<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Czarne Indye
Rozdział Droga i powrót.
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Indes noires
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Droga i powrót.

Na dźwięk głosu Henryka, James Starr, Magdalena i Szymon Ford przeszli przez wąskie przejście utworzone w ścianie ze sztolni Dochart do Nowej Aberfoyle.
Znaleźli się na samym początku dosyć szerokiej galeryi. Zdawałoby się, że ją ręka ludzka przebiła, że oskard i motyka uprzątnęły ją w celu ułatwienia eksploatacyi nowego pokładu. Poszukiwacze nasi zapytywali się w duchu, czy nie śnią, czy to przypadek dziwny sprowadził ich tutaj do jakiej dawnej kopalni o której istnieniu, najstarsi górnicy hrabstwa nigdy nie słyszeli.
Lecz nie!
Poprostu pokłady geologiczne »oszczędziły« tę galeryę w epoce formowania się gruntów drugorzędnych. Może jaki potok przebiegał ją podówczas, gdy wody się mieszały z zatopionemi roślinami; ale dzisiaj suchą była i ubitą jak gdyby umyślnie wykutą na parę tysiący stóp w skale granitowej. Równocześnie powietrze przypływało do niej swobodnie — co nasuwało myśl, że wentylatory naturalne łączyły ją bezpośrednio z powietrzem zewnętrznem.
Uwaga ta uczyniona przez inżyniera była słuszną, czuć było, że odświeżanie powietrza odbywało się z łatwością w nowej kopalni. Co do tego gazu, który się wydobywał z pośród warstw łupku w ścianach, znać było, i pochodził z tak zwanej »pochwy«, czyli jedynego zbiorowiska obecnie wypróżnionego a atmosfera galeryi nie zawierała go też zupełnie. Jednakże z wielkiej przezorności, Henryk zabrał był z sobą jedynie lampkę bezpieczeństwa, która mu zapewniała oświetlenie na jakie dwanaście godzin.
James Starr i jego towarzysze rozpływa się z radości.
Pragnienia ich zostały w zupełności uwieńczone pomyślnym rezultatem. Wkoło nich sam tylko węgiel się znajdował. Wzruszenie opa­nowało ich i odbierało mowę.
Było to może niebacznie z ich strony za­puszczać się tak głęboko. Ale nie myśleli o od­wrocie. Żadna otwarta szczelina nie zagra­dzała im drogi, żadna przepaść nie ziała nie­czystymi wyziewami. Nie było więc powodu do zatrzymywania się i przez całą godzinę James Starr, Magdalena, Henryk i Szymon Ford szli przed siebie, nie zastanawiając się nawet jak się oryentować w tym nieznanym tunelu.
I byliby tak szli w nieskończoność, gdyby nie doszli do pewnego kresu tej szerokiej drogi, która ich wiodła od wejścia do kopalni.
Galerya przytykała do ogromnej pieczary, której na razie nie można było oznaczyć, ani wysokości ani głębi. Dokąd zachodziło jej sklepienie, do jakiej odległości dochodziła jej ściana przeciwległa? Ale przy świetle lampki, poszukiwacze nasi mogli stwierdzić, że zapeł­niała ją woda jakiegoś stawu czy jeziora, którego brzegi urozmaicone, osłonięte wysokiemi skały, ginęły w ciemnościach.
— Stójcie! — krzyknął Szymon Ford, za­ trzymując się nagle. — Jeszcze jeden krok, a mogliśmy w paść w niezgłębioną otchłań.
— Odpocznijmy więc moi przyjaciele odparł inżynier. — Trzeba też będzie pomy­śleć o powrocie na folwark.
— Lampa nasza może nam jeszcze star­czyć na dziesięć godzin, panie Starr — rzekł Henryk.
— No, to w każdym razie zatrzymajmy się tutaj - odrzekł James Starr. — Przyznaję, że nogi moje domagają się odpoczynku! A wy, Magdaleno, czyż nie odczuwacie zmęczenia po tak długiej wycieczce?
— Jeszcze nie bardzo, panie James — od­powiedziała tęga szkotka. — Mamy zwyczaj chodzić po całych dniach w starej kopalni Aberfoyle.
