Czarny Matwij/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny Matwij |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1892 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mroźny wiatr jesienny dął od północy i z przeraźliwym świstem przemykał przez ciasne wyłomy i wąwozy Beskidu, przygłuszając głośny plusk rączego strumyka, co na najwyższym wytryskał grzbiecie i w tysiącznych zakrętach, spadach i wirach mknął wzdłuż stromych ścian gór.
Niebo gęstemi zasnuło się chmurami, kiedy niekiedy tylko blady księżyc wychyli jeden rożek z cienia i tuż zaraz napowrót za czarną kryje go powłokę.
Nieprzebita ciemność ogarnia ziemię. Tylko głodny wilk z któregoś z pobliskich szczytów, albo drapieżny myśliwiec nocny, puhacz złowrogi, mógłby dopatrzyć zdala bladego światełka, co jakby odblask jakiegoś ukrytego płomienia majaczyło niepewnie w załomie Kruczego dzióbu.
Kruczy dziób to obok Wilczej szczeki najwyższy szczyt w tej części Beskidu, gdzie rozpoczyna się tok działania naszej powieści. Wierzchołek nagiej stromej góry, jakby zachwiany burzą lub załamany piorunami, ostrym szpicem zwiesił się ku dołowi, i snać temu jedynie zawdzięczał swą przenośną nazwę Kruczego dzióba.
W niewielkim załomie pod tarczą zwieszonego wierzchołka tli w tej chwili na pół wypalony żar. Prąd wiatru nie dosięga ogniska, tylko wąską szczeliną u góry rozpędza świszcząc czarne kłęby dymu.
W około ognia rozłożyło się wygodnie troje ludzi. Niebieskawy odblask żaru oświetla blado ich postacie i w dziwnie fantastycznych przedstawia je zarysach. W zatyle z wyciągniętemi ku ogniu nogami leży niski krępy góral w burym kapeluszu pilśniowym, którego szerokie po bokach załamane krysy głęboko zwiesiły się na skronie. Burą wytartą, gunię na szarym sznurku przewiesił przez plecy a wełnianą kraciastą torbę wysunął aż na pierś szeroką i wypukłą. Za wąskim mosiężnemi gwoźdźmi obitym rzemieniem wyziera gruby kij bukowy z guzastym sękiem u góry a żelaznem okuciem u spodu; na opiętych kolanach leży stara w dwóch miejscach sznurkami powiązana strzelba.
Twarz górala okrywają do połowy szerokie krysy kapelusza, czasami tylko nieco w górę podniesie głowę i dwoje burych jak jego gunia zamigocze oczu i odsłonią się rysy, których dzikość tem wybitniej uwydatnia się w fantastycznem oświetleniu.
Nie mniej szczególna i charakterystyczna jest najbliższa obok niego postać — sążnistej długości żyd, wyciągnięty w kabłąk około ogniska. Nie potrzeba ciemnej burzliwej nocy i tego dzikiego odludnego odstępu górskiego, aby przestraszyć się tej postaci na pierwsze wejrzenie. Długi i chudy jak tyka miał coś dziwnie odrażającego w całej swej powierzchowności. Skąpy rudawy zarost okrywał twarz długą, kościstą, przepaloną od słońca. Dwa łokciowe rozczuchrane pejsy spadały z pod płaskiej białemi barankami wykładanej czapki i ujmowały niejako w ramy nos długi, chudy i garbaty, który szpicem dosięgał prawie do samych ust. Dwoje zielonkowatych na pół przymróżonych oczu iskrzyło się z głębokich zapadłych jam i nadawało całej twarzy jakiś dziwny, chytry i podstępny wyraz.
Trzecią w grupie osobą była kobieta w stroju góralki. Biała brudna chustka, z pod której brudniejszy jeszcze czerwony wyzierał czepiec, okrywał jej głowę, bura zaciągnięta na rękawy gunia, na sino malowana dymka i łykowe chodaki uzupełniały resztę ubioru. Twarz góralki poorana zmarszczkami chyba tylko brakiem zarostu znamionuje kobietę. Ostre surowe rysy, mają wyraz czysto męzki. Żywe czarne oczy kontrastują, z starą pomarszczoną, twarzą i siwemi kosmykami włosów, które tu owdzie wychylają się z pod czepca. Gęste czarne na dół zwieszone brwi i wąskie silnie zaciśnięte usta podnoszą znacznie surowość rysów i wyciskają, fizyognomii jakiś wyraz ponury i tajemniczy.
Gdyby nasz Beskid jak Alpy lub Apeniny zwabiał ku sobie obcych podróżnych i turystów, ciekawość jakie wrażenie sprawiłby na nim nagły widok tej szczególnej malowniczej grupy, z tak charakterystycznych złożonej postaci. Miłośnik dzikich ponurych obrazów natury miałby pożądany przedmiot do schwycenia.
