Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czarny miesiąc |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Thérèse Dunoyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Czytelnicy nie zapomnieli zapewne o dwojgu wiernych sługach, tak gorąco kochających młodego pana bretońskiego zamczyska — o Annie-Joannie, dawnej mamce Ewina i o Les-en-Goch‘u, starym szuanie.
Od ślubu pana de Ker-Elliot z Teresą rok już upłynął.
Z rozmowy Les-en-Goch‘a z żoną poznamy przebieg wypadków w ciągu tego roku.
Był właśnie listopad....
Listopad, czarny miesiąc, według podania szczególnie zgubny dla starszego rodu baronów de Ker-Elliot.
Była dopiero pierwsza po południu, ale mgła leżała tak gęstła, że było ciemno.
Les-en-Goch i Anna Joanna swym zwyczajem siedzieli za stołem przy kuchennym kominie.
W obszernej kuchni żarnikowej nic się nie zmieniło — wciąż ten sam wysoki komin, te same obrazy bretońskich patronów, zawieszone na murze. Wąskie okienko, o małych, zielonych szybkach zaledwie przepuszczało słabe światło, w którem zaledwie można było rozpoznać stół dębowy i stary kredens orzechowy.
Wysoka, charakterystyczna postać Les-en-Goch‘a rysowała się na tle komina, na którym płonął ogień.
Anna-Joanna wydawała się pogrążaną w smutku.
Stary bretończyk był bardziej jeszcze milczący, niż zwykle; żona odzywała się do niego kilkakrotnie, lecz on jej zdawał się nie słyszeć.
— Les-en-Goch, co się nie odzywasz: czy nie słyszysz? — odezwała się wreszcie, podnosząc się i kładąc rękę ma jego ramieniu. — Czy nie zastałeś księdza proboszcza ma plebanji.
— Nie — pojechał do Roedec, do chorego — szczęśliwy ten chory — dodał po chwili ponuro.
— Co chcesz powiedzieć?... ten co umiera, byłby szczęśliwy.
— Szczęśliwy! — odpowiedział stary żołnierz z westchnieniem.
— Ale ten nieszczęśliwy, kto go przeżyje... — dodał po chwili.
— Smutne maisz myśli, Les-en-Goch!
— Tak... smutne, jak czarny miesiąc.
— Och, ten czarny miesiąc! — z boleścią rzekła mamka, zakrywając twarz fartuchem.
— Mor-Nader mówił prawdę — ponuro mówił do siebie bretończyk. — Czyż nie widzieliśmy — przed dwoma laty, w czarnym miesiącu pen-kan-ger pojechał do Paryża i powrócił, jakby na własny pogrzeb... A po roku, też w czarnym miesiącu, znowu wyjechał nagle do Paryża, ażeby zaślubić tę bladą kobietę, bladą, jak mara piekielna... doprawdy, to chyba jakieś straszydło!... Teraz znów czarny miesiąc... a od roku od czasu jak się ożenił, pen-kan-ger nigdy nie był smutniejszy.
— Tak, prawdę mówisz! — odrzekła Anna-Joanna, podnosząc twarz, zalaną łzami. — Nie, nigdy mab-mabrin nie był smutniejszy.
— Ani ta kobieta bledszą! Doprawdy to jakieś straszydło... — rzekł bretończyk. — Kiedyż powróci do piekła, z którego wyszła?
— Nie złorzecz jej — biedaczka dnie i noce płacze po stracie dziecięcia.
— Przecież to dziecię także nie było dziecięciem...
— Co??
— Było upiorem.
— Człowiecze, co ty wygadujesz?!
— I ta kobieta nie jest kobietą. Powtarzam ci, że to jednaj z tych straszydeł, które wychodzą z piekła i pokazują się ludziom w czarnym miesiącu. Mor-Nader ma słuszność.
— Les-ein-Goch, poco wciąż myślisz o tym człowieku? Już sam proboszcz de Keronëllen wyklął go z ambony.. i tych, co go jeszcze słuchają.
— Bóg też potępił szatana, ale szatan szatanem pozostał.
