Czarny miesiąc/Tom II/Część druga/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Czarny miesiąc
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1930
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Thérèse Dunoyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
OPOWIEŚĆ UWIEDZIONEJ.

Pan de Ker-Elliot nie szczędził pieniędzy, więc rzemieślnicy pracowali z pośpiechem. — Ewin zresztą co chwila wpadał ich doglądać i w ciągu paru godzin facjatka Teresy nabrała ludzkiego wyglądu. Ściany obito gustownemi tapetami, poprawiono piec i drzwi, okna osłonięto firaneczkami, wniesiono porządne łóżko, wreszcie zaś opalono całe mieszkanko jak się należy.
Oczywiście, że o wiele prościej byłoby przeprowadzić Teresę do hotelu, lecz pan de Ker-Elliot, lękając się, że będzie miała objekcje, nie chciał się jej niczem sprzeciwiać. Teraz, Teresa biernie przyjmowała jego zarządzenia.
Po dniu, pełnym tak nieprzewidzianych i wstrząsających przejść, Teresie potrzebny był spoczynek, więc Ewin, jak tylko rzemieślnicy skończyli swą pracę, pożegnał ją, ona zaś uścisnęła mu rękę, mówiąc:
— Do jutra. Jesteś pan tak dobry, że mogę mieć do pana ślepe zaufanie i opowiem ci całe moje życie od chwili opuszczenia domu pana Dunoyer. Opowiem ci o wszystkiem, com wycierpiała; wtedy będziesz mógł osądzić, czym powitania przyjąć to szlachetne poświęcenie i czy ty sam powinieneś je uczynić.
Nazajutrz Ewin, przybywszy do Teresy, zastał ją smutniejszą jeszcze, niż wczoraj — widać było po jej twarzy, że większą część nocy płakała. Wiadomość o nikczemnym postępku pana de Montal i ostateczne upewnienie się, że ją niegodnie porzucił, musiało ją dotknąć straszliwie.
Pan de Ker-Elliot przyjrzał się jej i pokiwał głową.
— Nierozsądnie, nierozsądnie pani postępuje — rzekł.
— To prawda... gdybym nie myślała wciąż o mojej córeczce, nie wiem, do czego przywiodłaby mnie rozpacz.
— Czyżbyś więc jeszcze kochała tego człowieka?! — z boleścią zawołał Ewin.
— Niestety!...
— Nie czynię ci wyrzutów,, pani... Jakkolwiek okropna i nieszczęśliwa jest ta miłość, jakkolwiek obłąkaną się ona wydaje, mogę ją zrozumieć...
— Nie, ja tego człowieka nie kocham... tego nie można nazwać miłością, a raczej... Ale pozwól mi pan zacząć to opowiadanie, które ci przyrzekłam, a wtedy może pojmiesz wszystkie sprzeczne uczucia, jakie miotają mem nieszczęśliwem sercem.
— Słucham cię, pani, i ja będę równie szczery i opowiem ci o tem, co sam w tym czasie przeżyłem, a potem pomówimy o przyszłości. Rozważymy wszystko dokładnie i z przemyśleniem, a potem będziemy myśleli o twoim aniołku, czy dobrze, moja siostro?
Te ostatnie wyrazy: moja siostro, Ewin wymówił tak czule, z takim bezgranicznym szacunkiem, że Teresa, poruszona aż do łez, odpowiedziała mu:
—Tak, mój bracie, posłuchaj tedy długiej i przykrej spowiedzi...
Chwilkę zatrzymała, się, poczem zaczęła:
Nim przestąpiłam po raz ostatni przez próg domu pana Dunoyer, prosiłam, aby mi pozwolił po raz ostatni uściskać matkę i siostrę, lecz spotkałam się z gburowatą odmową. Poszłam za panem de Montal, no, bo gdzież iść miałam?... Z pomiędzy nielicznych krewnych żaden zapewne nie udzieliliby mi schronienia; pozostawało mi więc jedynie pójść za człowiekiem, którego zresztą uważałam prawie za męża.
W pierwszej chwili, przyznam się, byłam tak samolubna, że nawet nie pomyślałam, że, przy jego ubóstwie, będę mu ciężarem, a przecież uprzedził minie o swem położeniu! Myślałam tylko o tem, że już jestem z nim połączenia na zawsze. Srogość pana Dunoyer, nieczułość rodzonej matki, uwalniały mnie od najlżejszych wyrzutów — domu, z którego nie wyniosłam ani jednego jasnego wspomnienia, nie żałowałam zupełnie. Na całej ziemi istniał dla mnie jeden de Montal; byłam młoda, odważna, przyszłość mnie nie trwożyła; kochałam go i byłam szczęśliwa. A on był ponury, smutny... całą drogę powtarzał mi, że mój los sprawia mu niepokój.
Znalazłszy się u niego, uczułam dziecinną radość i mimowolne rozczulenie: wszystko, co jego dotyczyło, wszystko, co mi dawało poznać jego przyzwyczajenia, zdawało mi się czemś nieocenionym; mieszanina nędzy i zbytku w jego mieszkaniu odrazu rzuciła mi się w oczy — ta walka wytworności z brakiem środków, wydała mi się jakimś przejawem godności osobistej.
A pan de Montal rzucił się na krzesło, ukrywając twarz w dłoniach; robił wrażenie człowieka, który stracił już wszystkie nadzieje. A ja przypisywałam ten smutek temu, że widział mnie w smutnem położeniu i nic nań zaradzić nie mógł. Gdybym wiedziała wówczas, że uważa mnie tylko za ciężar, gdybym przejrzała istotne powody jego rozpaczy, chybabym życie sobie odebrała; byłam jednak przekonania o jego głębokiej miłości, byłam przekonaną, że stanowię jedyny skarb jego życia.
