Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny miesiąc |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Thérèse Dunoyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Ksiądz de Keronëllen zastał Ewina samego w obszernej sali, której okna wychodziły wprost ma morze.
Jak w pieśni Mor-Nader‘a, wieczór był zupełnie spokojny, ale groziła burza; słońce zachodziło za wielkie kłęby chmur; ocean był spokojny, ale jego wody ciemniały z każdą chwilą; wiatru jeszcze nie było, ale już od zachodu poczynały napływać ogromne chmury.
Ewin nawet nie dosłyszał hałaśliwych kroków swego mentora.
Stał, oparty o stół, z oczyma zaczerwienionemi od bezsenności i płaczu; spoglądał bezmyślnie, to na niebo, to na ponure morze.
Ewin wyglądał na własny cień; jego zapadłe policzki, podkrążone oczy, blade i wprost zmienione rysy, wskazywały, że ostatni rok był dlań jednem pasmem udręczeń.
Rektor patrzył nań chwilę ze smutkiem; wreszcie zbliżył się, mówiąc:
— Ewinie, Ewinie... nad czerm się tak zamyśliłeś, drogie dziecię?
Baron drgnął, spojrzał na księdza błędnym wzrokiem i odpowiedział:
— Patrzę na morze... straszna się noc zapowiada... straszna...
— I może masz ochotę na przejażdżkę po zatoce — śliczna para... Właśnie przed chwilą był tu sternik... — dodał z ironją.
Ewin pochylił głowę, lecz nic nie odpowiedział.
— Umyślnie przyszedłem — ciągnął ksiądz — aby kijem tego draba przepędzić. Czyś ty oszalał, czy co? Przecież chyba nie zapomniałeś, że cię dwa lata temu omal nie utopił! Przecież to manjak zupełny, albo ostatni łotr.
Ewin, siląc się na spokój, zgoła obcy jego sercu, odpowiedział:
— Wiesz, mój dobry księże, że ja lubię czasami niebezpieczną przejażdżkę po morzu... zwłaszcza po moim powrocie często robiłem je sam, albo też z moją żołną. Mor-Nader dobrze mą łodzią zawsze sterował. Miesiąc temu wraz z Teresą byliśmy u niego na wyspie Sein...
— Ale wiesz przecież oo ten nędzny warjat wygaduje! Gada, jakoby miesiąc listopad był zgubny dla waszej familji; nie sądzę chyba, byś wierzył podobnym bredniom, ale chłopom i służbie we łbach się od tego przewraca.
— Teresę bąwią jego dziwactwa... istotnie wygląda niesamowicie — uśmiechnął się Ewin wymuszenie. — No a bać się, to znowu niema czego... to zwyczajny warjat, nie żaden oszust... Co zaś do czarnego miesiąca... to... doprawdy, trzeba uwierzyć w niektóre rzeczy, choć ich pojąć nie można...
— Ach, przypomina i się ten spalony portret, który znów się zjawił... Nic prostszego — przecież już ci wyjaśniałem całą tę tajemnicę. Po twoim odjeździe, starannie obejrzałem portret i przekonałem się, że pod płótnem, które twój ojciec zerwał z ram, znajdowała się jeszcze bardzo dokładna kopja tego obrazu, prawie zatarta, ale która z biegiem czasu, powoli... zaczęła...
— Zupełnie mnie to nie uspakaja, przyjacielu drogi — mówił Ewin.
— To może jeszcze będziesz mówił o podobieństwie swej żony do?... No, ale...
— No, to już zupełny przypadek, mój przyjacielu. prócz tego, co może mieć wspólnego Teresa z tym portretem?... Kobieta, którą on przedstawia, umarła, zadręczywszy mego dziada; tymczasem Teresa czyni mnie najszczęśliwszym... sam wiesz, że to anioł dobroci.
— Tak, twoja żona jest dobra, łagodna, lubi wspomagać nieszczęśliwych i rzadkie przejawia cnoty... a przecież, zamiast być najszczęśliwszym z ludzi, nikniesz w oczach.
— Zdrowie moje wojna nadszarpnęła, mój przyjacielu, wojna — z uśmiechem odpowiedział Ewin. — Tyle nocy przespałem się w lasach, na ziemi, w bagnach...
— O, nie, nie, mój przyjacielu... Przecież jesteś silny i zdrów, jak ryba...
— Ale...
— Nie ciało, ale dusza w tobie chora.
— Upewniam cię...
— Jesteś z dnia na dzień smutniejszy.
— Ależ nigdy nie byłem zbyt wesoły. To już kwestja usposobienia.
— To nie chodzi o wesołość, ale...
— Raz jeszcze... znowu!
— Tem gorzej, jeżeli cię to uraża. Ale nie mogę już dłużej milczeć... twoje serce cierpi boleśnie... muszę z tobą pomówić zupełnie szczerze... ja cię przeniknąłem.
