<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Czarny adept
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo „Świt”
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Dziwna wizyta.

Cicho tykotał zegar. Zagłębiony w fotel w ten ponury, jesienny wieczór, nadsłuchiwałem szumu brzęczących o szyby kropli. Wokół porozrzucane leżały stare foljały. Z pożółkłych kart szła tajemna mądrość dawno zamarłych wieków, szły opowiadania dziwne, niepokojące, groźne.
Skłoniony, nie wiem jakim pociągiem, do niesamowitości, studjowałem historje tych legendarnych sekt, które ukryte w mrokach, wypełzały od czasu do czasu na światło dzienne, by ukazać szatańskim grymasem wykrzywione oblicze.
Snuły się przed moją wyobraźnią sceny lubieżnych zebrań nocnych albingensów, podczas których mężczyźni i kobiety wspólnie celebrowali obrządki nago, wyrastał przedemną straszliwy symbol Templarjuszy: — Bafomet — Kozioł potworny o piersi kobiecej, rozsiadły na ziemskim globie, widziałem, nakoniec, tajemne rytuały sabatów i czarne msze, sprawowane na aksamitnem ciele faworyty Ludwika XIV — margrabiny de Montespan.
Tak! Może istniały w ciągu wieków dziejowych te sekretne bractwa, oparte na zmysłowości i zbrodniczości ludzkiej, lecz dzisiaj?
Cicho tykotał zegar, wichura ciskała kroplami o szyby, a po głowie snuły się fantasmagorje. Taki wieczór, gdy człowiek zdaje się być odciętym od reszty świata, usposabia do rozmyślań i marzeń, w takie wieczory snuli swe przepiękne opowieści E. A. Poe, E. T. A. Hofman i de Quincey.
Nagle drgnąłem. Ciszę zmąciło stukanie. W drzwiach ukazała się twarz służącego.
— Proszę pana — meldował — jakaś pani... mówi, że ma ważną sprawę...
— Co? o tej porze? — spojrzałem na zegar — była blisko dziewiąta. — A czy choć młoda i przystojna?
— Zdaje się, że tak. Tylko zapłakana.
Otrzymywać wizyty kobiet zapłakanych nie zalicza się do rzeczy najmilszych. Znacznie przyjemniej być pocieszanym przez niewiastę, niżeli ją pocieszać. Tem nie mniej, z determinacją poprawiając krawat, wymówiłem.
— Proś!
Po chwili wysmukła sylwetka zarysowała się na tle portjery.
— Czy można?
Pytać „czy można?”, gdy się jest już wewnątrz pokoju, należy do zwrotów retorycznych, to też za całą odpowiedź pochyliłem głowę, ruchem ręki zapraszając, by zajęła miejsce.
Siadła, raczej upadła na krzesło.
Nieznajoma mieć mogła lat około dwudziestu. Jasne pukle blond włosów wymykały się niesfornie z pod małego marengo kapelusika. Ciemnogranatowy „tailleur“ modelował harmonijne zarysy postaci, a rasowe nóżki przybrane w beige pończoszki i lakierki, kryły się pod siedzeniem wstydliwie.
Mój damski gość jakby chował twarz w kretowy szeroki kołnierz. Był to odruch zażenowania, nieśmiałości, może chęć zamaskowania zaczerwienionych, snać od łez, oczu. Po chwili poczęła niepewnie.
— Dziwi pana moja wizyta... o tej porze... lecz, podobno, z uprzejmości ludzi publicznych zawsze korzystać wypada.
Słowo „publiczny“ zastosowane do mężczyzny w znaczeniu odmiennem, niźli się stosuje do białogłowy, pochlebiło mi niezmiernie. Dotychczas miałem się jedynie za autora paru książek o czarownicach i djabłach oraz za człowieka straszącego „duchami“ na odczytach. To też wyprężywszy pierś, jak się czyni w takich wypadkach, wzruszony wymruczałem.
— Ależ... pani...
— Zacznę od tego, że się przedstawię. Jestem Rena Łomnicka. Zapewne pan słyszał?