Wiatr szalonym pędem przemykał przez grzbiety gór i z przeraźliwym świstem i szumem toczył przed sobą tumany piasku, oschłych gałęzi i drobnych kamieni.
Góral gwałtownie rzucił się na swem siedzeniu i jakieś dzikie przekleństwo wymknęło się z jego ust.
— Psia wiara, cygan, poganin! wykrzyknął gniewnie — kiedy tylko prowadzi kompanię, zawsze się spóźni.
Żyd obojętnie kiwnął głową i długie kościste ręce wyciągnął nad ogień.
— Niech mię piorun trzaśnie, jeżeli poganin nadejdzie nad ranem!
Żyd wzruszył ramionami.
— Już ja się o niego nie boję! — mruknął przez zęby — Jancza dobry do interesu!
— Przepadłbyś z nim razem! — wykrzyknął góral dalej — dobry na szubienicę! Ja ci powiadam on nas wszystkich wtrąci w nieszczęście.
— Ny, ny, nie gadaj głupi goju — mruknął żyd niechętnie. — Jancza już kilka lat z nami a jeszcze ani razu nie powinęła mu się noga. On się spóźni, no to cóż? ale on nigdy nie przyjdzie z gołemi rękami.
Góral zacisnął zęby i z pod oka zerknął na żyda.
— A cóż ty myślisz poganinie — zawołał po chwili — że poprowadzę ci konie jak się zaciągnie do rana? Sto dyabłów zjesz!
Żyd jakby z dobrodusznem naigrawaniem znowu kiwnął głową.
— Nie bój się, jakoś to będzie — szepnął i ręką sięgnął w zanadrze. Napij się trochę Jurku — dodał po krótkiej przerwie, dobywając sporą na pół wypróżnioną flaszkę.
Jurko chciwie porwał za flaszkę i pociągnął łyk potężny.
— Powiedz mi tylko, gdzie może siedzieć niecnota — ciągnął znacznie spokojniejszym głosem — w takiej nocy rewizor nosa nie wyściubi z budki, może iść śmiało jak po cesarskim gościńcu... Jest tam jeszcze kilka bulb Jewdocho? zwrócił się nagle do góralki.
Jewdocha siedziała dotąd w ponurem zamyśleniu i nie zdawała się zwracać najmniejszej uwagi na tok rozmowy. Wzruszyła ramionami na nagłe zagadnięcie, nie ruszając się wcale mruknęła pół głosem.
— Ani jednej!
Góral znowu jakieś dzikie wyrzucił przekleństwo i zwrócił się gwałtownie do żyda.
— Dawaj wódki Jolku — wykrzyknął natarczywie.
Żyd w milczeniu podał mu odebraną niedawno flaszkę.
Jurko pociągnął nowy łyk spory i splunął w żar.
— Ckno mi się czekać tak bez niczego — szepnął jakby sam do siebie. — Ale raz muszę cyganowi nakuć karku! — dodał po chwili i ścisnął silnie sękaty guz na końcu swej laski.
Jolko wyprostował się w całej swej sążnistej postaci i wyszedł z pod załomu skały.
— Jeszcze kilka godzin do dnia — rzekł wracając po chwili i zajmując dawne miejsce — Jańczy co tylko nie widać.
Jewdocha czegoś w zamyśleniu wpatrzyła się w pryskający żar.
— Słuchaj Jurku! — ozwała się nagle do pogrążonego w zadąsanem milczeniu górala — pamiętasz tę noc, kiedy zginął Maksym?
Jurko drgnął cały jakby nim jakieś przykre wstrzęsło wspomnienie.
— Było to jakoś o tym czasie — mruknął z cicha.
— I taka sama noc była na dworze — ciągnęła zwolna góralka dalej.
— Prawda, ciemno było jak w piekle a wiatr lodem ścinał.
— I żar tak pryskał jak dzisiaj na Kruczym dzióbie — dodała Jewdocha z jakimś dziwnym, uroczystym naciskiem.
Góral zerwał się na równe nogi i splunął w zabobonnym przestrachu.
— Co mówisz Jewdocho — zawołał żywo — żar pryskał jak dzisiaj...
I żyd ruszył się niespokojnie na te słowa, bo przesąd i zabobonność należy do przyrodzonych przymiotów wszystkich wychowanków gór.
Wymówione z większym naciskiem słowa Jewdochy przejęły wszystkich jakąś tajemną trwogą, i wszyscy troje z wytężoną uwagą wpatrzyli się w ognisko.
— Czy myślicie że co złego będzie — wybąknął żyd widocznie zmienionym głosem i ten chytry i podstępny wyraz jego twarzy zatarł się na chwilę, pod wpływem jakiegoś nieświadomego niepokoju.