— Skoro się pobierzemy — pocieszałam go — i kiedy świat się dowie — o okrutnem obejściu się mej rodziny ze mną, wzbudzimy żywe współczucie i będziemy mogli liczyć na pomoc życzliwych, zwłaszcza, że twoje zdolności są znane. A czy znowu tak wiele do szczęśliwego życia nam potrzeba? Wystarczy, jeżeli ty dostaniesz się na jakieś skromne stanowisko, ja zaś będę pracowała. Przeniesiemy się do jakiejś oddalonej części miasta, a, sam się przekonasz, Edwardzie, że szczęście z nami zamieszka.
— I cóż na to odpowiedział?
— Że nie jest stworzony na podrzędnego urzędniczynę, że przecież ma jeszcze nieco pieniędzy i że nie należy znowu tak przejmować się jego położeniem. Ma przecież stosunki, dzięki którym może uzyskać posadę w ambasadzie w jakimś oddalonym kraju. Dodał jeszcze, że, ze względu na konwenanse, uważa za stosowne, abyśmy do czasu ślubu nie mieszkali razem; bardzo szybko też wynajął dla mnie małe mieszkanko na oddalonej ulicy, do którego przychodził, ilekroć czas mu pozwalał, lub o ile okoliczności tego wymagały. Ta rozłąka, jakkolwiek przykra, wydała mi się świadczyć o jego rozsądku i dbałości o moją opinję, to też zgodziłam się na nią z całą uległością.
Pierwszy dzień, który przepędziłam ze swym kochankiem, pozostawił mi wspomnienie smutne zarazem i miłe. Omawialiśmy wiele planów i projektów. Nalegałam jeszcze na pana de Montal, aby poprzestał na jakiem podrzędniejszem stanowisku; przypomniałam mu nasze skromne marzenia — odpowiedział mi jednak, że się boi pośmiewiska świata. Czyż jednak ludzie rozsądni mogliby się śmiać z człowieka, który, straciwszy majątek, wziął się do uczciwej pracy? — zdziwiłam się. On atoli był nieporuszony — mówił, że nie chce pogodzić się z taką ostatecznością.
Nazajutrz wyszedł bardzo rano, zalecając mi, żebym się nie odzywała, jeżeli ktoś będzie dzwonił. Pozostałam sama... nagle, w parę godzin po jego wyjściu, usłyszałam zgrzyt klucza we drzwiach pokoju, przylegającego do sypialni... Sądziłam, że to on, tymczasem... Och, panie... ten pierwszy dowód jego nieszczerości powinien był mnie oświecić, niestety jednak, zanadto byłam zaślepiona!
— I któż to był?
— Młoda kobieta, bardzo piękna... nie znałam jej, ale, jej rysy przypominałam sobie niejasno...
— Kobieta?... Skądże miała klucz?
— Miała go stale; pan de Montal poprostu nie zdążył jej uprzedzić o mej bytności...
— Więc ta kobieta?...
— Była to jego kochanka, panna Julja Dubren, słynna aktorka... Nie będę ci już mówiła o wstydzie i boleści, jakie przeżyć musiałam... o jej arogancji... poprostu biorąc minie za damę w swoim gatunku, poczęła mi wyrzucać, że jej odbijam kochanka... lecz, jak twierdziła, na próżno, bo de Montal kocha ją namiętnie, a nawet chciął się z nią żenić — jedynie ona przez kaprys odmówiła mu swej ręki.
— O, Boże. Ileś musiała ucierpieć!
— Nawet nie — o pannie Julji wiedziałam już, to zaś, co mi teraz mówiła, wydało mi się nędzną potwarzą. Wreszcie kobieta ta oświadczyła mi, że będzie czekała na pana de Montal, kiedy zaś powróci, zobaczymy, która z nas zastanie. Wobec tego natychmiast włożyłam palto i wyszłam czekać na ulicy — odrazu spostrzegłam go zdaleka; podbiegłam ku niemu i opowiedziałam wszystko, ale potrafił mnie uspokoić całkowicie...
— Uspokoił cię?...
— Tak, wytłumaczył mi, że panna Julja prześladuje go od czasu, jak ją porzucił dla mnie; niegdyś dał jej klucz od swego mieszkania i zapomniał go odebrać. Oto była cała tajemnica zjawienia się tej kobiety — uwierzyłam mu, bo ostatecznie wyglądało to bardzo prawdopodobnie... jednak za nic w świecie nie chciałam już wracać do jego mieszkania. — wówczas powiedział mi, że mieszkanko, które dla mnie wynajął na ulicy Ouest, w poblżu pałacu Luksemburskiego, stoi już gotowe i byle mi przeniesiono rzeczy, mogę się tam przenieść natychmiast, co też i uczyniłam.
Było to mieszkanko dwupokojowe, skromne i miłe, w domu spokojnym, dość oddalonym od centrum miasta; okna me wychodziły ma ogród. Ulica była prawie pusta cały dzień; wogóle to ciche ustronie bardzo mi się podobało. Dla oszczędności postanowiłam nie trzymać służącej, sprzątała mi zaś pokój żona portjera.
Przez kilka pierwszych nocy bałam się trochę samotności, ale bardzo prędko przyzwyczaiłam się.
Ślub mieliśmy zawrzeć bardzo prędko; czekaliśmy tylko na dopełnienie pewnych formalności; pan de Montal stale mi twierdził, że niecierpliwie na to czeka.