Aczkolwiek, z ręką na sercu, dotychczas o pannie Renie Łomnickiej nic nie słyszałem, nie wypadało jednak odpowiedzieć inaczej, niżeli:
— Ależ naturalnie!
— Irena Łomnicka, córka fabrykanta Łomnickiego... fabryka cukrów i czekoladek... „Czekoldom”... ten znany...
Po tej słodkiej deklaracji poczynało mi się rozjaśniać w głowie. Fabrykant Łomnicki był jednym swego czasu z zamożniejszych ludzi w Warszawie. Powiadam swego czasu, gdyż jak pamiętałem z nekrologów zmarł mniej więcej przed rokiem. Pozostał po nim bardzo znaczny majątek, tudzież dwie córki, jak fama towarzyska głosiła, panny wielce przystojne i... rozkapryszone. Tedy z jedną z przedstawicielek czekoladowego rodu miałem zaszczyt rozmawiać. Czego może chcieć odemnie? Może chce, bym za pomocą magji sprowadził jej narzeczonego, lub czekoladę zamienił na złoto? I takie propozycje już miewałem. Słuchałem uważnie, co dalej nastąpi.
— Jeżeli więc, pozwoliłam sobie pana nachodzić, to nie tylko dla tego, że wiele o panu słyszałam... nie tylko, że może dziwna historja zainteresuje pana... lecz, że jest pan jedynym człowiekiem, który dopomóc może...
Być jedynym człowiekiem dla tak ślicznej panny!
— Ach! jeśli tylko w mej mocy — naturalnie!
— To co będę mówiła, jest więcej, niż poufne. Chodzi o moją siostrę Mary... może pan ją zna z widzenia... przystojna brunetka...
Choć nie znałem, znów skinąłem głową.
— Ojciec — opowiadała dalej panna Rena — zmarł przed rokiem. Mama znacznie wcześniej. Pozostałyśmy kompletnie same, bo ani bliższych ani dalszych krewnych nie mamy. Obie jesteśmy pełnoletnie... ja mam dwadzieścia dwa lata... Mary... dwadzieścia cztery, więc... samodzielne... rozumie pan?
— Rozumiem! — potwierdziłem, mimo że nie rozumiałem do czego to wszystko zmierza.
— Zupełnie samodzielne — powtórzyła — nawet opieka prawna nie może się do nas wtrącać. Ja zajmuję się przeważnie interesami fabryki, Mary... sztuką, literaturą. Po śmierci ojca nie przyjmowałyśmy niemal nikogo, żyłyśmy odosobnione, wystarczając sobie wzajemnie... nie miałam żadnych sekretów przed siostrą, ona znała każdą mą najskrytszą myśl... gdy wtem od blisko miesiąca... zaczynają się dziać rzeczy dziwne...
— Mianowicie?
— Mary zmieniła się nie do poznania. Ona, taka żywa i szczera, chodzi milcząca blada i smutna. Chwilami jest zapłakana, niknie w oczach...
— Może cierpienie fizyczne?
— Proszę zaczekać! Tu nie o zwykłą chorobę chodzi. Są sprawy daleko poważniejsze. Mary należy do jakiegoś tajemniczego kółka...
— Tajemniczego kółka? — powtórzyłem.
— Tak! Dawno już słyszałam o podziemnych stowarzyszeniach, lecz nigdy nie brałam wersji na serjo. Śmiałabym się w dalszym ciągu, gdyby nie siostra...
— Lecz na jakiej podstawie pani wysnuwa te wnioski?
— Mary mniej więcej od miesiąca poczęła mnie unikać. Już sam ten fakt, zgoła niezrozumiały, mógł być zastanawiający. Wychodziła często, czasem nawet o późnej godzinie, powracając w nocy do domu. Twierdziła, iż czas spędza u dawnych koleżanek z pensji, że pragnie się rozerwać, że dalszy pobyt w osamotnieniu przyprawiłby ją o spleen. Z początku nie zwracałam, choć było mi przykrem, większej uwagi na postępowanie Mary, gdy przed tygodniem przekonałam się, iż... zataja prawdę. Przypadkowo spotkana jedna z koleżanek, Ida Leszczyńska, u której miała przepędzić wieczór do późna w noc, oświadczyła ze zdumieniem, że nie widziała jej od szeregu miesięcy. Nie powiedziałam o tem siostrze, nie zrobiłam wyrzutu, nie chcąc wtrącać się do jej spraw prywatnych, lecz...