Jewdocha głębiej jeszcze na oczy zasunęła swe gęste, krzaczaste brwi i jeden gruby kościsty palec wyciągnęła do góry.
— Dwadzieścia lat już temu — cedziła zwolna przez zęby — ale pamiętam wszystko jak dzisiaj. Taka sama, była noc... i ot słuchajcie! — zawołała i podniosła się w pół.
Na szczycie Kruczego dzióba tuż nad głowami rozmawiających ozwał się przeraźliwy trzykrotny krzyk puszczyka.
— Tak samo wrzeszczał ten ptak dyabelski — dokończyła uroczyście Jewdocha i zaciskając zęby usiadła napowrót.
Góral pobladł jak chustka a cienkie sine wargi żyda zadrgały kurczowo.
— Chyba nie czekajmy! — wyszepnął drzącym głosem.
Jurko oboma rękami sparł się na strzelbę i zadumał głęboko. Nagle podniósł głowę, odsunął w tył kapelusz, splunął niechętnie i rzucił się na dawne siedzenie.
— A! przeklęta czarownico! — wykrzyknął — straszysz nas tylko. Wówczas zdradził Łysy Pańko a dziś żadnego takiego nie ma między nami. A zresztą niech piorun trzaśnie, raz tylko człowiek musi umierać, a jeszcze niejeden rewizor zadrze nogi, nim dostanie w swe ręce wargatego Jurka.
— No, ale jak jeszcze można uciec bez nieszczęścia? słuchaj Jurko na co mamy czekać? wykładał żyd którego niedawną zimną krew febryczny zastąpił niepokój.
Jurko wstrząsł głową.
— Dawaj wódki i siedź cicho pogański synu — zagrzmiał surowo.
Żyd wzruszył ramionami i coś niezrozumiale mruknął przez zęby. Dobył znowu flaszkę z zanadrza i łyknąwszy naprzód sam, podał ją milcząc dzikiemu towarzyszowi.
Jurko wycedził do ostatniej kropli pozostałą resztę rzucił flaszkę na bok.
— Niech się dzieje co chce — mruknął wstrząsając się cały — zaczekamy do pierwszego brzasku.
Żyd przykucznął na powrót przy ogniu i zaruszał wargami jakby jakąś cichą odprawiał modlitwę.
Jewdocha ciągle nieruchoma patrzyła się w dogorywający żar.
— Biedny Maksym! — szepnęła nagle z westchnieniem — przepadł tak marnie!
Jurko ponuro pokiwał głową.
— Nie było i nie będzie już takiego drugiego! — wykrzyknął. — Z nim razem człowiek nie bał się dziesięciu rewizorów a przechodził przez granicę jak przez próg własnej chaty.
Żyd snać skończył swe pacierze, bo dwa palce przyłożył do ust i do czoła.
— Ny, może on jeszcze żyje — ozwał się — przecież nie znaleźli jego trupa, choć się tyle naszukali.
— Żyje! — powtórzyła góralka z głuchym naciskiem. — Sama widziałam, jak czterech rewizorów naraz do niego dało ognia: słyszałam jak jęknął okropnie i w moich oczach potoczył się w Sołtysi wąwóz.
— Ny i gdzie się podział, kiedy go tam nie było? — poderwał żyd zupełnie nieprzekonany.
Góralka zaśmiała się półgębkiem.
— Szukali go dopiero z rana a wilków dość w naszych lasach.
— Ny, wiecie co, ja wam coś powiem — ozwał się żyd na nowo. — Mnie się ten wasz Maksym zawsze nie podobał! Tak mówiąc między nami, on był bardzo głupi. Uciekł z wojska, bił się z Mazurami, nasadzał się na pana, a ani raz nie chciał wdać się ze mną w interes i przeprowadzać moje konie.
— Kradzione konie — poprawiła góralka.
— Ny, co jemu do tego, niech sobie będą i kradzione — ciągnął żyd niezrażony dalej — ja sobie handluję z kulawym Szmulem, on mi swoje konie przesyła z Węgier, ja jemu moje przesyłam ztąd, on moje sprzedaje tam, ja jego sprzedaję tu. Co jemu było w to wchodzić, kiedy on sobie szwercował bakun piechotą, co jemu szkodziło jechać sobie na koniu? Ale głupi goj, co jemu przyszło z bakunu, kilka prostych grajcarów a ja i Szmul płacimy od każdego konia po trzy sorokowce z waszą Matką Boską, to czysty interes, fein!
Jurko prawie w napół nieprzytomnem zamyśleniu przysłuchiwał się żydowi, nagle porwał się gwałtownie i uderzył pięścią po strzelbie.