Zaczęło się dla mnie życie spokojne i szczęśliwe — och, tak, istotnie szczęśliwe — długo zachowam te dni w swej pamięci. Nie widywałam się z nikim; nie chcąc zaś być dla swego kochanka ciężarem, poczęłam haftować. Postarałam się o robotę i zarabiałam tyle, że wystarczało mi na całe utrzymanie. Pan de Montal pojawiał się u mnie prawnie codziennie — był smutniejszy, albo weselszy, zależnie od tęgo, jak mówił, jak się posuwała sprawa jego posady. Prócz tego mówił mi, że moje nieślubne urodzenie, dotychczas będące tajemnicą dla urzędników stanu cywilnego, wywołało teraz szereg komplikacyj, odwlekających nasz ślub. Wierząc mu bez chwili zwątpienia, pocieszałam go — wogóle wykazywałam więcej równowagi ducha, niż on. Bezwątpienia najprzykrzejszem dla mnie było, że nie mogłam żyć pod jednym dachem z ukochanym, znosiłam jednak wszystko z myślą o szczęśliwej, a niedalekiej już przyszłości.
Jedynemi dniami smutku były dla mnie te, w których nie widziałam de Montala, jednakże nie miałam do niego żalu, a przeciwnie, żałowałam go, przekonana, że rozłąka sprawia mu tyleż cierpienia, co mnie. W chwilach tych nawet energja do pracy słabła we mnie pod wpływem przejmującego smutku... Z jakąż radością atoli rzucałam się w jego objęcia nazajutrz!
Przez pierwszy miesiąc dnia takiego prawie nie było, w następnym jednakże raz nie pokazywał się przez trzy czy cztery dni, i wtedy jednak nie czyniłam mu wyrzutów, będąc przekonana, że to starania o posadę i załatwianie formalności przedślubnych zabierają mu cały czas. Przytem był mniej niespokojny, weselszy, co i mnie dodawało otuchy. Zmianę tę przypisywałam pomyślnemu dlań obrotowi jego sprawy o posadę — on sam mówił mi, że jest pewny, że niezadługo zdoła mi zapewnić świetny byt — to też, w oczekiwaniu na to nadspodziewane szczęście, pracowałam ze zdwojoną gorliwością, przytem zaś, obawiałam się nieco, że przyszłość nasza zależy od jakiejś niepewnej protekcji.
W tym samym domu, co ja, mieszkał pewien bogaty księgarz z żoną; byli to bardzo zacni ludzie. Zapoznałam się z nimi dzięki sąsiedztwu, i zaproponowali mi korzystanie ze swych książek. Zauważywszy z doboru mej lektury, że władam angielskim, księgarz ten zaproponował mi, abym zaczęła dlań tłumaczyć modną angielską beletrystykę. Możesz pan sobie wyobrazić z jaką radością i wdzięcznością przyjęłam tę propozycję!
Zrywałam się ze snu już o świcie; w ciągu dnia przeważnie haftowałam; wolałam poświęcić temu zajęciu dzień, żeby wieczorami, czy nocami nie brudzić sobie oczu. Pan de Montal przychodził do mnie zwykle o drugiej po południu; największą radością dla mnie było, gdy mogłam go przyjmować; przed drugą ubierałam się skromnie, ale gustownie, co on szczególnie lubił.
Bawił u mnie zwykle kilka godzin; po jego wyjściu siedziałam przy hafcie aż do nocy. Wreszcie zapalałem lampę i, spożywszy skromny obiad, zabierałam się do tłumaczenia, co zabierało mi czas aż do północy. Obiad przynosiła mi żona portjera.
— Och, gdybyś pan wiedział, ile długich wieczorów zimowych przepędziłam sama... lecz stale zaprzątnięta pracą... melancholijna, ale nie smutna...
— Więc nigdy nie spędził ani jednego wieczoru z panią?
— Bardzo rzadko kiedy... może raz, czy dwa na miesiąc...
— I takim ludziom szczęście samo w ręce idzie!... — westchnął głęboko pan de Ker-Elliot.
— Tłumaczyłam sobie — ciągnęła dalej Teresa — że przecież pan de Montal musi, choć nawet wbrew swej woli, bywać co wieczór w różnych towarzystwach i widywać się z ludźmi, którzy mogą mu dopomóc w uzyskaniu stanowiska. Sam mówił mi, że przecież groziłoby mu pójście w ogólne zapomnienie, gdyby zaprzestano go widywać; nie miałam najmniejszego powodu do kwestjonowania tych jego słów. Niekiedy, gdy pan de Montal wychodził ode mnie, odprowadzałam go i wówczas przechadzaliśmy się po bulwarach Montparnasse. Były to dni uroczyste dla mnie; po takiej przechadzce on odprowadzał mnie aż do drzwi mieszkania i wracałam do siebie, jakby z nowym zapasem szczęścia.
Wieczory po takich przechadzkach upływały mi w pogodnym, szczęśliwym nastroju; nawet praca wydawała mi się wtedy łatwiejszą i pisałam niekiedy aż do drugiej w nocy. Hafty i tłumaczenie przynosiły mi do dwunastu franków dziennie.
W jednym z dwóch moich pokoików urządziłam gabinet do pracy, który de Montal bardzo lubił. Sama chodziłam po kwiaty, aby go przyozdobić. Było to dla mnie zabawką, rozrywką najmilszą... Mimo tych drobnych wydatków na zbytki — smutnie uśmiechnęła się Teresa — w ciągu dwóch miesięcy zaoszczędziłam przeszło dwieście franków. Z tryumfującą miną wręczyłam je panu de Montal, mówiąc ze śmiechem, że to zadatek na posag, z czego był bardzo ucieszony.