— Może się pani niepotrzebnie przejmuje — przerwałem. — Jakaś miłość ukryta, która zakończy się szczęśliwym marjażem. Nie trzeba przeszkadzać zakochanym!
— Szczęśliwąbym była, gdyby szło o afekt. I ja tak z początku sądziłam. Ale w ostatnich dniach wydarzyło się coś, napawającego mnie szaloną trwogą...
Zamieniłem się cały w słuch.
— Było to w poniedziałek, a więc przedwczoraj. Siedziałyśmy we dwie, popołudniu, w bawialnym pokoju: czytałam książkę, Mary przerzucała jakąś ilustrację. Nagle podchodzi do mnie, całuje serdecznie. Od miesiąca tego nie robiła. „Czy bardzo byś płakała maleńka, — mówi — gdyby Mary... umarła...” „Nie mądra jesteś — odpowiedziałam — jak możesz nawet podobne głupstwa pleść!” Wtedy ona oparła się o poręcz fotelu i długo, długo siedziała przytulona do mnie. Myślałam, że w tym momencie wyznanie przeciśnie się przez jej usta. Pytałam: „Co ci jest siostrzyczko? Powiedz?” Przesunęła rękę po czole, jakby odganiając natrętną a przykrą myśl, wstała bez słowa i wyszła z pokoju. Po chwili usłyszałam zatrzaśnięcie drzwi wejściowych.
— Czy to wszystko?
— Właśnie, że nie! Pozostaje najważniejsze. Siostra opuściła mieszkanie, ja również powstałam z miejsca. Wtedy, zauważyłam jakiś bilecik, zsuwający się z kolan. Była to biała kartka. Snać wypadła Mary z za gorsu, kiedy tuliła się do mnie i całując nachylała. Kartkę podniosłam i przeczytałam...
— Więc? — zapytałem rozciekawiony.
— Zrobiłam z niej kopję. Oto ona! — tu podała niewielki kawałek brystolu. Wyglądał w ten sposób:

W imię tego, co nam
rozkazuje, w środę
tam, gdzie zwykle,
godzina 24.

Ująłem bilet do ręki, panna Łomnicka ciągnęła dalej.
— Z kartki uczyniłam odpis, samą zaś schowałam. Gdy Mary wróciła po paru godzinach, twierdząc, że była w kinie i poczęła się rozbierać, podrzuciłam bilet z powrotem nieznacznie. Skoro tylko go spostrzegła, pochwyciła szybko, spoglądając na mnie czy czegoś nie zauważyłam. Miałam na tyle siły woli, iż symulowałam obojętność znakomicie. Nie domyśliła się, iż fatalny świstek był w mem posiadaniu...
— Cóż pani dalej uczyniła?
— Przez cały dzień wczorajszy biłam się z myślami, co dalej robić. Zapytywać Mary — było bezcelowem. Czułam, że zatnie się w nieprzeniknionem milczeniu, a jeśli dowie się, iż znam treść wezwania, tembardziej stanie się skrytą. Iść do którego z przyjaciół ojca lub byłych opiekunów? Możeby mnie nie zrozumieli, może wyśmieli... Wtedy po długim wahaniu, zdecydowałam się przyjść do pana... pan jeden coś nie coś pojmie z tej historji...
Obejrzałem raz jeszcze uważnie kartonik. Po jego lewej stronie, znajdował się pięciokąt szpicami odwrócony do góry. Świadczył on, w myśl symboliki hermetycznej, o kulcie zła, negacji, buncie, zaprzeczeniu wiecznem. Był to stary znak satanizujących adeptów, znak anty hieratyczny potęg ciemności. Lecz czyż emblemat ten, szczególniej w danym wypadku, brać można było na serjo?
