości. Z przyrodzenia jestem włóczęgą i lubię ryzyko. Jestem samotny, jak palec, nie mam rodziny. Jeżeli mnie tu zakatrupią, nikt na tem nie ucierpi. A pan ma dziecko. Po co ma pan ryzykować? Niech pan wraca. Urządzi się pan w Moskwie na innej budowie.
Oczy Clarka zabłysły wilgocią łez. Mocno objął Murriego i miękko poklepał go po plecach.
— Zostaw, bracie! Domyślałem się, że jesteś morowym chłopakiem. Nigdy nie zapomnę tej chwili. Tylko, że nigdzie nie pojadę, zostaniemy razem. Daj pan łapę, będziemy przyjaciółmi.
— Jak pan chce, — powiedział Murri, ściskając mocno rękę Clarka. — No, ja idę.
Clarke począł ubierać się, pogwizdując wesołą piosenkę. Ogarnęło go wzruszenie a nie chciał tego okazać. Otworzył okno, zobaczył na drzwiach Niemirowskich kłódkę i pieczęć i spochmurniał naraz. Wspomnienie o Niemirowskiej ciążyło mu, jak zapomniany na chwilę ból zęba.
Do pokoju zastukano. Była to Połozowa.
Przy rozmowie z Połozową, która w krótkich słowach wyjaśniła Clarkowi powody aresztowania Niemirowskich, wydało mu się, że patrzy ona na niego jakoś specjalnie surowo. Wziął nerwowo ze stolika papierosa i sięgnął po pudełko zapałek, leżące na stole.
Wysunął pudełko, aby wziąć stamtąd zapałkę, gdy naraz z pudełka zamiast zapałek, wyskoczył ogromny pająk o długich włochatych nóżkach i skoczył Clarkowi na marynarkę. Clarke wypuścił z rąk pudełko, zrobił krok wtył i podniósł rękę, aby zrzucić wstrętnego owada na podłogę. W owej chwili Połozowa krzyknęła przeraźliwie: „Niech pan nie rusza ręką!“ i ręka Clarka w oszołomieniu zawisła w powietrzu. Pająk dwoma skokami zleciał po Clarka nodze, zeskoczył na podłogę i na chwilę się zatrzymał, jakby w namyśle. To go zgubiło. Połozowa złapała ze stołu gruby słownik i z całej mocy rzuciła w pająka. Gdy się nachyliła i podniosła książkę, owad bezsilnie drgał w powietrzu żółtemi włochatemi nóżkami.
Połozowa opadła na taburet.
Clarke pojął, że stało się coś poważnego, nie wiedział jednak dobrze, co właściwie. Pytająco spojrzał na bladą twarz Połozowej.
— Co to takiego? Dlaczego pani tak pobladła? To jadowite?
— Tak, to falanga. Mówią, że zaraża trupim jadem.
— Ach, tak!
Nachylił się i podniósł z podłogi pudełko od zapałek.
— Skąd on wyskoczył? Jakgdyby z pudełka?
— Tak, z tego pudełka. Chciałem wziąć zapałkę... Morowe!
— Dlaczego się pan śmieje?
— Nie zorjentowałem się w pierwszej chwili. Dzisiaj wszak pierwszego maja. Termin, który nam postawił autor anonimowych kartek. Dopiero co spieraliśmy się, czy dotrzyma on słowa, czy nie. Okazuje się, że już go dotrzymał i uczynił to rzeczywiście zręcznie, po azjatycku. Psiakrew! W jaki sposób zdołał podrzucić mi to pudełko? Przechodzi to granice mego rozumu!
Zaczął chodzić podniecony po pokoju.
— Ja także nie rozumiem. Wiem, że nad domem pana zarządzona została specjalna obserwacja. Jest to zupełnie niezrozumiałe. Jeżeli pan teraz rzuci budowę i wyjedzie...
— Niech pani się nie obawia, nie wyjadę. Nie przywykłem podporządkowywać się życzeniom, które usiłuje się narzucić mi siłą. Zostanę tu. Rozumiem grę tych panów. Położyć do grobu jednego inżyniera amerykańskiego i puścić zagranicą pogłoskę, jakoby cudzoziemscy specjaliści nie są w Z. S. R. R. pewni życia. To nawet całkiem dowcipnie pomyślane. Przypadkowo tylko, natrafili ci panowie na mnie. Niestety, mimo mych starań, nie zdołałem zapobiec wyjazdowi Berkera, może pani jednak uprzedzić towarzysza Synicyna, że jeżeli kolega mój zdecyduje się publicznie rozwodzić się o powodach, które go zmusiły do wyjazdu stąd, to jestem gotowy każdej chwili oświadczyć w prasie, że to kłamstwo i wymysł.