— Ach, gdybyś wreszcie zdecydował się — mówiłam mu — na wyrzeczenie się dumnych i górnych projektów, czyż nie bylibyśmy szczęśliwi, gdybyś zgodził się objąć jakieś skromne stanowisko; wówczas, dodawszy do tego moje skromne zarobki, moglibyśmy żyć zupełnie przyzwoicie, zwłaszcza, że czyż tak wiele znowu potrzebujemy?
— On atoli odpowiadał mi stale, że nie chce, bym pracowała, że sam widok tego rani mu serce i że dlatego jedynie dziś godzi się na to, że sam żyje jaknajoszczędniej w oczekiwaniu na ową posadę. Nie śmiałam mu powiedzieć, że przecież starania o tę posadę kosztują tyle, że starczyłoby tego na życie w ciągu kilku miesięcy; cieszyłam się przecież, że sama mogę własną pracą opędzić wszystkie potrzeby.
Myśl, że nie jestem żadnym ciężarem dla pana de Montal, sił nowych mi dodawała.
— A od rodziców żadnych nie miałaś wiadomości?
— Żadnej, w pierwszym dniu przysłano mi do pana de Montal suknie, bieliznę i kilka drobiazgów, które niegdyś otrzymałam w podarunku.
— Nikczemnicy!
— Pan de Montal chciał wytoczyć memu rzekomemu ojcu sprawę o alimenty dla mnie, ale żadną miarą nie chciałam się na to zgodzić...
— Tak... — wyrzekł Ewin po kilku chwilach skupionego milczenia — musiała pani wtedy żyć szczęśliwie tem życiem pracy i miłości... sądzę, że wspomnienie tych chwil zawsze będzie dla pani miłem... ale i bolesnem zarazem.
— Tak... trudno to wysłowić i zrozumieć, ale to prawda... Gdybym była bogata i w niczem nie potrzebowałabym sobie odmawiać, mniej żywo zapewne odczuwałabym moje szczęście... ale w samotności moja miłość rosła... stała się też dla mnie takiem źródłem szlachetnej rozkoszy, jak każde poświęcenie — rozkoszy szlachetnej, jak obowiązek. Zdawało mi się, że tem życiem w samotności i pracy odpokutowuję za me przewinienia. Pracowałam gorliwie; mój księgarz był ze mnie zadowolony i płacił mi coraz więcej; po upływie trzech miesięcy mogłam dać panu de Montal piętnaście luidorów.
— Co? przyjął?...
— Na cóż miałam je chować, przytem miał przecież większe potrzeby, niż ja... A czyż mogłam przewidzieć, że kiedykolwiek będę żałowała tych pieniędzy... Ale dowiesz się pan jeszcze o wszystkiem... Mój Boże, przecież zasmucam pana tylko, mówiąc o swojem szczęściu...
— Bynajmniej... wiesz przecież, moja siostro, że powinienem wiedzieć o wszystkiem... mów, bo jeszcze musimy pomyśleć i o przyszłości... a przytem... wszak wspomnienie o minionem szczęściu, to jedyna dla ciebie pociecha...
— Och, tak... tylko te wspomnienia rozjaśniały nieco moje życie... Teraz jednak zbliżam się do chwili najokropniejszej... i tylko te szczęśliwe wspomnienia mogą mnie przygotować... dodać mi sił do postawienia sobie raz jeszcze przed oczy wspomnienia straszliwego ciosu...
Było to 25 marca tego roku... w środę... przypominam to sobie z przerażającą dokładnością... Pana de Montal nie widziałam już od ośmiu dni... pierwszy raz zdarzyło się, by się nie pojawił aż tak długo... Gdy wreszcie stanął we drzwiach, rzuciłam mu się na szyję, łzami zalana. — Płaczesz, Tereso? — zawołał wesoło — masz rację, bo powinnaś z radości aż płakać! Mam ci do zakomunikowania, że otrzymałem wyższe stanowisko w ambasadzie w Lizbonie[1], z 2000 franków pensji! Od dziś jesteśmy bogaci; zaraz dziś ogłoszę nasze zapowiedzi! Teraz już wiesz, dlaczego tek długo nie mogłem wpaść do ciebie?...
Nic łatwiejszego, niż puścić w niepamięć wszelkie cierpienia, gdy po nich szczęście następuje... W pierwszej chwili nie mogłam poprostu w to uwierzyć, lecz de Montal okazywał tak żywą radość, twarz jego jaśniała tekiem weselem, że wpadłam w szał prawdziwy.
— No i?...
— Kłamstwo... wszystko kłamstwo!... A czy wiesz pan, co go wprowadziło w tak radosny nastrój?... Jakże zapóźno o tem się dowiedziałam! — oto wtedy dopiero upewnił się, że... markiza de Beauregard go kocha!
— Co??... Więc wtedy już był z nią w kontakcie?...
— Widywał się z nią codziennie... Skoro pan jest tak dobry, że słucha mnie pan bez zniecierpliwienia, pozwól pan, że opowiem o ostatniem, najstraszliwszem mem przeżyciu...
Dnia tego de Montal mówi mi: — Tereso, uczcijmy dzień, przełomowy w całem naszem życiu — oto mój zamiar: korzystając z prześlicznej pogody, chodźmy najpierw na spacer, potem zjemy obiad w restauracji, a wreszcie pójdziemy wieczorem do teatru.
— Wybacz pan, że opowiadam nawet o takich podrzędnych szczególikach — ciągnęła Teresa po chwili, — ale miło mi wspominać o tem, bo jakąż radość sprawiła mi owa propozycja! Wszystko zdawało się brać udział w uprzyjemnianiu mi tego dnia: słońce świeciło wspaniale i już poczynało się zielenić.