Nie mówiąc o swych spostrzeżeniach, powtórzyłem, głośno treść.
— W środę... o godzinie... dwudziestej czwartej.
— Tak w środę — odparła panna Łomnicka, — więc dzisiaj. Mamy obecnie — spojrzała na zegarek-bransoletę — dziesiątą... więc za dwie godziny. Dziś o północy. Pozwoliłam sobie dla tego niepokoić, gdyż sądziłam, że natychmiast pomoże mi pan, że znając różne stowarzyszenia tajemne odsłoni rąbek tajemnicy i jeśli zagraża niebezpieczeństwo, przeszkodzi, by nieszczęście się stało...
— Ja?
— Czy nie domyśla się pan ukrytego sensu wezwania?
— Bo ja wiem... jeśli mam być szczery, muszę zwrócić uwagę, iż w figurze, w odwróconym pięciokącie, zwanym pentagramem zawarty jest pewien symbol, niezbyt pocieszający. Dawny emblemat szaleńców a dzisiejszy zbrodniarzy. Nie będę ukrywał, że taką była cyfra czarnych magów w dziejach ludzkości. Lecz o ile istotnie, demoniczne stowarzyszenia, oparte na zmysłowości i degeneracji niegdyś istniały, nawet do niedawna we Francji i Ameryce, o tyle egzystencja podobnych sekt w Polsce nie jest mi znaną. Nie należy znów się tem tak dalece przejmować. Rzecz cała może się okazać mistyfikacją.
— A zachowanie się mej siostry? Jej dziwne napady melancholji i smutku? Tajemnicze znikanie z domu?
— Przyznaję, że sprawa prostą nie jest, lecz...
— Pan musi mi pomódz!
— Ja? Pani? Chętnie, ale jak?
— Zebranie to ma odbyć się za dwie godziny. Mary obecnie jest w domu. Pojedziemy w ślad za nią. Może się coś dowiemy. Pan lubi przygody niezwykłe!
— Jechać śledzić... z panią?
— Tak pięknie proszę!
Tu rączka, bawiąca się wciąż kretowym szerokim kołnierzem spoczęła na mej dłoni. Duże fijołkowe oczy zbliżyły się do mej twarzy...
Przeważnie gdy mężczyzna jest sam na sam z przystojną kobietą — jest głupcem. Na to nie pomoże żadna filozofja, ani najlepsze postanowienia. Potrzykroć też byłem głupcem, gdy skuszony fijołkowemi oczami i elektrycznem dotknięciem wytwornej rączki, z zapałem cielęcia prowadzonego na rzeź, wykrzyknąłem:
— Z panią! Zawsze!
Wikłanie się w te dziwne i groźne przygody jakie, mnie od tej chwili spotkały, było absolutnie niepotrzebnem — lecz zapytuję was mężczyźni! Który postąpiłby inaczej?!


∗                    ∗

Pragnę być ścisłym dziejopisem wypadków jak się one odbyły, mimo że chwilami wydać się mogą fantastyczne i nieprawdopodobne. Chcę oświetlić specjalnie niektóre szczegóły, z musu, w pierwszym rzędzie ze względów rodzinnych, zatajone dla szerokiego ogółu. Wzmianki, pochodzące z tego czasu a pomieszczone w pismach, miały tak fragmentaryczny charakter, że nikt z nich domyśleć się nie mógł straszliwej tragedji, po za niemi ukrytej. Dziś jeszcze, po roku, gdy myślę o minionych wydarzeniach, napełniają mnie one grozą i szczerze rad jestem, iż tak się zakończyły, aczkolwiek...
Lecz nie uprzedzajmy wypadków.
W dwie godziny po niespodziewanej wizycie panny Reny Łomnickiej siedziałem obok niej w aucie. Mknęliśmy szosą w stronę Wilanowa.