— Milcz psia wiaro — huknął groźnie — bo mnie samego mało dyabli nie biorą, żem się dał namówić do tego. Dawniej człowiek choć rewizora zabił albo postrzelił, to tam nie wielki grzech był. Kupowałem bakun za gotowe pieniądze, on mi chciał odebrać, to on złodziej i napastnik a nie ja. Człowiek musi się bronić, ale przez ciebie pogański synu i przez tego łotra cygana Jańczę to już i ja zostałem złodziejem. Niech cię piorun trzaśnie z twoją spółką.
— Ny, już ja widzę że do ciebie przystępuje. Słuchaj Jurku, nie siedziałeś w Samborze pięć roków za zabitego rewizora, a potem nie zabiłeś jeszcze jednego, drugiego rewizora nie powiesiłeś z Jańczą za nogi, że go krew zalała, nie wsadziłeś trzeciemu obie ręce w rozkłute klinem drzewo, a jakeś wyjął klin, ny, to on biedny z połamanemi rękami musiał stać tak półtora dnia, aż go znalazł i uwolnił leśny. Czy ty myślisz że tego nie wiedzą w Samborze, fi, fi, fi?! Ny, ja ci powiadam, czy ty przyprowadzisz moją kobyłę lub nie, to taki będziesz wisiał jak cię złapią! Głupi goj!
I na zakończenie wzruszył ramionami i splunął z indygnacyą.
Góral słuchał w milczeniu długiej litanii popełnionych zbrodni, potem machnął ręką, zaśmiał się rubasznie, i nie odpowiadając ani słowa, zaczął pomięty i podarty w ręku liść bakunu spychać do małej glinianej fajki.
Kontent snać z efektu swej repliki zwrócił się żyd do milczącej ciągle góralki:
— Ny, Jewdocho, nie dobrze ja mówię, powiedzcie sami.
Stara góralka ponuro wstrzęsła głową.
— Maksym bronił się napadnięty jak dziki zwierz — mruknęła pół głosem jakby sama do siebie — ale nie zabijał nigdy pojmanego rewizora. Najwięcej że go rozebranego do naga przywiązał pod drzewem...
Góral wybuchł rubasznym śmiechem.
— Gdzie przydybał największe mrowisko — uzupełniał opowiadanie — biednego rewizora oblazły mrówki od pięty do czupryny i skąsały na miazgę, że nazajutrz był szelma czarny jak smoła.
Na wierzchołku skały znowu przeraźliwie zawrzeszczał puszczyk.
Góral wstrząsł się cały.
— A bogdajbyś pękł! — wrzasnął gniewnie i z strzelbą w ręku wybiegł z pod załomu.
W tej chwili z dzikim poświstem wiatru zmieszał się jakiś inny świst daleki.
— Jańcza idzie! — krzyknął żyd i porwał się na równe nogi.
Stara góralka nie ruszyła się z miejsca, suchą gałęzią poprawiła żar i w zadumie głowę wsparła na ramieniu.
Żyd wybiegł z pod załomu i obok Jurka stanął na szczycie skały.
Daleki świst powtórzył się jeszcze donośniej niż pierwszą razą.
— Idą! — powtórzyli obadwaj spólnicy jednocześnie.
Jurko włożył w gębę dwa zagięte palce i dmuchnął całą siłą swej szerokiej wypukłej piersi.
Rozgłośny świst trzykrotnem przeciągłem złamany echem rozległ się na ćwierć mili w oddali.
— Wróćmy — mruknął żyd trzęsąc się cały od zimnego powiewu wiatru.
Góral zwrócił się nagle w inną stronę i bystry wzrok wytężył w dal.
W tym samym kierunku obejrzał się i żyd i zadrzał cały. Góral pochwycił go za ramię i zatrząsł nim gwałtownie.
— Żydzie! widzisz? Swieci się na Wilczej szczece! — zawołał.
— Ny, widzę, widzę, u tego czarownika — wybąknął.
Góral ponuro ściągnął brwi i zagryzł wargi.
— Czarny Matwjj nie śpi! — mruknął, i z wytężoną uwagą wpatrzył się w szczyt jakiejś dalekiej góry, gdzie małe jak drobna iskierka migotało światełko.
— Ny, niech sobie nie spi, wróćmy do ognia — poszepnął żyd i wyrywając ramię z ręki towarzysza skręcił pod załom skały.
Jurko powolnym krokiem postępował z nim.
— Ten Czarny Matwij, Czarny Matwij! — mruczał z cicha — on coś ma nas na oku.
Na wymówione imię Czarnego Matwija góralka żywo podniosła głowę.
— Czarny Matwij — powtórzyła z szczególnym naciskiem. — Słuchaj Jurku, wolisz sam jeden zaczepić z stoma rewizorami niż zadrzeć z Czarnym Matwijem.
Góral silniej jeszcze ściągnął brwi i coś niezrozumiale mruknął przez zęby.