— O czem mówisz?
— Wiem już o wszystkiem.
— O czem? — zaniepokoił się Ewin.
— Bądź spokojny. Rzeczy takie, gdy się je z serca wyczyta, święte są, jak spowiedź, gdy cię odgadłem, z tobą jednym mówił o tem będę... bo już milczeć nie mogę...
— A więc.
— Jakiś tajemny smutek cię zadręcza., dobija. Widzę przecież, jak jesteś nieszczęśliwy.
— Przykrą boleść, sprawiła nam obojgu śmierć dziecięcia. Cóż w tem dziwnego?
— No, tak... ale...
— Ale co?
— Nie zmuszaj mnie do mówienia.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zadziwił się mocno Ewin.
— Nie śmierć twojego dziecięcia stanowi przyczynę twego smutku.
— Już ci wyznałem: W czasie mego pobytu przed dwoma laty, uwiodłem pannę Dunoyer; wtedy ją porzuciłem, ale, dowiedziawszy się, że owocem tego stosunku jest dziecko, pojechałem w zeszłym roku do Paryża powtórnie i wynagrodziłem tę krzywdę, nadając jej me nazwisko...
— No tak... prawdziwie to szlachetne kłamstwo... już mi to mówiłeś... tem nawet tłumaczyłeś boleść, która cię tak długo męczyła... Ale, szlachetny kłamco, nigdy w to nie wierzyłem!
— Księże!...
— Nie wierzę... poprostu kryjesz się z czynem zacnym, jak ze zbrodnią...
— Ależ, raz jeszcze...
— A ja raz jeszcze powtarzam ci, Ewinie, że już wiem, żeś powrócił życie i cześć nieszczęśliwej kobiecie, którą uwiódł rzeczywiście nikczemnik. Dziwisz się, jak to mogłem zgadnąć?
— Rzeczywiście... to szczególne... — mówił Ewin machinalnie.
— Odrazu domyśliłem się, że kłamiesz. Najpierw ani chwili nie mogłem cię posądzić, byś był zdolny do podobnej podłości; po drugie, gdybyś ją nawet uwiódł i wyrzuty sumienia poczęły cię gryźć, to któż ci zabraniał naprawić swój błąd przed listopadem zeszłego roku... czyli nim się dowiedziałeś o małżeństwie swego kuzyna? Widzisz więc, że odrazu ci wiary nie dawałem... przytem znam przecież tego de Mantala i odrazu nienajlepszego o nim nabrałem wyobrażenia. Potem przyjechałeś z żoną i dziecięciem, które nazywałeś swojem — nawet je formalnie uznałeś za swoje.
— No i czyż się z niem nie obchodziłem, jakby ze swojem?
— Czegóż to dowodzi? Wzniosłości twej duszy, niczego więcej. W pierwszym miesiącu po twym ślubie, widziałem wielką zmianę w tobie: twarz twoja oddychała szczęściem i nadzieją. Przyznam ci się, że miałem pewne objekcje w stosunku do twojej żony, ale uprzedzenia te rozwiały się wobec jej dobroci, zacności i przywiązania do ciebie, aczkolwiek nieco jakby zimnego. Jedno tylko spostrzeżenie popierało moje domysły: dla swego dziecięcia zawsze byłeś nadzwyczaj dobry i troskliwy... a jednak można było w twym stosunku do niego spostrzec nie, broń Boże, niechęć, nie obrazę, nie oburzenie, ale jakąś boleść, Ewinie, boleść gorzka... nie powiem, żeby zazdrość, ale jakaś tłumiona nienawiść do tego cudzego dziecka...
— Księże, przez litość... ani słowa więcej!... — jęknął Ewin.
— Ewinie, przyjacielu drogi — mówił ksiądz tkliwym głosem, ujmując Ewina za ręce. — Nie myślisz chyba, iże ci będę czynił jakieś wyrzuty, za co? Za to, żeś się okazał zdolnym do najwyższego poświęcenia? Toż to czyn, który chlubę ci większą, niż wszystkie twe czyny na wojnie przynosi. Nie, przychodzę tylko błagać cię... wymagać od ciebie zaufania, na które chyba zasługuję... przychodzę prosić cię o odsłonienie przede mną całej twej tajemnicy. Długo wahałem się, ale, widząc cię grzęznącego w coraz głębszej rozpaczy, nie mogłem już się wstrzymać... poczułem się w obowiązku przyjść do ciebie z pociechą, by, ile mi sił starczy, ulżyć twej boleści. Przytem, chociaż nie wierzę w głupie bajdy... ten czarny miesiąc trwoży mnie... istotnie jest burzliwy... Stąd nawet powstały te wszystkie głupie historje o nim... Te ciągłe niepogody i burze mogą nawet mieć wpływ na twe osłabione zdrowie.