— Ależ powiedz mi, dlaczego właściwie tak obwiniasz tę nieszczęśliwą kobietę? Czyż sam ksiądz proboszcz jej nie szanuje — pamiętasz przecież, jak tu przychodził! całemi dniami ją pocieszał o stracie dziecięcia? A i teraz przychodzi często. Jeżeli ona jest straszydłem, to chyba dla siebie samej — widać przecież, że ją smutek dobija... Nie, to nie jest zła kobieta; ilekroć nieszczęśliwe matki do niej przychodzą, nigdy im niczego nie odmawia... płacze tylko, przypomniawszy sobie własne dziecię. Ubodzy, sieroty, mają w zamku schronienie, jak dawniej, mają chleb i jałmużnę — blada kobieta wspiera każdego, nie gorzej od męża.
Les-en-Goch potrząsnął głową i odpowiedział z przekonaniem:
— Czort wszelkie kształty przybiera.
— Ale nigdy matki, która płacze po swem dziecięciu.
— Wszystkie — ze smutku pen-kan-ger‘a widać złość tej kobiety.
— Przecież zdaje się, że go kocha.
— Grób także kocha żyjących.
— Blada niewiasta! zawsze mężowi towarzyszy.
— Gorączka też nie opuszcza konającego.
— Los-en-Goch, doprawdy, zbyt już jesteś niesprawiedliwy!
— Niesprawiedliwy!?... — Sama powiedz — czyś kiedykolwiek, w najgorszych nawet czasach widziała by pen-kan-ger był tak straszliwie przygnębiony?
— Niestety, nie.
— Czyż nawet przed dwoma laty, kiedy powrócił z Paryża, czyż wtedy nawet był pogrążony w takiej rozpaczy?
— Nie.
— Widzisz więc — powiadam ci, że ta kobieta jest jego złym duchem. Niedawno, któregoś wieczoru, poszedłem prosić pen-kan-ger‘a na ¡wieczerzę — i gdzież go znalazłem? Drżę na samo wspomnienie o tem... stał na szczycie wieży i patrzył na morze. Wiatr huczał straszliwie — od czasu do czasu księżyc wyglądał z za chmur i wtedy w jego promieniach mogłem dostrzec przy pen-kan-ger‘ze jego żonę — patrzyli oboje w otchłań, schyleni, jakby mieli w nią się rzucić... Tak, to jest jego zły duch!
— Ach, biada, biada! — jęknęła mamka, ukrywając znowu twarz w dłoniach.
— Tak, biada, biada... ale zwłaszcza biada tej kobiecie, jeżeli kiedy..
— Les-en-Goch, uspokój się — zawsze to żona naszego barona. Ale, kiedy ¡zobaczyłeś pen-kan-ger’a na wieży, czy z nim mówiłeś?
— Nie śmiałem się odezwać, żeby nie spadł — czekałem. Zdaleka odezwał się jakiś ponury jęk — wtedy żona pen-kan-ger‘a drgnęła; kiedy się odwróciła, widziałem, że oboje płakali.
— Niestety, to prawda, że bardzo często płaczą. Onegdaj¡chociażby...
— Co, widziałaś ich? A w czasie wieczerzy jakże zawsze są milczący, jakże smutny wzrok mają oboje! Ach, powiadam ci, powiadam — blada kobieta zaczarowała pen-kan-ger‘a... nawet wielebnego rektora złudziło to widziadło... Poczciwych i pobożnych ludzi czarci najchętniej zwodzą. Ach, Anno-Joanno, powiadam ci, że ta blada kobieta zgubę temu domowi przyniesie; czyż to nie od jej portretu zaczęły się wszystkie nieszczęścia naszego pana? Mor-Nader to przepowiedział.
— Ach, Mor-Nader jest obłąkańcem!
— Bo go djabeł opętał, ale też wie, czego inni nie wiedzą... to człowiek inny, niż wszyscy ludzie... Co przepowie, to się ziści.
— Biada, biada temu domowi! — jęknęła mamka. — Czemuż Mor-Nader nie przepowiedział, że podzielimy los naszego pana?
Oboje małżonkowie umilkli; po pewnym czasie pierwszy odezwał się półgłosem Les-en-Goch:
— Gdybym nawet go zabił, przepowiedni to przecież nie odwróci.
— Zabić, zabić... kogo, Les-en-Goch? — przeraziła się mamka.
— Mor-Nader‘a.
— Zabić go?!... A sąd, a Bóg?