— Ny, po coby miał z nim zadzierać, kiedy on się z dyabłem powąchał — odezwał się żyd i splunął za siebie — ten Czarny Matwij to bardzo niebezpieczny człowiek, ja go się bardzo boję. Na jego rozkaz ja już oddałem parę koni, choć nie ukradłem ich, żebym tak zdrów był.
Wargaty Jurko nic nie mówił, usiadł na dawnem miejscu i pociągał dym z małej swej fajeczki. Widocznie jednak jakieś ponure myśli zaprzątnęły mu głowę, bo czasami ręką musnął po pomarszczonem czole i od chwili do chwili jakieś niezrozumiałe słowo wycedził przez zęby.
Góralka siedziała także zamyślona, czasami tylko poprawiła ogień i z jakiemś dziwnem znaczeniem pokiwała głową.
Żyd przysiadł przy ogniu ale kręcił się niespokojnie na wszystkie strony, widocznie z wielką, niecierpliwością oczekiwał spodziewanych gości.
Po kilku chwilach nowy ozwał się świst, ale już tuż w samem pobliżu Kruczego dzióbu.
Jolko porwał się z miejsca: podsunął pod sam krawędź załomu skały.
— Ny, ciekawym bardzo, czy przyprowadzili jaką szkapę — mruknął jakby sam do siebie.
W tej chwili zaczęły z wiatrem jakieś urywane dolatywać słowa, a niebawem prędkie i liczne ozwały się głosy.
— Oho! szepnęła góralka, która snać dotąd w ciągłe trwała powątpiewaniu.
Za krótką chwilę daleko trudniej i gnuśniej zrobiło się w kryjówce Kruczego dzióbu. Czterech znużonych i zdyszonych ludzi ukazało się pod załomem skały.
Pierwszy wsunął się wysoki silnie zbudowany cygan w węgierskim obdartym dołmanie przewieszonym przez plecy i z ogromną, sękatą pałką w ręku. Za nim postępowało dwóch krępych górali, sporemi i pełnemi obładowanych torbami, w zatyle za niemi kryła się jakaś czwarta nie dobrze oświetlona postać.
— Jak się macie, naczekaliście się — krzyknął z węgierska ruskim akcentem cygan i rzucił się jak długi przed ogniskiem.
I dziwnie piękną, dziką i fantastyczną przedstawia się jego postać w tym bladym odblasku żaru. Czarny kruczy włos o bujnych kędziorach spada mu aż na ramiona. W ożywionej znużeniem, śniadej, regularnej, gęstym zarostem okrytej twarzy, przebija się dzika i zuchwała energia pomieszana z jakimś mocnym wyrazem nieokiełzanej swobody i niedbałości, który szczególniej w żywem, iskrzącem zwierciedli się oku.
Charakterystyczne te cechy fizyognomii podnosi znacznie fantastyczność stroju, ten obszarpany dałman węgierski zawieszony po rostrzępionej koszuli z szerokiemi rękawami, te szerokie płótniane pantalony ujęte u spodu w zgrabne ciżmy węgierskie, ta wreszcie mała dziwnie od kruczych kędziorów odbijająca czapeczka czerwona z odartym daszkiem na przodzie.
Nie tyle interesujący są jego dwaj obładowani towarzysze w strojach góralskich, zwyczajne twarze mieszkańców gór z tym trudnym do określenia a tak właściwym wszystkim wyrazem uległej pokory obok dzikiej zuchwałości, spokojnej dobroduszności, obok podstępnej chytrości.
Czwarta w gronie nowych przybyszy postać przystanęła nieruchomo i nieśmiało w cieniu wygiętej krawędzi załomu, i trudno było rozpoznać jej szczególne rysy.
Cygan rzucił pałkę swą na bok i natarczywie zwrócił się do żyda.
— Jest wódka?... zapytał głosem, którego dźwięczna dosadność harmoniowała zupełnie z siłą i wydatnością budowy.
— A konie są? zapytał żyd skwapliwie.
— Cztery szkapy, drandygi co się zowie, Wasyl został z niemi w Sołtysim wąwozie.
Jolko uradowany cmoknął językiem i z tryumfem spojrzał na Jurka, a potem szybko sięgnął w zanadrze i wydobył z pod kaftana nową pełną zielonkowatą flaszę.
Cygan chciwie przytknął ją do ust i łykał raźnie jakby czystą źródlaną wodę.
— A wy macie co?... — zagadnął nagle Jurko obudwu górali i wzrok jego po raz pierwszy utknął w ukrytej za nimi nieznajomej postaci.
— Dziesięć paczek samego prostaka — odpowiedział jeden z górali, uderzając po torbie wyładowanej.