Zaraz po wyjściu odemnie, zaopatrzyliśmy się w taksówkę, małego i zwinnego Ford‘a. W niej oczekiwaliśmy na wyjście Mary. Istotnie, po jedenastej, wyszła z bramy domu Nr. 300 przy ulicy Św. Krzyskiej, w którym zamieszkiwały, ubrana cała czarno. Twarz zasłaniał duży, wbrew obowiązującej modzie, aksamitny kapelusz.
Chwilę rozglądała się dokoła, jakby obserwując czy nie jest śledzoną, czy ktoś jej nie podgląda, poczem szybkim krokiem skierowała się ze Św. Krzyskiej w Jasną, w kierunku Filharmonji. Po przeciwległej stronie, tuż koło chodnika, stało niewielkie auto prywatne, mały dwuosobowy, oszklony Mathis, z pogaszonemi światłami. Sprawiał on wrażenie, że opuszczony przez kierowcę oczekuje cierpliwie na jego powrót. Do tego, pozornie pustego auta zbliżyła się panna Łomnicka a gdy znalazła się w odległości paru kroków, nagle niewidzialna ręka uchyliła drzwiczki pojazdu. Bez namysłu wsiadła do wewnątrz a samojazd ruszył z miejsca snać na to przygotowany.
Obserwowaliśmy powyższą scenę przez nieoświetlone okno taksówki. I nasz wóz, rzekłbyś, pochwyciwszy niepodziennie na postoju pasażera, ruszył natychmiast z miejsca.
Wślad za tajemniczym szarym Mathis‘em mknęliśmy Jasną, Bracką i Kruczą. Z Kruczej skręcił w Mokotowską, z tamtąd na Plac Zbawiciela. Okrążył skwer, przeciął wielkie cienie, rzucane przez wysmukłe wieże Kościoła i całą szybkością pomknął w stronę rogatek. Na chwilę zamigotał w świetle lamp łukowych „Niespodzianki” i wpadł w mroki ulicy Belwederskiej. Poczem przez splot krętych dróg wydostał na Wilanowską szosę.
Byliśmy na świetnym tropie; nie traciliśmy na szybkości, chodziło tylko o to, czy tamci nie spostrzegą pościgu, czy nas nie zauważą?
Nic jednak nie wskazywało, że zostaliśmy dostrzeżeni. Mathis pędził, jak oszalały, po równej szosie. Robiło wrażenie, iż musi dokądciś przybyć na określoną godzinę i spieszy, by za wszelką cenę, bez opóźnienia, tam stanąć.
Długą, wysadzaną topolowemi drzewami aleją wyjechało przodujące auto na stację Wilanowską. Snopy elektrycznych promieni oświetliły sylwety kobiety i mężczyzny. Znajdowaliśmy się w odległości mniej więcej stu kroków — twarzy kierowcy nie można było bliżej rozpoznać.
Nie zatrzymując się szary wóz popędził w stronę Klarysewa. Tylko czerwone ognie tylniej latarni wskazywały ślad. Droga była pusta, usiana wielkiemi kałużami wody, rozbryzgującemi się z chlupaniem pod kołami naszego samochodu. Tam i sam migały chłopskie chaty, w nich gdzie niegdzie blade światełka. Noc była ciemna, warkot motoru tłumiło chlastanie deszczu. Auto przemknęło przez Klarysew, poczem boczną drogą skręciło na Jeziorną, stamtąd na Konstancin. Zasapała ciężko maszyna, brnąc przez piasczyste łachy, zacharczała, jak człowiek, zdobywający się na ostatni wysiłek i wjechała w długie ulice luksusowego letniska. Teraz toczyła się pewnie, wzdłuż opuszczonych o tej porze willi i pałacyków, kierując w stronę Obór. Jeszcze parę zakrętów i zniknęła w gęstym lasku.
Zbliżyliśmy się jeszcze o kilkadziesiąt kroków. Warkot poprzedzającego samochodu ustał, snać musiał się on zatrzymać.
— I my zrobimy to samo — rozkazałem szoferowi — dalsza jazda byłaby niebezpieczna...