— Kiedy zabiłem trójkolorowego[1], który brał pen-kan-gera na cel, nie myślałem ani o Bogu, ani o sądach tylko o tym, którego kocham, jak syna i któremu wobec Boga wierność przysięgłem. W ciągu ostatnich dwóch lat ze dwadzieścia już razy brałem strzelbę, zaczajałem się przy czerwonej skale i kiedy Mor-Nader zaczynał swą pieśń umarłych...
— Les-en-Goch, chodziłaś tam, słuchałaś go? Boże, zmiłuj się nad nami!
— Raz już wymierzyłem, ale ręka mi zadrżała i ściemniło się okropnie... wiesz przecież, że on swym śpiewem wywołuje burzę... Dwadzieścia razy... i już miałem wypalić, ale Pan Bóg, czy szatan mi przeszkodził.
— To Bóg... Bóg nie chciał, abyś popełnił morderstwo. On sam Mar-Nader‘a ukarze. Martwi minie tylko, że i Ewin często wspomina o tym potępieńcu. Przed miesiącem nawet wybrał się wraz z żoną z nim na morze, chociaż pamiętasz przecież, że przed dwoma laty omal go nie zatopił.
— Powiada Mor-Nader, że w obłokach wyczytał, że pen-kan-ger zginie wraz ze swą bladą żoną podczas burzy w czarnym miesiącu — opowiadał z trwogą stary szuan.
W tejże chwili drzwi się otworzyły i do kuchni wszedł Mor-Nader.
Powierzchowność jego mało zmieniła się w ciągu dwóch lat ostatnich. Był to starzec wysoki; ruchomo-białe włosy spadały mu na czoło opalone, posiekane przez wichury. Był w odzieży rybackiej, w kurtce czarnej, w szerokich, białych spodniach w pasy, przypominających nieco albańskie szarawary. Mimo listopadowego zimna, kurtkę miał rozpiętą, szyję i piersi obnażone. Wszedł ze złowrogim wyrazem twarzy; wogóle w ostatnich czasach był już zupełnym szaleńcem.
Mimo wstrętu, jaki budził ten sługa szatana, na twarzach Les-en-Gocha i Anny-Joanny na widok jego odmalował się wyrażony szacunek mimowolny.
Mor-Nader wkroczył poważnie, prawie uroczyście, wytrzeszczając na służących swe małe, żółtawe oczki.
— Gdzie jest pen-kan-ger? — zapytał.
Stary szuan i jego żona nic nie odpowiedzieli; spuścili głowy. Mamka przeżegnała się, jakby dla odpędzenia złego ducha.
— Gdzie jest pen-kan-ger? — powtórzył czarownik głosem grzmiącym i prawie groźnym.
— Zgadnij... przecież ty wiesz wszystko — odpowiedział opryskliwie Les-en-Goch.
— Gdzie jest? — pytał sternik ponuro. — Muszę go widzieć, a czasu wiele niema; czarny miesiąc ujrzy śmierć jego wraz z jego bladą żoną.
— Słyszysz, słyszysz? — szeptał Les-en-Goch do żony, która modliła się z przerażeniem.
A sternik, wyciągnąwszy rękę ku wychodzącemu na morze oknu, zaczął jedną z tych starożytnych pieśni bretońskich, niepozbawionych uroku, acz niesamowitego i ponurego:
- Mgła gęsta... szum morza usypia i ocean spokojny jest, jak niemowlę i ludzie mówią ido siebie: śpijmy spokojnie, wyciągnąwszy sieci na piasek. Ale kormoran widzi z obłoków to, co ukryte jest oczom ludzkim.
- Z pod ciemnych obłoków, nad któremi słońce jaśnieje, zielonem okiem dostrzega zdaleka trupy.
- On pzeczuwa burzę w ciszy morza.
- Wzbija się(wysoko, wysoko; i zdaleka widzi nadciągający wśród grozy huragan. Czerwony obłok z zachodu nadciąga i słychać burzę biegnącą, której ludzie nie widzą, ani nie słyszą... A kormoran zdaleka widzi kłęby obłoków,, których ludzie nie dojrzą, a które, jak on, kocha Pen-kan-ger.
- Mgła gęsta... szum morza usypia i ocean spokojny jest, jak niemowlę i ludzie mówią ido siebie: śpijmy spokojnie, wyciągnąwszy sieci na piasek. Ale kormoran widzi z obłoków to, co ukryte jest oczom ludzkim.