Chociaż okolice Paryża nie odznaczają się niczem szczególnem, czas był tak przyjemny i czułam się tak szczęśliwa, że wydawało mi się, że nigdy nie widziałam piękniejszych stron; odzyskałam swą dawną wesołość i bawiłam się, jak piętnastoletnia dziewczynka. Edward także był bardzo wesół. Zmęczeni powróciliśmy do miasta; zaczęłam się ubierać w najlepszą suknię, a Edward pojechał na chwilę do siebie, poczem powrócił, by mnie zabrać ze sobą. Obiad zjedliśmy w równie wyśmienitym nastroju; potem poszliśmy do teatru i wydawało mi się, że nigdy nie widziałam równie zajmującej sztuki. Wreszcie znalazłam się sama z Montalem i mogłam brać udział w jego ambitnych marzeniach. Stanowisko dyplomatyczne w Lizbonie miało być dlań szczeblem jedynie ku dalszym zaszczytom, wobec jego urodzenia, ogłady i stosunków towarzyskich wydawało mi się to zupełnie prawdopodobnem...
Cały ten dzień przeminął, jak piękny sen... Wreszcie, wieczorem, pan de Montal, odprowadzając mnie do domu, zakomunikował mi rzecz, która poprzednio pobudziłaby mnie do płaczu, ale przy mojem radosnem upojeniu nie wywarła na mnie żadnego wrażenia.
Otóż, dla zapoznania się ze stanem interesów swego urzędu, zmuszony był udać się na tydzień, może i na dziesięć dni do byłego konsula, bawiącego w Melun; przez ten czas miał do mnie pisywać jaknajczęściej; ta ostatnia obietnica ostatecznie uczyniła mi tę rozłąkę prawie obojętną... Wpadłam w takie upojenie, że nie przeczuwałam w tem wszystkiem cienia kłamstwa... Ślub nasz miał odbyć się 17’kwietnia — dlaczego wyznaczył tę datę, a nie inną — dotąd nie wiem, oczywiście, teraz już mogę się domyśleć, że widocznie musiał mieć jakiś powód, z którego ten termin nadawał się najlepiej do ostatecznego zwiedzenia mnie. Wyjechał tegoż wieczoru...
— A Więc ten urząd... ten wyjazd w interesach służbowych?...
— Kłamstwo!... Wszystko od początku do końca kłamstwo, kłamstwo!... Po czterech dniach otrzymałam list bardzo czuły... tylko że... albo przez zapomnienie, albo i umyślnie, nie było na nim adresu nadawcy, tak, że nie mogłam odpisać... Myślałam, że to roztargnienie....
W kilka dni później z następnego listu, jeszcze czulszego niż pierwszy, dowiedziałam się, że interesy konsulatu są straszliwie pogmatwane... adresu znów mi nie podlał... Zaczęłam się trochę martwić...
— Co za przewrotność, co za okrucieństwo! A czy zdołała się pani dowiedzieć, gdzie się istotnie ukrywał?
— Rzeczywiście był w Melun... ale nie wiedziałam, że pani de Beauregard, gdy pobyt jej w stolicy stał się poprostu niemożliwy, przeniosła się do jednej z posiadłości męża, o ćwierć mili francuskiej od tego miasta... i de Montal wysiadywał tam całemi dniami....
— Co za podłość!... Ale co za cel podobnej komedji?
— Widocznie bał się bardzo, abym nie powzięła jakichś podejrzeń... całe życie mając do czynienia z kobietami lekkich obyczajów, uważał i mnie za zdolną do skompromitowania go w oczach pani de Beauregard...
Nareszcie pobyt w Melun się zakończył. Gdy znowu zobaczyłam pana de Montal... w piętnaście dni po owej wiadomości o posadzie... byłam jeszcze szczęśliwsza... z jakąż radością, z jakąż dumą rzuciłam się w jego objęcia!... Poczułam, że będę matką!...
— I to nie poruszyło serca tego nikczemnika?
— Podzielał moją radość, a przynajmniej udawał to... jednocześnie jednak przyniósł mi smutną wiadomość: oto zaczynał się nowy kryzys gabinetowy i jego przyjaciel zmuszony był oddać przyrzeczoną mu posadę komu innemu, dla pozyskania silnego przeciwnika... Niestety... wyznaję... odrazu stanęła mi na myśli przyszłość naszego dziecięcia i, choć dotąd prawie obojętnie traktowałam plany Montala, teraz poczynałam żałować tego stanowiska, które mogło nam byt zapewnić...
Od tej chwili zaczyna się najstraszliwszy okres mego życia... Z de Montalem nie widziałam się znowu cały tydzień. Dwa razy pisałam do niego, do jego paryskiego mieszkania, ale nie otrzymałam odpowiedzi; wreszcie przybył, ale po raz pierwszy dostrzegłam w jego odnoszeniu się do mnie pewną obojętność. Ośmieliłam się przypomnieć mu, że przecież termin naszego ślubu już minął; wówczas zapytał mnie dość oschle, Czy mu ufam, czy nie.
— Ależ zapowiedzi już ogłoszone! — tłumaczyłam się.
— No, to jeszcze nie wystarcza — odpowiedział tym samym tonem. — Twoje nieślubne pochodzenie dotychczas ukrywane, wytwarza niezliczoną ilość przeszkód, mam nie małe trudności z lich pokonaniem, jestem zaambarasowany, więc mnie nie nudź pytaniami.