Jurko bystro i niespokojnie wpatrzył się w czwartą postać nowo przybyłą i na pół podniósł się z miejsca. Za jego przykładem poszła i stara, dotąd ciągle milcząca i nieruchoma góralka i krzaczaste jej brwi zsunęły się głębiej na oczy a pomarszczone wargi zacisnęły się silnie.
— A cóż to za jegomość? — ozwał się Jurko i wyciągnął rękę ku niemu.
Jancza odłożył flaszkę od ust i obrócił się niedbale.
— A to nasz student — odpowiedział spokojnie. — No pójdź tu baraton.
Ukryta w cieniu postać wysunęła się naprzód a cała jej powierzchowność dziwnie odbiła od tej szczególnej drużyny.
Był to młody człowiek z czarnym starannie ułożonym wąsikiem w stroju węgierskiego jurata z sporem zawiniątkiem na plecach. Czarny okrągły kapelusz z piórem u boku ocieniał mu twarz piękną i regularną, opięta czarna czamarka węgierska osłaniała figurę smukłą i wydatną.
Wysunął się z cienia nieśmiało; prawie trwożliwie i niespokojnem okiem rzucił na cygana.
Jancza łyknął nowy spory haust z flaszy i podając ją wypróżnioną do połowy najbliższemu sąsiadowi niedbale machnął ręką.
— Pojdźże tu baraton... — zawołał wesoło. — Łepskie sobie studencisko — ciągnął zwracając się do Jurka — chciał koniecznie przekraść się przez granicę, dał mi złotego dukata, żeby go przeprowadzić przez granicę. Musiał sobie także nieborak czemś poparzeć palce. Nic nam nie zrobi Isten uczuk.
Jurko zpodełba spojrzał na cygana a potem bystro i przenikliwie wpatrzył się w pomieszanego i widocznie przelęknionego młodzieńca.
Jewdocha silniej przygryzła wargi i z dziwnem znaczeniem pokiwała głową.
Snać zauważał to Jurko, bo jakoś dziwnie łypnął oczyma i z widoczną nieufnością zmierzył obcego przybysza od stóp do głowy.
— To wy Węgier panie? — ozwał się przeciągłym śledczym tonem.
— Węgier — odpowiedział młodzieniec dźwięcznym głosem ale czystym akcentem polskim i jeszcze o krok postąpił bliżej.
Szlachetna postawa i wyborny ubiór nieznajomego tak wielkie na pytającym sprawiły wrażenie, że mimowolnie sięgnął za kapelusz i skłonił się z uszanowaniem.
Stara góralka znowu po swojemu pokiwała głową.
— Węgier a mówi i rozumie po naszemu — szepnęła tak głośno, że ją zrozumiał wargaty Jurko i prędko napowrót nakrył głowę.
— A skądże wam przyszło naszemi bakuniarskiemi manowcami przechodzić przez granicę? — zapytał znowu dawnym inkwizytorskim tonem.
Nieznajomy widocznie zmieszał się na to zagadnienie.
— Miałem przyczynę — wycedził z niejakiem wahaniem.
Snać jednak spostrzegł dziwne spojrzenie, jakie na tę odpowiedź wymienił pytający z starą nieruchomą jak głaz góralką, bo dodał prędko:
— Musiałem umknąć z kraju, nie miałem innej drogi — Ludzie uciekają od nas do Węgier, ale z Węgier do nas nigdy — szepnęła znowu stara góralka, a szept jej choć cichy i zupełnie niezrozumiały dla nieznajomego doleciał uszu Jurka.
— A cóżeście to zbroili, paniczu? — pytał dalej przemytnik, a w głosie jego coraz wyraźniejsza przebijała się surowość.
Nieznajomy zmieszał i zakłopotał się więcej niż pierwszym razem.
— Unikam przed branką — odpowiedział dopiero po chwili namysłu.
— Umhu — wybąknął przemytnik i z pod oka spojrzał na Jewdochę.
Stara góralka pochwyciła leżącą w pobliżu suchą, gałąź i poprawiła żar.
— Pryska! — mruknęła krótko i w słup obróciła oczy.
Dolna wywrócona warga Jurka zadrgała z lekka, a ręka silniej wsparła się o powiązaną sznurkami strzelbę.
W dzikim umyśle starego przemytnika widocznie jakieś gwałtowne rodziło się podejrzenie. Spojrzał około siebie jakby chciał zaciągnąć rady swych towarzyszy, ale ci nie zdawali się wcale zważać na rozmowę.
Żyd z cyganem na ustroniu jakieś ciche i tajemne odbywał targi i rachuby, obaj świeżo przybyli przemytnicy, czyli jak się sami nazywali, bakuniarze, zakrapiali się obojętnie pozostałą w flaszce resztą wódki i przeliczali paczki przemyconego bakunu w swych torbach.