Stanęliśmy, rozmyślając, jak dalej postąpić. Chciałem się zwrócić z zapytaniem do panny Łomnickiej, gdy w tejże chwili silny promień reflektora padł na nas: tamto auto powracało, posuwając się powoli, lecz siedział w nim jedynie kierowca.
— Hallo! — krzyknąłem, gdy zrównało się z nami. — Zbłądziliśmy! Czy tędy droga do Skolimowa?
— Niech pan zawraca na lewo — odrzekł mężczyzna w wielkich szoferskich okularach i nie zatrzymując, jechał dalej.
Był to człowiek lat może czterdziestu. Opuszczony daszek skórzanej sportowej czapki, podniesiony kołnierz kurtki i szkła uniemożliwiały obserwację. Głos brzmiał chropowato, nieinteligentnie. Numeru Mathis’a, z powodu ciemności dojrzeć nie mogłem.
— Dziękuję! — zawołałem w odpowiedzi — ale musimy naprawić motor! Możeby pan nam pomógł?
Czy głos mój zaginął śród jesiennej wichury, czy nieznajomy rozmyślnie nie dosłyszał, lecz szary wóz zginął w pomroce.
— To i lepiej — mruknąłem — teraz będziemy swobodni!
Wyskoczyłem z samochodu. Panna Łomnicka również zamierzała wysiąść.
— Sądzę, że rozsądniej by było, gdyby pani pozostała — zauważyłem.
— Nigdy! — odparła — muszę się przekonać gdzie jest Mary. Idę!
Tyle stanowczości brzmiało w głosie, iż nie nalegałem więcej. Poleciłem szoferowi zatrzymać motor i pogasić światła. Odchodząc szepnąłem na ucho, by w razie zbyt długiej naszej nieobecności natychmiast zawiadomił najbliższy policyjny posterunek. Wsunąłem mu większy napiwek i sprawdziwszy czy mam rewolwer w kieszeni, podszedłem do mej towarzyszki, która stała o parę kroków opodal. Ruszyliśmy.
Teraz zaczynała się prawdziwa przygoda. Zagłębialiśmy się w las.
Początkowo wydawało się, iż śród zarośli nie stoi żadna budowla. Wielkie sosnowe drzewa, skłaniając głowy ku sobie, szeptały swe odwieczne legendy. Jesienne pożółkłe liście, podrywane podmuchem wiatru padały dokoła, a małe potrącane przez nas krzewy rzucały krople dżdżu. Stąpając powoli, ostrożnie, ślizgaliśmy się po rozmiękłej, pokrytej mchem ziemi. Ciemnota panowała taka, że nie można było dojrzeć nigdzie śladu ścieżyny, latarką elektryczną bałem się świecić, by nie dostrzeżono poszukiwań.
— Skoro tamto auto tak szybko wróciło, a my byliśmy w niewielkiej odległości, tu więc gdzieś Mary wysiąść musiała... lecz gdzie? — zauważyła panna.
Spostrzeżenie
było teoretycznie trafne, lecz właśnie to „gdzie” stanowiło szkopuł. Gaj w dalszym ciągu nie zdradzał śladu ludzkiej siedziby, trudno zaś było przypuścić, by tam ktoś sobie wyznaczał, w podobną pogodę, spotkanie.
Niezrażeni, choć przemokli, zagłębialiśmy się w gęstwinę dalej. Śród drzew zamigało nagle coś białego.
— O! tu! — wyrwało nam się jednocześnie. Jeszcze parę kroków i przed nami zarysowały się kontury willi. Był to domek raczej, niewielki, parterowy, murowany. Mógł mieścić najwyżej parę pokoji. Przez szczelnie zamknięte okiennice nie przedostawał się najmniejszy promień światła. Budynek sprawiał zamarłe i opuszczone wrażenie.
— Czyżby?
Zbliżyłem się po cichu, przywarłem do okiennicy. Przez szparę nie mogłem nic dojrzeć, prócz ciemności, równie ucho nie chwytało najlżejszego szelestu. Obszedłem willę parokrotnie na palcach, dokoła. Żaden szczegół nie zdradzał czegoś podejrzanego, czy tajemniczego. Zdawało się, iż stoi próżne domostwo, od szeregu tygodni pozbawione lokatorów, rzecz zwykła i normalna w letniskowej miejscowości.