Wszystko to przykro brzmiało w mych uszach; przemknęło mi się nagle przez myśl, że gdyby pan de Montal mnie zwodził, to i moje dziecię będzie kiedyś pokutowało za swe urodzenie... Jednakże otrząsnęłam się prędko z tych przykrych przeczuć; pomyślałam o szlachetności de Montala, a szczególny jego ton przypisałam wyjątkowemu przygnębieniu. I znowu nie widziałam go całe dwa tygodnie; wtedy już mój niepokój zaczynał dochodzić do szczytu; nie dość na tem, smutek i złe przeczucie poczynały gnębić mój umysł, a jednocześnie przecież rozumiałam, wobec rozwiania się widoków Montala na posadę, większą niż kiedykolwiek potrzebę wytężonej pracy.
Niestety, wtedy to po raz pierwszy uczułam, że siły minie opuszczają; byłam już zadręczona. Chociaż tłumaczenie z obcych języków jest pracą dość machinalną, już jej nie mogłam podołać. Daremnie starałam się pokonać znużenie. Życzliwe wymówki mego księgarza dawały mi do zrozumienia, że wartość mej pracy zmniejsza się z każdym dniem, ale wymówki te szły na marne; jeżeli choć na chwilę zdołałam odpędzić zaćmiewające mój umysł czarne myśli, to po chwili oblegały go one ze zdwojoną zajadliwością.
Wtedy pióro poprostu wypadało mi z ręki, zalewałam się łzami, rozpaczałam głośno, padałam na kolana, błagając Opatrzności — tak czas mi mijał, a każda godzina, stracona na żale i skargi, zmniejszała mój zarobek. Na tę myśl, obcierałam łzę i z najcięższym wysiłkiem, złorzecząc mej słabości, brałam się znów do pracy; mówiłam sobie, że przecież moje dziecię będzie może cierpiało z mej winy... wyrzucałam sobie nawet moją boleść, bo przecież mogła ona odbić się na nieszczęśliwej istotce! Wśród takich udręczeń, nawet myśląc o konieczności pracy, stawałam się coraz bardziej do niej niezdolną, umysł mój zaćmiewał się z dnia na dzień; wreszcie księgarz zaprzestał dawać mi zamówienia. Wówczas pozostał mi tylko haft; pomimo nawiedzającego mnie niekiedy konwulsyjnego drżenia rąk, haftować jeszcze mogłam, jako tako. Jakaż jednak różnica w zarobkach! Haftując piętnaście godzin na dobę, mogłam zarobić ledwo czwartą część tego, co zarabiałam tłumaczeniem, przy mniejszej ilości godzin pracy. Następnie wzrok zaczął mi słabnąć... och, najokropniejszym chyba był dla mnie dzień, gdy już oczy nie pozwalały mi nawet na tę nędznie opłacaną pracę!...
— Ach, straszliwie cierpieć musiałaś!... Czyż miałem prawo mówić przy tobie o moich przejściach? — przerwał jej baron. — Czemże one były w porównaniu z tem wszystkiem!... Ach, co za człowiek, co za człowiek!..
— A ztem... po tej ostatniej rozmowie nie widziałam go całe dwa tygodnie; pisałam do niego, lecz bezskutecznie. Kiedyś polecił mi, żebym do niego nie przychodziła; teraz, przerażona, ośmieliłam się przekroczyć zakaz... lecz służący oświadczył mi, że go niema... Byłam kilka razy, lecz zawsze albo ubierał się przed wyjściem do klubu, albo jadł obiad na mieście; wracał zaś do domu prawie zawsze w nocy...
— Co słyszę?... Więc pan de Montal prowadził zbytkowny tryb życia, gdy pani znajdowała się w takim niedostatku?... I jeszcze ośmielał się brać od ciebie pieniądze... No, to już ohyda!
— Był przyzwyczajony do wystawności... cóż robić!... Co do mnie... to pieniądze, które mu oddawałam, wtedy były dla mnie zbyteczne... No, ale kończę: otóż, za trzecim, czy czwartym razem, czekałam na pana de Montal na ulicy aż do szóstej wieczorem, wkońcu jednak byłam tak osłabiona, że musiałam wrócić do domu. Tego dnia również nie zarobiłam ani centyma.
Nazajutrz, nieledwie o świcie, pojawiłam się u niego znowu. Służący powiedział mi, że pan nie kazał się budzić przed południem — czekałam do południa... Nie mogę wprost opisać, z jakim gniewem, jak niegrzecznie mnie przyjął, z jaką goryczą wyrzucał mi natręctwo!... Natręctwo!... — powtórzyła Teresa z goryczą — całe dwa tygodnie na oczy go nie widziałam... gniewał się nawet za to, że doń pisałam... gdyż nawet tego mi nie było wolno?... Zakończył groźbą, że, jeżeli będę mu się naprzykrzała — tak! — to żadnych obietnic nie dotrzyma!
— Należało się tego spodziewać... — mruknął baron z odrazą. — Ale czemuż tego wcześniej nie zrobił, po cóż cała ta podła komedja?
— Widocznie bał się kompromitacji... Wtedy był w wyjątkowo złym humorze i zdradził się po raz pierwszy... i..
Teresa nagle urwała.
— Wahasz się?... Tereso, musiał ci powiedzieć coś okropnego...
— Tak... ale nie... nie będę ukrywać niczego, nie mam obowiązku utrzymywania jego podłości w tajemnicy... Powiedział mi wprost... że, gdy przyrzekał, że się ze mną ożeni, sądził, że ma do czynienia z córką pana Dunoyer, a nie z bękartem i, wypędkiem...