— No, uspokój się, mój przyjacielu — uśmiechnął się Ewin. — Czas to najlepszy lekarz i on tylko mnie powoli wyleczy.
— Daj Panie Boże!... Ale ten smutek, który cię zabija w oczach... smutek, którego przyczyny dociec nie mogę... czyby nań nie można było znaleźć lekarstwa... naprzykład, czyby podróż cię nie rozerwała? Wierzaj mi, najlepiej będzie, jeżeli wyjedziecie stąd na pewien czas.
Ewin smutnie potrząsnął głową.
— Może zmiana miejsca będzie dla was lekarstwem... przytem klimat tutejszy może jej szkodzi... Jedźcie na[południe naprzykład...
— Na co, mój przyjacielu? Jeżeli, jak się domyślasz, cierpienia mnie gryzą, to czyż one nie pojadą wraz ze mną? Co mi pomógł ten wyjazd do Paryża przed dwoma laty?
— A więc przyznajesz się, że cierpisz, drogi mój przyjacielu?
— Przyznaję, że istotnie robię wrażenie bardzo smutnego.
— Ale cóż jest przyczyną tego smutku?... Panna Dunoyer zaślubiła cię, o tym twoim kuzynie zapomniała zupełnie. Jest to kobieta o najszlachetniejszych przymiotach, dobra dla ciebie, wszyscy ją kochają i poważają ma równi z tobą — i zasłużenie. A przecież i ona zdaje się być trawiona jeszcze głębszą męką i rozpaczą.
— No, śmierć dziecięcia okropnym dla niej była ciosem. Smutek matki często bywa wieczny, ja zaś cierpię, bo podzielam jej cierpienia. Oto, mój drogi, i wszystko; twoja przyjaźń zbyt się już przejmuje. Powoli to minie, przecież od kilku dni jestem weselszy i spokojniejszy, a i Teresa wraz ze mną. Onegdaj, gdyś był u nas, zastałeś nas w nastroju prawie wesołym.
— I ta wesołość najbardziej mnie zatrwożyła, Ewinie... Tak, ta wasza wesołość właśnie skłoniła mnie do udania się do ciebie.
— Ależ upewniam cię...
— Powtarzam ci, że ta wesołość miała w sobie coś przerażającego!
— Ależ...
— Mówię ci, że mieliście oboje taki wyraz twarzy, aż mnie dreszcz przejął.
— Ależ raz jeszcze powtarzam ci, księże, że jesteś w błędzie. Nigdy ja, z Teresą nie żywiliśmy tak silnego zaufania wzajemnego, jak obecnie; w czasie tej przechadzki nad morzem, z której powróciliśmy na chwilę przed twem przyjściem, najzupełniej odsłoniliśmy przed sobą swe myśli.
— Ach, nieszczęśliwy, gdybyś ty mógł widzieć siebie samego w chwili, gdy do mnie mówisz... Twoje słowa mają mnie uspakajać... a jednak łzy mi się cisną do oczu, serce mi się kraje w przeczuciu jakiegoś okropnego nieszczęścia... Ewinie, Ewinie, na Boga, nie ukrywaj nic przede mną!
— Ale o co ci chodzi, przyjacielu? Przecież ja nic nie ukrywam.
— A jednak przeczucie mi daje dostrzec w twych, napozór spokojnych słowach, gorycz jakąś... Uśmiech twój dreszczem mnie przenika, spokój twój mnie przeraża... Ewinie, błagam cię, dziecię moje, powierz się przyjacielowi, zaufaj mi... Dotąd cierpiałem w milczeniu, ale dziś tak już mnie zatrwożyłeś, że już muszę być natrętny i nie opuszczę cię, póki się wszystkiego nie dowiem...