Clarke spostrzegł duże oczy Połozowej, spoczywające na nim już bez surowości, raczej z współczującem zdziwieniem. Rozumiał, że przypadek daje mu sposobność zagładzenia tej niewyczuwalnej winy w stosunku do tych ludzi, jaka na nim ciążyła od momentu rozmowy z Murrim. Świadomość tego cieszyła go.
— Towarzyszu Clarke... — pierwszy raz nazwała go towarzyszem i dźwięczało to, jak zasłużone wyróżnienie. — Jeżeli pan nie ma specjalnych planów, to pan pozwoli, że spędzimy dzisiejszy dzień razem. Może wyda się to panu śmiesznem, ale w wypadku, gdyby panu groziło jeszcze dzisiaj niebezpieczeństwo, to znając miejscowe warunki lepiej od niego, mogłabym być pożyteczną.
— Dlaczego przypuszcza pani, że może mi się to wydać śmiesznem? Faktycznie, uratowała pani mi dziś życie: gdyby pani nie krzyknęła, bezwarunkowo zrzuciłbym tę gadzinę ręką i byłbym ukąszony. Z miłą chęcią spędzę dzisiejszy dzień w jej towarzystwie. Zatrzymuje mnie jedynie świadomość, że moja obecność może i na panią ściągnąć niebezpieczeństwo.
— Głupstwo, tak czy owak, nie miałabym cały dzień spokoju.
— Jeżeli pani nalega...
— Zgadza się pan? Daj pan rękę, — wyciągnęła ku niemu dłoń. — Wie pan, jest pan bardzo porządnym człowiekiem i chciałabym uścisnąć jego rękę. Zdaje się, będziemy przyjaciółmi.
— Mam wrażenie, że jesteśmy już oddawna przyjaciółmi. Wie pani, dzisiejszy dzień długo będę pamiętać. Nie z powodu tego wstrętnego pająka, lecz ponieważ uzyskałem dwu przyjaciół. Murri także przychodził i proponował ten dzień spędzić z nim razem.
Zbladł nagle.
— Murri!... Wszak on mógł również znaleźć na swym stole pudełko!...
Clarke rzucił się ku drzwiom i dwoma skokami przeskoczywszy ulicę, pobiegł do mieszkania Murriego. Połozowa wybiegła za nim.
Pokój Murriego nie był zamknięty. Clarke otworzył drzwi i zatrzymał się na progu. Murri stał nachylony i oglądał coś na podłodze. Był to olbrzymi rozdeptany pająk.
— Niech pan zobaczy, jakie zwierzę zabiłem, — podniósł głowę Murri. — Najbardziej dziwne, że wyskoczyło ono z pudełka od zapałek.
Clarke oparł się o ścianę.
— Przyleciałem pana uprzedzić. To falanga.
— A-a! To śmiertelne?
Murri uważnie obejrzał lewą rękę.
— Ukąsiła pana?
— Nie wiem... Strząchnąłem ją ręką i rozdeptałem.
Clarke złapał za rękę Murriego i pociągnął go ku oknu. Na przegubie ręki widoczny był czerwony pęcherzyk.
W drzwiach pojawiła się Połozowa.
— Zabił ją! — krzyknął do Połozowej Clarke, wskazując na podłogę. — Niech pani spojrzy, ma na ręku jakiś ślad ukąszenia.
Połozowa odsunęła Clarka i skłoniła się nad ręką.
— Ależ mnie wcale nie boli...
Murri silił się na spokój, nawet uśmiechał się kątami ust, wargi jego jednak drżały.
Nastało ciężkie milczenie. Połozowa starannie obmacywała rękę. Clarke, blady bardzo, ocierał machinalnie chustką spocone nagle czoło.
— Nie, to nie falanga, — zadzwonił wesoły głos Połozowej, — w naprężonej ciszy zadźwięczał on, jak wyrok uniewinniający. — Z ukąszenia falangi spuchłby momentalnie cały łokieć i dałby się poczuć spory ból. Ukąsił pana, prawdopodobnie, komar lub jakiś inny nieszkodliwy owad. Może pan być spokojny.