— Ho! ho! — dodał Szymon Ford. — Ma­gdalena w razie potrzeby przeszłaby dziesięć razy tę drogę tam i napowrót! Ale teraz, pa­nie James, może mi pan powie, czy słusznie pana trudziłem ? Zaprzecz pan temu, jeżeli możesz, panie James!
— Mój stary towarzyszu — odrzekł inży­nier — dawno podobnej nie uczuwałem ra­dości. To cośmy oglądali w tej cudownej ko­palni, zdaje się wskazywać, że jej rozległość przynajmniej wzdłuż, jest bardzo znaczną.
— I wzdłuż i wszerz, panie James — od­parł Szymon Ford.
— Dowiemy się o tem wkrótce.
— Ręczę za to! Może pan polegać na moim instynkcie starego górnika. Nigdy mnie nie omylił!
— Pragnę temu wierzyć, Szymonie — od­rzekł inżynier z uśmiechem. — Ale zresztą, o ile mogę sądzić z tych krótkich oględzin, posiadamy teren eksploatacyjny, który przez wieki się nie wyczerpie!
— Wieki! — zawołał Szymon Ford . Bardzo temu wierzę, panie James! Tysiąc lat mi­nie i więcej, zanim zostanie wydobyty osta­tni kawał węgla z naszej nowej kopalni!
— Oby was Bóg wysłuchał — rzekł Szy­mon Ford. — Co do gatunku węgla, który tu widnieje na ścianach...
— Znakomity, panie James, znakomity! — zawołał Szymon Ford. — Zobacz pan sam!
I to mówiąc, oderwał oskardem kawał czarnej skały.
— Patrz pan! patrzcie wszyscy — powta­rzał, podnosząc węgiel do lampki. — Powierz­chnie tego odłamka są błyszczące! Będziemy mieli węgiel tłusty, bogaty w części żywiczne! A jak się pięknie kraje, prawie bez prochu! Ach, panie James, dwadzieścia lat temu, do­piero by ten pokład robił konkurencyę ko­palniom Swansea i Cardiff. A i dziś palacze wyrywać go sobie będą, a choć eksploatacya kopalni nie wiele kosztować będzie, pomimo to, sprzedawać będziemy drogo taki węgiel!
— W istocie — rzekła Magdalena — która wzięła odłamek do ręki i przyglądała mu się okiem znawczyni. — Przedni to gatunek wę­gla. Weź go z sobą Szymonie, weź go na fol­wark! Chciałabym, żeby pierwszy kawałek tego węgla, spalił się na naszem ognisku.
— Masz słuszność, żono! — odrzekł stary nadsztygar. — Zobaczysz, żem się nie omylił.
— Panie Starr — zapytał teraz Henryk — czy ma pan pojęcie o możliwem położeniu tej długiej galeryi, którąśmy szli od chwili wejścia do nowej kopalni.
— Nie, mój chłopcze — rzekł inżynier. — Z pomocą busoli mógłbym może oznaczyć jej kierunek ogólny. Ale bez busoli, jestem tu jak marynarz na pełnem morzu wśród mgły, który, gdy słońca nie widzi, nie może żadną miarą określić swego położenia.
— Bezwątpienia, panie James — rzekł Szy­mon Ford — ale proszę pana bardzo, nie po­równywaj naszego położenia z położeniem marynarza, który wszędzie i zawsze ma ot­chłań pod nogami! Jesteśmy zaś tutaj na lą­dzie stałym i nie mamy potrzeby się obawiać, byśmy kiedykolwiek zatonęli.
— Nie chciałem wam czynić przykrości, Szymonie — odrzekł James Starr. — Daleką odemnie jest myśl obniżania ceny nowej kopalni Aberfoyle przez niesłuszne porównanie. Chciałem tylko powiedzieć, że nie wiemy, gdzie jesteśmy.
— Jesteśmy pod gruntem hrabstw a Stir­ling, panie James — rzekł Szymon Ford — przysiągłbym na to jak...
— Słuchajcie! — przerwał Henryk nagle. Wszyscy nadstawili ucha, idąc za przykła­dem młodego górnika. Słuch jego nadzwyczaj ostry pochwycił odgłos głuchy, jakby szmer oddalony.