Wargaty Jurko gniewnie zacisnął zęby i jadowitym wzrokiem rzucił na cygana:
— A cóż skończycie raz pogańskie syny — zagrzmiał surowym głosem, i strzelbą stuknął o ziemię — czy w dzień mamy przeprowadzać konie.
Żyd poskoczył przestraszony, cygan Jancza wyciągnął się leniwo i ziewnął głośno.
Jurko wysunął się z pod załomu skały i ręką rozkazująco skinął na żyda i cygana.
— Pójdźcież psia wiary — huknął groźnie i ukośne na nieznajomego rzuciwszy spojrzenie wyszedł na Kruczy dziób.
Za nim leniwo wywlókł się cygan z żydem. Nieznajomy z Jewdochą i oboma góralami pozostał pod załomem skały.
Jurko zatrzymał się na szczycie i bystrem okiem powiódł ku stronie, gdzie niedawno drobne spostrzegł światełko.
— Nie świeci się — — szepnął sam do siebie jakby uspokojony.
W tej chwili cygan z żydem ukazali się na grzbiecie.
Jurko poskoczył szybko ku cyganowi i silną pięścią, pochwycił go za barki.
— Słuchaj ty psie cygański — wrzasnął przytłumionym i drzącym z gniewu głosem, trzęsąc silnie swym spólnikiem — zkądeś sprowadził tego zawłokę?
Nieprzygotowany na ten napad niespodziewany cygan w pierwszej chwili zacisnął pięści i zgrzytnął zębami, ale rychło się opamiętując wzruszył ramiona, odpowiedział z właściwą sobie bezmyślną niedbałością:
— Przydybałem go w górach po tamtej stronie, biedaczysko chciał koniecznie przekraść się przez granicę.
— I ty psie pokazałeś mu nasze manowce i zaprowadziłeś do naszej kryjówki — zawołał nieochłódły w gniewie zaczepnik.
Cygan spokojnie machnął ręką.
— On nie zdradzi, to jakieś durne panisko! Myślisz że od razu zapamiętał wszystkie manowce i ścieżki?! oj to, to!
— Czegoś go tu prowadził drabie — huknął dalej Jurko.
— Dał dukata w złocie, sprawiedliwego dukata isten uczuk — odpowiedział cygan niezachwiany w swej spokojnej flegmie.
— Dał dukata — powtórzył mimowolnie żyd, który milcząc stał dotąd na uboczu i widocznie gorszył się gwałtownością swego spólnika. — Ny, to on musi mieć dużo tych dukatów...
— Mnie dał tylko jednego — świadczył się cygan uroczyście.
— A kto on jest? — pytał dalej Jurko.
— Albo ja wiem, powiada że student.
— Węgier?
— A jużci Węgier.
— I umie i rozumie po naszemu?
— Lepiej od nas — potwierdził cygan z naiwną obojętnością.
Żyd czegoś się zamyślił głęboko i spodnią wązką, wargę wydął naprzód.
— Student... ma złote dukaty... ny... wiecie co, ja wam coś powiem — ozwał się głośniej — może to i student...
— Rewizor przebrany! — ozwał się z boku głos suchy i surowy, a w cieniu nocy ukazała się stara Jewdocha, która nieznacznie wymknęła się od ognia.
Słowa te wywarły magnetyczny wpływ na wszystkich. Wargaty Jurko wstrząsł się od stóp do głowy i zadzwonił zębami jak wilk zgłodniały.
Cygan szarpnął się gwałtownie i wyrywając się z rąk spólnika stanął w groźnej postawie. Twarz jego przybrała srogi wyraz, oczy zaiskrzyły się złowrogo. A i żyd drgnął cały i ręką czegoś prędko sięgnął w zanadrze.
— Rewizor przebrany — powtórzył Jurko ledwie zrozumiałym głosem i oboma rękami strzelbę wzniósł w górę.
— Nie wypuścimy go żywego — krzyknął cygan i jakiś szczególny giest zrobił w powietrzu.
— Zabić jak psa — szepnęła Jewdocha.
— Ma dukaty — szepnął żyd — podzielimy się — dodał i ze znaczeniem kiwnął głową.
Wargaty Jurko ścisnął strzelbę i postąpił o krok naprzód. Nagle przystanął na miejscu.
— A jak to nie rewizor? — szepnął cokolwiek zachwiany.
Jewdocha szyderczym wybuchła śmiechem i nic nie powiedziała.
Żyd skwapliwie postąpił naprzód.
— Wiecie co, ja wam coś powiem — poderwał zwinnym językiem — ja do niego zagadam po niemiecku, jak on odpowie, to pewnie rewizor. Wy jego będziecie zabić, a my się potem podzielimy dukatami.
Środek ten przypadł od razu do przekonania Jurka; Jewdocha tylko znowu zaśmiała się szyderczo.