— Mów pani dalej — Ewin silił się na spokój. — Zgoła mnie to nie zadziwia.
— To już mnie oburzyło... No, ale cóż miałam czynić? Los mój, a raczej los mego biednego dziecięcia, leżał całkowicie w jego ręku... Poniżyłam się aż do płaczu... błagałam go, aż zmiękł nieco i powiedział, że nie zmienia postanowienia zaślubienia mnie, ale nie może wyznaczyć ścisłego terminu... i że będzie to zawisłe od mej uległości... Kiedy zapytałam go, z płaczem, kiedy znowu będę go mogła widzieć, uniósł się znowu... odpowiedział, że, jak on sam sobie będzie tego życzył i kazał mi czekać. Pożegnałam go...
— A nie pytał, czy masz jakie środki ido życia?
— Nie przyzwyczaiłam go do tego. Aż dotąd utrzymywałam się przecież własną pracą.
— A z czego żył sam?
— Kiedy opuszczałam dom państwa Dunoyer, miał jeszcze koło sześciu tysięcy franków... prócz tego, pan Dunoyer przypomniał mu, że mu pożyczył dwieście luidorów. Prosiłam go, aby ten dług oddał, ale jak postąpił.. nie wiem...
— Wybacz mi pan, że przytoczę pewne szczegóły, drobne, ale ciekawe... A zatem... znowu przez trzy tygodnie nie miałam od niego żadnej wiadomości... nie zapomniałam o jego groźbach, ani o zakazie przychodzenia doń, a nawet pisania... wreszcie jednak napisałam, że jestem zupełnie chorą, niezdolna do pracy, że o nic go nie proszę, ale pragnę go widzieć, bo może to mnie sił doda; że stan mój jest chyba tylko dowodem mego przywiązania do niego... Wszystko to napisałam bez cienia goryczy, bez najmniejszego wyrzutu.
— Tygrys poczułby litość... — a on zapewne nawet nie odpisał...
— Zgadłeś... Wysłałam jeszcze kilka listów... przyznam się, że mu jeszcze ufałam... czekałam dzień, dwa, trzy... nie przyszedł!... Straciłam resztę nadziei, a za nią, i resztę sił... pracować już nie mogłam... wszystkie zaś moje oszczędności wyczerpały się... Zachorowałam... Napisałam doń znowu, błagając, by przyszedł, napisałam, że jestem poważnie chora...
— I bez ¡skutku?
— Nareszcie odpisał... że nie wierzy moim podstępom i wykrętom.
— Co za bezczelność!
— Chorowałam cały miesiąc... musiałam wyprzedać wszystkie moje suknie i niewysokiej wartości klejnoty, które mi przy przeprowadzce pan Dunoyer odesłał. Z niecierpliwością wyczekiwałam chwili, gdy już będę mogła wyjść... wciąż bowiem myślałam o jednem... Nareszcie mogłam podnieść się z łóżka... kiedy po raz pierwszy spojrzałam w zwierciadło, omal nie krzyknęłam, z przestrachu... później nawet cieszyłam się z tej zmiany... przynajmniej de Montal mógł się przekonać, że nie kłamałam. Odrazu poszłam do niego... z trudem się dowlokłam... byłam tak osłabiona że doszedłszy do jego drzwi, omało nie zemdlałam... Było to równo przed sześcioma miesiącami... Wreszcie odzyskałam siły... myślałam, że wreszcie obudzę w mim litość — aż dotąd tłumaczyłam sobie jego zachowanie się wyjątkowem przygnębieniem i kłopotami... Weszłam na górę usłyszałam w jego pokoju głośną rozmowę... drzwi były otwarte... nagle ujrzałam wychodzącą kobietę... tę samą, z którą już raz rozmawiałam u niego.
— Pannę Julję?!
— Tak. Wyglądała na mocno zmartwioną; na mój widok, zawołała zdziwiona:
— Pani tutaj?... jeszcze nie jesteś matką?
Spojrzałam na nią, wprost oniemiała... zdawało mi się, że jest rozezłoszczona i przelękłam się... Wpatrywała się we mnie przez chwilę i wreszcie wykrzyknęła:
— Ach, co za szelma!... Znowu kłamstwo... i tym razem mnie ołgał! Co za Magier!
Chwyciła mnie gwałtownie za rękę i wciągnęła do pustego mieszkania. Zamknęła drzwi i zostałyśmy same.
— Pani — rzekła do mnie ta kobieta — wybacz mi pani, żem ci przy pierwszem spotkaniu ubliżyła... nie wiedziałam, kim jesteś... Jeszcze było zawcześnie, abyśmy obie wyszły z błędu... Teraz dowiedz się o jego nikczemnem postępowaniu... dowiedzże się wszystkiego... Od sześciu miesięcy zdradzał mnie z tobą... teraz ciebie zdradza z nową... i wiesz, z kim?... z markizą de Beauregard, z tą osławioną wdową... umizgał się do niej oddawna... i z którą zapewne się właśnie żeni... bo dziś w nocy wyjechał Bóg wie gdzie i poco!
— Nie potrzebuję panu mówić — ciągnęła Teresa — jakie wrażenie zrobiła ma mnie ta wiadomość... Aż dotąd mi na myśl nie przyszło, by mnie mógł tak nikczemnie porzucić... pomysł zaś małżeństwa jego z panią de Beauregard wydał mi się potwornością; wiedziałam przecież o jej skandalach... Ufałam mu ślepo... było to złudzenie nie roztropne, ale doprawdy winnam je błogosławić, bo chyba ono tylko powstrzymało mnie od zbrodni...