James Starr, Szymon i Magdalena nawet usłyszeli go z kolei. Słychać było w górnych warstwach pokładów rodzaj grzmotu, którego wyraźne crescendo i decrescendo kolejno do­ chodziło do uszów.
Wszyscy czworo stali kilka minut, nie mó­wiąc słowa.
Nakoniec Szymon Ford zawołał:
— Cóż to na świętego Mungo, czyżby wa­goniki przebiegały już po szynach nowej Aberfoyle?
— Ojcze — odparł Henryk — zdaje mi się, że to szmer wód, toczących się w swemłożysku.
— Nie jesteśmy przecież pod morzem — zawołał stary nadsztygar.
— Nie — odrzekł inżynier — ale to mo­żliwe, że znajdujemy się pod łożyskiem jeziora Katrine.
— W takim razie sklepienie musiałoby być bardzo cienkie w tem miejscu, jeżeli szmer wód, tak wyraźnie słychać się daje.
— W istocie nadzwyczaj cienkie — rzekł James Starr i z tego to powodu właśnie ta pieczara jest tak obszerna.
— Masz pan słuszność, panie Starr — rzekł Henryk. — Zresztą, taka tam niepogoda na dwo­rze — mówił dalej James — że wody jeziora muszą się podnosić, jak w zatoce Forth.
— Mniejsza o to — odparł Szymon — po­kład węglowy nie będzie gorszy, chociaż się rozciąga pod samem łożyskiem oceanu. A gdy­by nam przyszło eksploatować głębie całego Kanału Północnego, cóż w tem byłoby złego?
— Dobrze, dobrze Szymonie — zawołał inżynier, nie mogąc się wstrzymać od śmie­chu, na widok zapału nadsztygara. — Posuńmy nasze poszukiwania pod wszystkie morza, po­dziurawiwszy jak rzeszoto całe łożysko Atlan­tyku, idźmy z młotem w ręku oglądać na­szych braci w Stanach Zjednoczonych, prze­dostając się do nich suchą nogą, pod Oceanem. Docierajmy do wnętrza kuli ziemskiej, jeżeli tego potrzeba i wyrwijmy z niej osta­tni kawałek węgla.
— Czy pan ze mnie żartuje panie James? — zapytał teraz Szymon tonem poważnym.
— Ale gdzież tam Szymonie, ani mi to w myśli, ale z was taki entuzyasta, że i mnie wciągacie w granice niemożliwości. A teraz wracajmy do rzeczywistości, która i tak jest piękną. Zostawmy tu nasze oskardy, po które niedługo powrócimy, i chodźmy do waszego folwarku.
Nie było, co prawda, innej rady na teraz. Wkrótce inżynier, otoczony całą brygadą gór­ników, opatrzonych w lampki i narzędzia po­trzebne, rozpocznie eksploatacyę Nowej Aber­foyle, ale teraz wypadało powracać spiesznie do sztolni Dochart. Droga była zresztą bardzo łatwą, galerya szła prosto, śród ścian węglo­wych, aż do otworu, zrobionego przez wy­buch dynamitu. Ani sposób zabłądzić.
James Starr zwracał się już do galeryi, gdy go Szymon Ford zatrzymał.
— Panie James — rzekł — widzisz pan tę ogromną pieczarę, pokrywającą podziemne jezioro i to wybrzeże, którego wody obmywają nasze stopy? Otóż ja tu przenoszę moje do­mostwo. Tutaj pragnę zbudować nowy folwark, a jeżeli dzielni towarzysze pójdą za moim przykładem, i rok nie minie, a nasza stara Anglia nową osadą podziemną poszczy­cić się będzie mogła.
James Starr uśmiechał się na wszystkie projekty Szymona, uścisnął mu rękę i wszyscy trzej, a za nimi Magdalena, weszli do galeryi, udając się z powrotem do sztolni Dochart. Uszli pierwszą milę bez żadnego wypadku. Henryk szedł naprzód, unosząc lampę ponad swoją głową. Trzymał się uważnie głównej galeryi, nie zagłębiając się w wązkie tunele, rozchodzące się na prawo i lewo. Zdawało się zatem, że powrót powinienby się odbyć tak łatwo, jak i przybycie, gdy nagle powstała pewna komplikacya, zmieniająca bardzo po­łożenie poszukiwaczy.