— Dobrze zawołał Jurko. — Idź naprzód, a jak tylko odpowie po niemiecku, to ja zaraz prosto w łeb — dodał i przyłożył się do strzelby.
Jolko nie zadowolony pochwycił go za rękę.
— Ny, po co zaraz robić hałas i harmider — ozwał się przekonywającym tonem — na co tu strzelać na takiego chapcyźnika, skrobifajkę, ja wam lepiej poradzę.
Tu znowu sięgnął w zanadrze i dobył długi szpiczasty nóż.
— Ja będę z nim mówił z przodu, a ty Jurku jego w kark z tyłu. A z dukatami to się podzielimy bez niczyjej krzywdy.
I ta rada żyda podobała się Jurkowi, pochwycił za nóż i zaciskając zęby w milczeniu postępował za żydem, który ostatniem spojrzeniem porozumiawszy się z spólnikiem szedł naprzód pod załomem skały.
Nieznajomy siedział ciągle na jednem miejscu, jednak widoczny jakiś ogarnął go niepokój, bo co chwila się obzierał i często gwałtownie pocierał czoło. Piękną regularną jego twarz okryła trupia bladość a i górna warga zadrgała czasami konwulsyjnie.
— Czy długo tu będziemy czekać? zagadnął jednego z bakuniarzy i prawą, rękę mocno do czegoś przyciskał w zanadrzu swej opiętej czamarki.
— Aż zawoła wargaty Jurko — odpowiedział góral obojętnie przeliczając po raz już dziesiąty przemycone paczki bakunu.
Nieznajomy wsparł się o załom skały, nagle jakby dziwną jakąś tknięty myślą, zaczął bystro rozglądać się daleko, a na twarzy jego szczególniejsze wybiło się zajęcie.
W tej chwili wszedł żyd, za nim Jurko i cygan a w samym tyle ponura Jewdocha. Młodzieniec zwrócił się żywo ku nim, ale snać tknął go niemile od pierwszego wejrzenia wyraz ich twarzy, bo zda się więcej jeszcze pobladł i rękę pod suknią silniej przyciskał do piersi.
Żyd do obłudnego przymusił się uśmiechu i postępując naprzód ku nieznajomemu, zasłaniał wielki manewer Jurka, który nieznacznie zachodził z tyłu.
— Ny wie gajen purydz — ozwał się żyd.
— Gut! — odpowiedział prędko nieznajomy i w tej chwili jęknął z bolu.
Prawie jednocześnie z tą odpowiedzią zadał mu Jurko zamierzony cios skrytobójczy.
— Giń psie rewizorze! — wrzasnął okropnym głosem i pchnął nożem z całej siły. Ale w szale wściekłości zawiodła go ręka. Nóż przedarł kołnierz czemerki ofiary i ześliznął się bokiem szyi, szerokie tylko sprawiając zadraśnięcie.
Nieznajomy jednym susem odskoczył aż pod przeciwną ścianę załomu a w wyciągniętej z zanadrza ręce łysnął pistolet.
— Łotrze! — krzyknął piorunującym głosem i wymierzył wprost w łeb skrytobójcy.
Wargaty Jurko stanął w miejscu jak wryty, a nóż wypadł mu z ręki.
Ale w tej samej chwili opuścił i nieznajomy swój groźny pistolet. Cygan chyłkiem podsunął z boku i swą grubą pałką z całą siłą palnął go po ramieniu. I nim jeszcze nieznajomy mógł Opamiętać się, z boku rzucił na niego zwinnie i zręcznie jak wilk drapieżny i jednym zamachem powalił go na ziemię.
Zaskoczony znienacka i zdradziecko młodzieniec nie mógł się bronić skutecznie. Cygan oboma kolanami przysiadł mu na piersiach, a obie ręce skrępował w swych żylastych pięściach. A zarazem i żyd z dziko roziskrzonemi oczyma podsuwał się naprzód.
Nieznajomy wytężył wszystkie swoje siły, jeszcze raz szarpnął się gwałtownie i oboma nogami kopnął przed siebie. I trafił w samą pierś nachylającego się żyda, który zachwiał się nagle i padł na znak głową w sam środek rozdmuchanego żaru.
Po tem ostatniem wysileniu pozostał bezwładny i nieruchomy i z dziką rezygnacyą zdawał się oczekiwać nieuniknionego losu.
Cygan jeszcze silniej przytłoczył mu piersi i ścisnął ręce.
— Jurku — wrzasnął zadyszany — masz go! Rznij teraz psa rewizora jak barana.
— Rznij, bij, zabij — wył okropnie popieczony żyd, suwając głową i karkiem po zimnych ścianach skał.
— Rznij — zawtórowali obadwaj górale, poskakując naprzód.
Jurko okropne wyrzucił przekleństwo i z dzikim świstem owinął nożem w powietrzu.