— Ale co ja ci mogę powiedzieć, stary mój, dobry przyjacielu? Powtarzam ci: nic mi nie jest; tak samo i Teresie... przeciwnie, nawet jej smutek zaczyna tracić swą siłę. Kocha mnie czule, ja podzielam jej uczucia; strata dziecięcia silniejszy jeszcze węzeł między nami zadzierzgnęła, bo dała nam wspólną boleść. Jesteśmy oboje smutni, no, ale to już taki mamy charakter; wiesz przecież, że oboje nigdy nie byliśmy weseli, przytem Teresa smutne miała dzieciństwo. Zdrowie ma słabe, przytem rozstrojone zupełnie okropnemi warunkami, w jakich cały rok żyła, mnie znowu ta wojna dobrze sił nadszarpnęła. No, ale oboje młodzi jesteśmy i powoli przezwyciężymy tę melancholję... teraz istotnie zanadto już dajemy się jej opanować... wreszcie przecież wszystko będzie dobrze... Wierzaj mi, mój przyjacielu, przecież nic przed tobą nie ukrywam, przecież jesteś dla mnie drugim ojcem. No, a co do wpływu czarnego miesiąca — dodał Ewin z uśmiechem — to doprawdy nie godzi się, abyś był taki ésprit fort[1] miał się lękać feralnych dat i miesięcy. Czyż się godzi, aby człowiek tak pogrążony w zabobonach jak ja, miał ci powtarzać własne twe słowa: dlaczegóż listopad ma być gorszy od maja? Jeżeli jesienią liście opadają, to na wiosnę znów puszczą. Bądź więc spokojny, mój księże, dużo jeszcze czarnych miesięcy spędzimy ze sobą; przyznam ci się, że nieraz jeszcze i mnie i mojej żonie będziesz przyganiał, że się smucimy bez powodu. Alle o co ci chodzi?... Przecież samo nasze upodobanie do samotności nadało naszemu charakterowi piętno pewnego smutku.
Ksiądz de Keronëllen spojrzał ma pana de Ker-Elliot z pewnem powątpiewaniem i rzekł, ocierając załzawione oczy:
— Sercem całem chcę ci wierzyć, mój drogi, tak, chcę ci wierzyć... może i masz słuszność, że moje obawy są płonne... A jednak... jakieś smutnie przeczucie mnie dręczy... i to kręcenie się dokoła ciebie Mor-Nader‘a... Ale, Bogu dzięki, mam już swój zamiar... od jutra już ten hultaj nie będzie mi głowy klekotał... Ach, co za gapa ze mnie!... Przed samym wyjazdem z plebanji otrzymałem list od jednego z mych przyjaciół, adwokata z Remes, który mi donosi, że interesy twego miłego teścia, pana Dunoyer, wkłają się coraz bardziej; mówią, że ma być na tę budę nałożony nadzór sądowy, wypłaty zaś są już zawieszone. Miałeś przecież tam duże depozyty, powinieneś więc tą sprawą się zająć. To notoryczny aferzysta.
Ewin uśmiechnął się z jakiemś smutnem lekceważeniem.
— Dziękuję ci, mój przyjacielu, w sam czas zdążyłem odebrać wszystkie należności i nawet przyniosło mi to pewne zyski... A pozatem... niewiele mnie to wszystko obchodzi...
— Jakto? — przeraził się pleban. — Nic cię to nie obchodzi? Toż to przeszło dwieście tysięcy franków?
Ewin jakby się poprawił:
— Chciałem powiedzieć, mój przyjacielu, że, skoro moje kapitały są już w pewnem miejscu, mało mnie to wzrusza, że zacny mój teść, podtrzymując tradycję rodu..
— No, no, moje dziecię, rzeczywiście masz talent uspakajania mnie; zdołałeś do mnie tak przemówić, że odchodzę nieco spokojniejszy. A jutro wybiorę się do Pont-Croix w sprawie tego starego warjata... Już dziś mało brakowało, a sprawiłbym mu takie baty, jakbym jeszcze był w moim szwadronie...
— Co mu chcesz zrobić? — Ewin jakby się zaniepokoił.
— Ech, jak mam przed sobą dzieciaka, który nie wstydzi się protegować takiego nędznika i durnia, to już wolę utrzymywać tajemnicę, aż wszystko mi się uda. Jeżeli pozwolisz, będę jutro u ciebie na obiedzie, to ci wtedy opowiem, jak go wspaniale spławiłem!
— Z największą przyjemnością — rzekł Ewin, w dalszym ciągu nieco pomieszany. — Dziś niebardzo cię zatrzymuję, bo biedna Teresa czuje się nieco źle.
— Dobrze, dobrze, nic nie szkodzi, mój drogi. Ja to mam naturę dziecka: o byle co płaczę, ale byle czem się pocieszam. Dowidzenia, do jutra; żegnam cię, mój Ewinie.
I wyciągnął doń rękę.
Pan de Ker-Elliot uścisnął ją czule; chorał nawet rzucić się w objęcia księdza, ale wstrzymał się, pomyślawszy, że może znowu podnieść jego niepokój.
Pleban opuścił zamek.
Ewin dłuższy czas jeszcze przechadzał się wzruszony po sali; wreszcie zapadł zmrok; wiatr zerwał się mocniejszy. O godzinie szóstej Les-en-Goch obwieścił panu, że obiad na stole; gdy Ewin zeszedł do jadalni, zastał tam już Teresę.
Obiad przeszedł w przygnębiającem milczeniu; oboje czuli ciężar atmosfery i szybko podnieśli się od stołu.
Po obiedzie, oboje małżonkowie przeszli do tej samej sali, w której Ewin przed chwilą przyjmował księdza de Keronëllen.