W istocie, gdy Henryk podnosił swoją lam­pę, nastąpił silny podmuch powietrza, jakby uderzenie skrzydeł niewidzialnych. Lampa, uderzona z ukosa, wypadła z rąk Henryka i rozbiła się na twardym gruncie galeryi. Ja­mes Starr i jego towarzysze znaleźli się na­gle pogrążeni w zupełnej ciemności. Lampa, z której olej się wylał, nie mogła dłużej służyć.
— Cóż to Henryku — zawołał Szymon — czy chcesz, żebyśmy karki połamali przy po­wrocie na folwark?
Henryk milczał, zastanawiając się nad tym ostatnim wypadkiem, upatrywał w nim znowu dłoń tajemniczej istoty. Czyżby w tych głę­biach istniał nieprzyjaciel, którego niepojęty antagonizm mógł kiedyś stworzyć poważne trudności? Któż miał interes bronienia nowego pokładu węglowego od wszelkiej eksploatacyi? W istocie było to nonsensem, ale fakty mówiły same przez się i gromadziły się w taki sposób, że zmieniały przypuszczenia w pe­wność.
Tym czasem położenie poszukiwaczy sta­wało się coraz gorsze, musieli jeszcze iść przez pięć mil galeryą, prowadzącą do sztolni Do­chart, wśród głębokich ciemności, następnie dobrą godzinę drogi od wyłomu do samego folwarku.
— Idźmy dalej — rzekł Szymon — nie mamy chwili do stracenia, będziemy szli po omacku, jak niewidomi, ale niepodobna zabłądzić — tunele po obu stronach drogi naszej, to wązkie przejścia, kretowiska, a idąc główną galeryą, dojdziemy niebawem do otworu, przez który tutaj się dostaliśmy, następnie, to już nasza stara kopalnia, znamy ją i nie poraz pierwszy z Henrykiem będziemy ją przebiegali bez światła. Zresztą, znajdziemy nasze lampki, które zostawiliśmy, a teraz w drogę. Henryku naprzód! Panie James, proszę iść za nim, da­lej Magdalena, a ja zamknę pochód. Nadewszystko nie rozdzielajmy się i następujmy sobie na pięty.
Należało ściśle trzymać się rozkazu starego nadsztygara. Po omacku niepodobnem było zmylić drogi. Trzeba tylko było zastąpić oczy rękoma, i spuścić się na ten instynkt, który u Szymona Ford i jego syna stawał się drugą naturą.
James Starr i jego towarzysze szli w po­rządku oznaczonym. Milczeli, ale myśleli cią­gle w jaki sposób się uchronić od napadów, tak tajemniczo przygotowanych?
Henryk z rękami rozpostartemi, szedł śmiało naprzód, dotykając kolejno obu ścian galeryi. Jeżeli znajdował jak i otwór, jakie przejście poprzeczne, poznawał ręką, że nie należy weń wchodzić i trzymał się prostej drogi.
Śród głębokiej ciemności, do której oczy przywyknąć nie mogły, gdyż była zupełną, ten odwrót trwał ze dwie godziny blizko i Ja­mes Starr mniemał, iż muszą być niedaleko wejścia.
W istocie, w tejże chwili Henryk się za­ trzymał.
— Czyż nareszcie przybyliśmy do końca galeryi? — zapytał Szymon.
— Tak jest — odrzekł młody górnik.
— No, to musisz znajdować pod ręką otwór, którym weszliśmy ze sztolni Dochart do nowej Aberfoyle.
— Nie znajduję - odrzekł Henryk, któ­rego zaciśnięte dłonie napotykały tylko gładką powierzchnię ściany.
Stary nadsztygar postąpił kilka kroków naprzód, sam zbadał powierzchnię i wydał okrzyk rozpaczy.
Albo zmylili drogę powrotną, albo wązkie przejście, utworzone w ścianie przez wrybuch dynamitu, zostało na nowo zatkane.
Bądź co bądź James Starr i jego towarzysze byli uwięzieni w Nowej Aberfoyle.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.