Śmiała się i gawędziła, opowiedziała kilka zabawnych wypadków ze skorpjonami. Clarke pomyślał, że zapewne robi to wyłącznie dlatego, aby rozładować atmosferę. Pragnąc pomóc jej w tej grze, począł się śmiać również bardzo głośno i gorliwie. Śmiał się i Murri.
Nie przestając żartować, Połozowa wzięła ze stołu kawałek papieru i ująwszy nim zgniecioną falangę, położyła ją do leżącego obok pudełka od zapałek.

Połozowa kroczyła po odświętnie rozczerwienionej ulicy, niosąc w rękach dwa pudełka od zapałek. Nie zastała w domu Synicyna i rozumiejąc, że sprawy odkładać nie należy, postanowiła zajść do mieszkania pełnomocnika GPU.
Połozowa skręciła wdół i poczęła schodzić ku arykowi. Koło mostku naleciał na nią tłum chłopaków w czerwonych krawatach; wracali z demonstracji i o czemś krzyczeli.
Pełnomocnika GPU Połozowa zastała na werandzie pijącego herbatę w towarzystwie żony i dwu domowników. Na stole stał samowar, ogromny, wszechrosyjski, wyrzucając czarne iskry, — jedyny wielki piec przedpaździernikowej Rosji. Zachował on jeszcze tutaj swój dumny wygląd. Tam, w uprzemysłowionej Rosji, zamieniał się stopniowo w pomnik przeszłości, w zabytek, ściągający uwagę turystek.
Sądząc z rozmiarów samowara, pełnomocnik lubił i umiał pić herbatkę. Pił ją z podstawki, drobnymi łykami. Dwaj domownicy, dotrzymując kroku, ciągnęli herbatę z filiżanek.
Połozowa poprosiła pełnomocnika by przeszedł do gabinetu i streściła w kilku słowach zdarzenia dnia dzisiejszego. Pełnomocnik uważnie słuchał, przerywając pytaniami jej opowiadanie. Z zadawanych pytaj widać było, że historja poprzednich kartek jest mu ze wszystkimi szczegółami znana. Odebrał od Połozowej obydwa pudełka, wyłożył dwa arkusze papieru i położył każdą z falang na oddzielnym arkuszu. Wyjął następnie z szuflady szkło powiększające i z uwagą począł oglądać falangi. Połozowa zauważyła, jak mu się ściągnęły brwi.
— Ciekawe!... Którą pani falangę zabiła?
Połozowa zdetonowała się.
— Niosłam obydwa pudełka razem i nie mogę teraz określić. Myślałam, że to nie ma znaczenia.
Ujął słuchawkę telefoniczną i połączył się z sowchozem.
— Zarządzającego. Tak, serwus! Mówi Komarenko. Macie tam pannę, zarządzającą laboratorjum. Skończyła ona, zdaje się, przyrodę? Tak, tak. Akurat to, czego potrzebujemy. A zatem, dajcie jej auto i niech ona tak za dwie godzinki zajedzie do miasteczka, do mego mieszkania. Zrobione? No, wszystkiego dobrego!
Powiesił tubę.
— Jak tam pani amerykanie? Porządnie przelęknieni?
— Przeciwnie, bardzo dobrze się trzymają.
— Trzeba było ich uspokoić, że ukąszenie falangi nie jest śmiertelne.
— Powiadają, że ona zaraża trupim jadem.
— Mało co opowiadają... Cała inscenizacja wyraźnie jest obliczona na to, aby przestraszyć amerykan azjatyckiemi okropnościami. To jest bardziej przekonywujące od kartek. Przytem — maksimum efektu z minimalnemi środkami. Falang jest u nas do licha! Przyjezdni boją się ich, jak ognia, — nasłuchali się przed swym wyjazdem różnych bajek... Wogóle, jeśli powtórzy się coś podobnego, niech pani nie zapomni dać mi znać.
— Towarzyszu Komarenko, nie wolno, by coś podobnego miało się powtórzyć. Jeżeli amerykanie zapakują się i wyjadą, rozumie pan sam, jaki wyniknie skandal. Jeden już wyjechał. Należy przedsięwziąć kroki, żeby coś podobnego nie miało więcej miejsca...