Po chwili dodał z obłąkanym uśmiechem:
- I on chce mu powiedzieć, to co jemu jednemu wolno usłyszeć... Gdzie on jest, gdzie on jest?
- I on chce mu powiedzieć, to co jemu jednemu wolno usłyszeć... Gdzie on jest, gdzie on jest?
Anna-Joanna przeżegnała się znowu.
— Ten człowiek wygląda, jak szatan, który po duszę przychodzi — szepnęła.
— Co masz do powiedzenia pen-kan-ger‘owi? — zapytał Les-en-Goch.
Sternik uśmiechnął się głupkowato, podniósł palec do góry i wyrecytował tajemniczy dwuwiersz:
Deuz fors pétra a chocuzrezo
Pez ta zo dléct a vezo.
(Co minie obchodzi to, co ma się stać?
Wszakże losu nikt nie odwróci).
— Ach, błaźnie jeden, skoro wiesz, co było i będzie, to dobrze; co do przeszłości, to chyba pamiętasz, co ci obiecałem, a na teraz... będziesz się miał z pyszna, jak, sobie kiedy przypomnę jeszcze, swe dragońskie czasy.
Mor-Nader zsiniał od wściekłości, oczy jego biegały na wszystkie strony, lecz oporu nie stawiał,’uśmiechał się tylko jak obłąkany.
Chwilę stał bez ruchu, wreszcie wzniósł ręce do góry, jakby wyklinał księdza, szeptał jakieś zaklęcia; wreszcie wyciągnąwszy z za pazuchy jakiś mały woreczek płócienny, rzucił go ma próg kuchni.
Te gusła do reszty wyprowadziły plebana z równowagi.
— Hultaju zatracony, daj pokój tym bzdurom, bo źle będzie.
Rybak zdawał się nie słyszeć.
— Po raz ostatni cię dziś tu widzę; jeżeli się tu jeszcze kiedy pokażesz, to napiszę do prokuratora królewskiego, że oszukuje moich parafjan rzekomemu czarami, a dobre kilka lat kryminału cię nie minie.
Lecz Mor-Nader spokojnie kończył swe praktyki i rzuciwszy swój woreczek pod nogi księdza, zawołał grzmiącym głosem:
— Klecho, oto jest oko kormorana i serce jaszczurki!!
— Co, łotrze, to jeszcze śmiesz gadać o tych błazeństwach? — ryknął rektor, podnosząc potężną łaskę, z którą się nie rozstawał — strzeż się zapoznać z tą laseczką!
A sternik zawołał, jakby rzucając przekleństwo na dom cały:
— Jutro grabarz stary będzie biegał z dzwonkiem w ręku!... Będzie biegał i rozgłaszał wiadomość o śmierci...
Mor-Nader wygłosił swe zaklęcia z wyrazem takiego przekonania, oblicze jego wyglądało tak przerażająco, że i ksiądz de Keronëllen osłupiał; istotnie można było uwierzyć, że starego sternika djabeł opętał. Po chwili jednak pleban groźniej jeszcze podniósł kij na Mor-Nader‘a, który już się oddalał ku morzu.
Powróciwszy do kuchni, proboszcz zastał Annę-Joannę i Les-en-Goch’a, pogrążonych we łzach i modlitwie.
— Cóż do ciężkiego djabła; ach, znowu to przyzwyczajenie żołnierskie! Boicie się, że ten łotr dmuchnięciem cały zamek, czy co? Oto i skutki zadawania się z durniem!... Les-en-Goch, cóż to, nie masz kija na tego łotra? To pewniejsze, niż vade vetro Satanas, przecież to nawet nie opętany, a zwyczajny oszust, albo warjat! Jeżeli takie egzorcyzmy kijem są grzechem, to ci zgóry daję rozgrzeszenie... Gdzie Ewin? muszę się z nim natychmiast rozmówić w sprawie tego...
— Pan-kan-ger zapewne siedzi w wielkiej sali zamkowej... ze... swą bladą żoną... — odpowiedział bretończyk, znowu unikając nazwania baronowej swoją panią.
Rektor zmrużył oczy, chmura przeszła mu prze<z czoło i rzekł:
— Nic nie szkodzi, prowadź mię do pen-kan-ger‘a.
Bretończyk ruszył przodem, prowadząc proboszcza po wielkich schodach kamiennych na pierwsze piętro zamkowe.