— Jesteśmy na fałszywym śladzie, panno Reno! — wymówiłem — tu niema nic...
— Niestety. I mnie się tak wydaje... ...lecz niech pan słucha!
W tym momencie jakby z wewnątrz domu dobiegł odgłos, odgłos dziwny, zdawałoby się, jęk kobiecy. Jęk tak niewyraźny, tak przytłumiony, że niewiadomo było czy to halucynacja naszych napiętych nerwów, czy dźwięk brzmi istotnie.
— Słyszał pan?
Tak! Miałem wrażenie, że słyszałem, albo wydało mi się, że słyszałem... Z zapartym oddechem, trzymając się za ręce, przytuleni niemal jedno do drugiego, nadsłuchiwaliśmy dalej.
Cichy szum wiatru, świst między drzewami, po chwili znów dobiegł nas gdyby głos kobiecy.
— O! Bo.....że...
Czułem, że nerwy moje nie wytrzymają dłużej. Bez namysłu, całym ciężarem ciała rzuciłem się o drzwi. Skrzypnęły zlekka, lecz nie ustąpiły. Były mocne dębowe, o żelaznych okuciach. Wysiłek ponowiłem parokrotnie — daremnie. Uchwyciłem za klamkę, chcąc je podważyć. W tejże chwili z wewnątrz zabrzmiał głos.
— Powoli, powoli.. sam otworzę!
Zazgrzytał klucz i łańcuch. W napół uchylonych drzwiach ukazał się rozebrany człowiek.
— Co tam? Czego?
— Proszę otworzyć!
— Niby dlaczego? Ja tu dozorca! Nikt nie mieszka. A pan po nocy markuje i drzwi rozbija?
— Proszę otworzyć! Słyszałem najwyraźniej krzyk kobiety? Co u was się dzieje?
— Krzyk kobiety? Rany boskie! Warjat pewnikiem albo zawiany! Toć prócz mnie nikt tu nie ostaje nockom!
— Otwórz pan!
— Otworzyć mogę, bo widzę jakieś porzundne państwo. Ale żeby też...
Uchylił łańcucha.
Wpadliśmy do wewnątrz. Z elektryczną latarką obiegłem wszystkie pokoje. Z każdej strony sieni było ich po dwa. Dalej kuchnia. Nigdzie nic. Z kuchni po schodach schodziło się do suteryny. Stał w niej duży magiel, pozatem parę stołków. Wogóle willa, zawierała bardzo mało mebli, niemal żadnych zakamarków i trudno w niej było ukryć cośkolwiek. Ot zwykła willa, opuszczona przez letników, oczekująca nowych gości na następną wiosnę. W przedsionku tapczan stróża, na którym spał najwidoczniej. Koło tapczana, mała kopcąca naftowa lampa...
Rozczarowany wychodziłem z domku, a pan dozorca, który otulony w barani kożuch postępował w ślad za mną, złośliwie wymruczał.
— Kontent, pan dziedzic? Wszystko w porzundku?
— A ten jęk? — wyrwało mi się mimowoli, gdyż wciąż jeszcze byłem pod wrażeniem.
Jaki? Pewnikiem koty hałasowały na dworze! Zwyczajnie!...
— Czy niema tu w pobliżu innych budynków?
— Nijakich — mamrotał — ciągiem... alembik, jaśnie panu, tak szumi... a za fatygę by się zdała piątka...
Rzuciłem banknot. Ująwszy Renę pod ramię powracaliśmy rozmokłą ścieżyną do pozostawionego auta. Dalsze poszukiwania były bezcelowe. Nagle przerwała milczenie.
— A jednak przysięgłabym, że to był głos kobiecy!
Nie
odpowiedziałem nic, lecz... lecz i mnie się wydawało. Nie wiem dla czego wydawało mi się również, że pan dozorca, chytry lis, drwił z nas najwidoczniej...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.