— A pani niech się nie przejmuje, — przerwał pełnomocnik, odkładając spowrotem falangi do pudełka.
— Ja się nie przejmuję, chciałam tylko wiedzieć, czy zostało coś uczynione dla wynalezienia autora tych anonimowych kartek. Byłoby bardzo pożądane zakomunikować im, że znaleziono już ślad.
Pełnomocnik podniósł na Połozową dobre swe oczy.
— Zrobione towarzyszko Połozowa, proszę być spokojna. A amerykanom, naturalnie, nie należy nic mówić: ani to, że pani tu była, ani to, cośmy tu mówili.
— Tego nie trzeba mnie uczyć, — obraziła się Połozowa.
Odpowiedź nie doszła uszu Komarenki. Stał w drzwiach i krzyczał:
— Towarzyszu Gałkin, hej, towarzyszu Gałkin!
Wszedł barczysty mężczyzna, o nogach w kształcie elipsy, czyto z konnej jazdy czyto z angielskiej choroby.
— Wystaraj mi się o Hassana. Powiedz mu, żeby mi najpóźniej za godzinę dostarczył tu dwie falangi. Tylko migiem. Zrozumiano? Możesz wziąć mego konia. Wszystkiego dobrego!
— Dobrze!
— Hassan, to taki arganin, — wyjaśnił Połozowej Komarenko. Nie boi się ukąszenia skorpiona a i węże rękami bierze. Imunizowany.
— I pan myśli, że on?...
— Ależ nie, co pani!
— Nie, nie... Chcę powiedzieć, że zna zapewne w okolicy wszystkich specjalistów w tej dziedzinie. Jasne wszak, że normalny człowiek nie będzie falangi chwytać gołemi rękoma i kłaść je do pudełka.
— To już proszę nam zostawić. Sami coś wiemy.
Zostawszy sam, zamknął pełnomocnik obydwa pudełka do szuflady i wrócił na werandę.
— Zagramy, Troszkin, partyjkę? Co? Dawno cię nie ogrywałem.
— Troszkin-zastępca, przyjaciel. Razem chodzili i na basmaczów i na dziki. Troszkin wie: jeśli przy takim upale pełnomocnik chce grać w ping-pong, to znaczy, że jest poważna sprawa, którą trzeba obmyśleć. Obmyśla zawsze przy grze. Troszkin wie: jeżeli pełnomocnik sam nie opowiada, nie należy wypytywać. Obmyśli do końca — sam opowie. Dlatego Troszkin odpowiada:
— No co, zagramy. Tylko, biorąc pod uwagę procent upału, proponuję stawkę podwyższyć: dziesięć butelek piwa.
— Tak, to ty całą swą pensję przegrasz. Nie mogę dopuścić. Osiem butelek wystarczy.
Żona sprząta naczynia. Także wie: jeżeli wśród białego dnia wzięli się do grania, to niechybnie zamkną się potem w gabinecie.
Dzień wychodni się kończył. Pełnomocnik przegrał. Wyciągnął uczciwie dziesiątkę i wręczył zwycięzcy:
— Na, posyłaj po piwo. — I pocierając ręce, jakgdyby nie on przegrał, a Troszkin, dodał: — Ech, Troszkin, sprawa się klei! Opowiem — nie uwierzysz.
Troszkin nastawił jak kot uszu. W tej jednak chwili na podwórze wjechało dwu jeźdzców.
— Gałkin, Gałkin! — krzyczy pełnomocnik. — Zamorzyłeś mi całkiem Chamberlaina! Nie stawiaj do szopy, zdejm mu cugle.
Za Gałkinem wchodzi na werandę czarny mężczyzna w ogromnej szarej czałmie.
— Serwus, Hassan, salam aleikum! — krzyczy pełnomocnik, trząsąc rękę przybysza. — Zuch! Idziemy do mnie. Sandałów możesz nie zdejmować, tu nie meczet.
...Gdy w pół godziny później, przed domkiem pod jesionami zatrzymał się samochód i dziewczyna weszła na werandę, zetknęła się z wychodzącym z domu zmarszczonym mężczyzną w szarej czałmie. Na progu spotkał ją Komarenko.
— Pani z sowchozu? Właśnie na panią tylko czekamy. Niech pani wejdzie.
Starannie przymknął drzwi gabinetu. — Pani — przyrodniczką, prawda? Zechce mi pani powiedzieć, czy mogłaby pani odróżnić, jeżeli pokażę kilka owadów... Zresztą... niech pani spojrzy lepiej sama...
Rozłożył przed nią na papierze cztery zabite falangi.

Połozowa, wróciwszy od Komarenki, zastała obu amerykan naradzających się nad tem, jak wypełnić sobie dzień świąteczny. Problem był niełatwy: robić nie było co, iść nie było gdzie. Murri radził polowanie na dżajrany. Clarke proponował spacer po mieście. Połozowa głosowała za propozycją Clarka.
Wolno poszli wzdłuż aryka. Naraz powiał wiatr afgański i w jednej chwili miasteczko całe znikło, zmyte ogromnemi falami kurzu. Clarke przeczekał, póki nie zwieje kurz i można będzie iść dalej. Nowy poryw wiatru zerwał mu tiubetejkę. Biec za nią nie było żadnej możności: w szarej mgle kurzu nie można było na przestrzeni jednego kroku czegokolwiek zobaczyć. Zawołał na Połozową, stojącą obok niego, przytuloną do drzewa. Ani drzewa, ani jej nie było widać. Clarke odszukał wyciągniętą naprzód jej rękę i uczyniwszy dwa kroki, natknął się na Murriego. Wydało mu się, że Połozowa i Murri, przyciśnięci do słupa, stoją nazbyt blisko siebie. Kolący kurz uderzał w twarz, wsuwając się w nozdrza, zgrzytał w zębach.
Po pewnym czasie wiatr ucichł nieco i kurz powoli począł osiadać.
— A gdzie pana tiubetejka?
Clarke pokazał ręką w przestrzeń.
— Nic nie szkodzi, niech pan się nie martwi. Zajdziemy do mnie, — mieszkam tu obok, — dam panu drugą.
Połozowa przecięła drogę i zatrzymała się przed ulepioną z gliny kibitką.
Wycierając się ręcznikiem, Clarke obszedł szybko wzrokiem maleńki pokoik. Ściany i podłoga były gliniane. Po białej czystej firance na minjaturowem okienku, odrazu można było zorjentować się, że tu mieszka kobieta. Wąskie łóżko, nakryte prześcieradłem, stolik, taburet, kufer dopełniał urzędzenia. Na stole i na kufrze, leżały starannie ułożone książki. Na gwoździu, wbitym w ścianę, wisiał ranny pasiasty szlafrok.
Clarke usiadł na brzegu taburetu. Czuł się niezręcznie w tym dziewczęcym pokoju. Coprawda, dziewczęta sowieckie przyjmowały w swoich mieszkaniach mężczyzn i nie było w tem nic kompromitującego. Przyszedł przytem nie sam, był z nim Murri.
Clarke wziął ze stołu kilka książek i oglądał stronice tytułowe. Wszystkie były w rosyjskim języku.
— Nie rozumiem, — powiedział po rosyjsku. Był to jeden z dziesięciu mniej więcej wyrażeń rosyjskich, których nauczył się na budowie.
— Ot widzi pan, ile razy obiecywałam nauczyć pana po rosyjsku a wciąż jeszcze nie dotrzymuję słowa. Zawsze nie mam czasu. Dawaj pan, wykorzystamy te dwa dni świąt i urządzimy pierwsze dwie lekcje... Chce pan? — zwróciła się do Murriego.
Murri potwierdzająco skinął głową.
Clarke pomyślał, że coprawda obiecała uczyć jego jednego, Murri, ma wszak koniec końców swego tłomacza, — ale nic nie powiedział.
— Co to za książki? — zapytał po chwili.
— To? To Marksa: „Przyczynek do krytyki ekonomji politycznej“, a to Engelsa: „Djalektyka przyrody“, a tamto znowu Marks: „Teorja nadwartości“.
— Wszystko ekonomja?
— Tak, ekonomja polityczna.
— A gdzie hydraulika?
— Jest i z hydrauliki. Ot tam na kufrze, — wskazała na niewielką paczkę ksiąg.
— Pani się szykuje zostać ekonomistką czy hydrauliczką?
Połozowa wyczuła ironję.
— A według pana, hydraulik nie powinien orjentować się w zagadnieniach gospodarki światowej?
— Nie można wszystkiego znać: i ekonomję, i filozofję, i politykę, i hydraulikę. Obecnie, aby wszystko umieć, trzeba być albo genjuszem albo dyletantem. Jeżeli chce pani zostać dobrym inżynierem hydraulikiem, trzeba zmienić bibljotekę.
— Pan po dawnemu prawi kazania o ścisłej specjalizacji?
— Kiedy rząd pani wysyłał mnie z Ameryki, nie pytali mnie, czy się orjentuję w polityce i ekonomji, a pytali, czy jestem dobrym hydraulikiem. Ja z polityki nic nie rozumiem, tak samo i z ekonomji politycznej. U was rozumieją wszyscy i politykę, i gospodarkę światową, a do tego, aby budować własną gospodarkę, — musicie sprowadzać ciasnych specjalistów z Ameryki.
— Narazie. Gdy będziemy mieli kadry sowieckich specjalistów, nie będziemy sprowadzać z zagranicy.
— Nie będzie dobrych specjalistów, jeśli będą się wszystkiem zajmować: i polityką, i filozofją, i ekonomją, a na ostatku swoją specjalnością.
— A według mego zdania, nie można być dobrym specjalistą, jeżeli niczem innem poza swą specjalnością się nie zajmować.
— Jestem dobrym specjalistą hydrauliki, chciej pani mi wierzyć, a o polityce pojęcia nie mam.
— Pan się tem szczyci?
— Gdybym zdecydował się zostać politykiem, to nie studjowałbym hydrauliki lecz uczyłbym się polityki i wystawiłbym swą kandydaturę do parlamentu.
— Ach, to pan nazywa polityką! Kandydaturę do parlamentu! Widzi pan, a podług mnie, polityka to zupełnie co innego. Jest to umiejętność stosowania swej specjalności na korzyść, a nie szkodę większej części ludzkości. Ot naprzykład u was, w Ameryce, nawadniano setki tysięcy hektarów pod nowe plantacje, teraz zaś właściciele tych plantacyj nie wiedzą co robić z urodzajem, palą go więc teraz, a za rok być może, niszczyć będą i zasypywać cały wasz system wodny, aby zredukować powierzchnię zasiewów. Czy warto wam było to budować? Czy też wam to wszystko jedno?
— A więc, gdybym się tak orjentował w polityce, jak pani, to nie potrzebowałbym budować w Ameryce żadnych urządzeń nawadniających, tylko dlatego, że system państwowy jest tam błędny?
— Nie, mógłby pan wtedy, razem z miljonami innych ludzi, pracować nad tem, aby zamienić ten system na bardziej racjonalny.
— Widziałem tych, którzy mówili, że nad tem pracują. Proszę mi wierzyć, w Ameryce wyglądają oni nie bardzo pociągająco.
— Aha! Znaczy się, komunizm i komuniści dobrzy są w Rosji, ponieważ to daleko, ale tylko nie w Ameryce?
— W Ameryce teraz jest kryzys, chaos, bankructwo. I ludzie, stojący u władzy, okazali się nieodpowiednimi. System ich również jest nieodpowiedni. Należy go zamienić na lepszy. Niech będą sowiety, nie jestem przeciwny. Jeśli uporządkują życie tak, aby można było żyć i pracować, będę głosować za. Wydaje się pani, że ponieważ jestem amerykaninem i nie jestem członkiem partji komunistycznej, — znaczy się, jestem burżujem, wrogiem. Co pani o mnie wie? Nic. Ojciec mój był zwykłym zecerem, a pani napewno lekarzem lub adwokatem. Być może, więcej mam krwi proletarjackiej, niż pani.
— Mój ojciec był poprostu zawodowym rewolucjonistą. Zbytecznie chciał mnie pan dotknąć mem inteligenckiem pochodzeniem. Wychowywałam się akurat w środowisku robotniczem. Kiedy ojca zesłali, wziął mnie do siebie, jako maleńką dziewczynkę jeden z jego partyjnych towarzyszy, robotnik.
— Nie chciałem pani dotknąć. Chciałem tylko zaznaczyć, że w jej pojęciu, każdy amerykanin nie — robotnik — to spodnie w kratki, kepi i dolar w zębach. U nas tak do tej pory wyobrażają sobie w pismach humorystycznych rosjan: z kudłatą brodą i nożem w zębach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Jasieński.