— Jakto... więc jeszcze nie wierzyłaś w to małżeństwo?
— Nie mogłam... byłam przekonana, że to jakiś przelotny związek; wszak to kobietą okryta niesławą!
— Ale bogata.
— Prawda, ale nie posądzałam pana de Montal o taką podłość; raczej już miałam go za niestałego uwodzicie! i, niżbym posądzała go o podobne sprzedanie się. Ale panna Julja wyznała mi jeszcze, że pan de Montal z całym spokojem przyznał się jej, że uwiódł mnie jedynie w nadziei na wielki posag — po wypędzeniu mnie z domu pana Dunoyer zgoła wyleczył się a jakichkolwiek pragnień pożycia ze mną, a spotykał się ze mną jedynie przez litość... I jeszcze jedno... ale... wprost odwagi mi brakuje...
— No, mów, mów.
— Zdaje mi się, że sromota pana de Montal i mnie dotyka... wszak go kochałam... i zasługuję na pana pogardę... pogardzaj mną... ja teraz sama żałuję, że w jego miłość uwierzyłam... Niechże to będzie karą za wszystkie moje...
— Co zatem?
— Ta kobieta... panna Julja... z gniewem i obrzydzeniem zakomunikowała mi, że on... przed paru dniami... przyszedł do niej... i prosił... tak... błagał... mówił, że ciężko jestem chora... ja... że z tego powodu wyczerpał resztę swego majątku... i błagał, by mu pożyczyła tysiąc talarów, by jego dziecię... i ja nie cierpieliśmy nędzy... a wiesz, że to osoba bogata...
— Co za plugawiec!... — wykrzyknął pan de Ker-Elliot, poprostu z trudem uszom wierząc. Wstydził się za swego krewniaka.
— Pan de Montal tak zręcznie udawał rozpacz... tak wymownemi słowami malował moją sytuację, że wzruszył serce mojej rywalki i nie oparła się jego prośbie...
— Co za upodlenie... trudno uwierzyć poprostu... szczęście doprawdy, że twe opowiadanie ma się już ku końcowi...
— W rzeczywistości... pieniądze, które pożyczył dla mnie... zużył na... podróż do pani de Beauregard! Tak, wierzę pannie Julji najzupełniej!
— Przynajmniej tak mi ona wytłumaczyła... Zupełne ogołocenie mieszkania ze sprzętów było prawdziwym dowodem, że nie kłamie... Widocznie przed ślubem wyprzedał wszystkie meble... licząc, że przeniesie się do niej..
Panna Julja spostrzegła oddawna... a ja od niej, że stara się o rękę bogatej markizy... świat, mimo swej grzeczności, odtrącił całkowicie tę kobietę... odpychał ją... po tym skandalu w zeszłym roku nikt jej przyjmować nie chciał... Cóż więcej mam powiedzieć... wiadomość ta doprowadziła minie ido takiego przerażenia, aż panna Julja... moja rywalka... litowała się nade mną... po swojemu... powiedziała mi, że chce się na nim zemścić... i zaproponował; mi, żebyśmy wspólnie odsłoniły pani de Beauregard istotną jego wartość... zaproponowała mi pomoc...
— Ach... — otrząsnął się ze wstrętem Ewin — doprawdy... nie było poniżenia, przez które nie musiałabyś przejść.
— Oczywiście odmówiłam... Pożegnałam ją... rozstała się ze miną, jak przyjaciółka... powróciłam do domu... To co mam jeszcze do opowiedzenia, jest tak bolesne, że będę starała się skrócić... Nędza coraz bardziej zaczęła mnie gnębić... prawie, że straciłam wzrok... wreszcie nie mogłam już płacić komornego i po kilku tygodniach zmuszona byłam wyprzedać resztę sprzętów i przenieść się do tej nory... kiedy zostałam matką, byłam już tu...
Gdy już godzina... mojej słabości zbliżała się, nie chciałam, by imię dziecię było ofiarą mej dumy i, poszłam do miejskiej kliniki, gdzie przynajmniej przez kilka dni miałam pewne wygody, choć leżałam na ogólnej sali...
Pan de Ker-Elliot zasłonił twarz rękoma, wydając jęk bolesny.
A Teresa ciągnęła dwa ponurą opowieść, ocierając łzy:
— Po piętnastu dniach, według przepisów, zlecono mi opuścić to schronisko — opuściłam je z dziecięciem... które było moją radością i rozpaczą zarazem... Gdy wchodziłam do szpitala pozostawało mi jeszcze czterdzieści franków; w czasie mego pobytu tam pracowałam, tak, że ta mała sumka nawet się zwiększyła... byłam tam bezpłatnie... Po wyjściu, mogłam kupić ładną kołyskę dla mego dziecięcia, opłaciłam tę stancyjkę za trzy miesiące zgóry, no, ale wtedy znalazłam się bez grosza... Starałam się pracować bez wytchnienia, ale zabiegi koło mego dziecięcia zabierały mi wiele czasu... z trudem mogłam zarobić na życie haftem, zwłaszcza przy osłabionym wzroku... Zbliżyła się zima, zimno w tej stancji i zaczęło być nieznośnie... drżałam o zdrowie mej córeczki... i wreszcie odważyłam się na krok, który przedtem nawet na myśl mi nie przyszedł...
Mówiła z trudem, widać było z jakim wstydem jej to przychodzi.
— Napisałam do mojej miałki... jaką otrzymałam odpowiedź, już pan wie... Wtedy moja sąsiadka.. dobra kobieta, weszła tu, poprostu konałam na barłogu z głodu i chłodu...
— No nareszcie opowiedziałam wszystko... wszystkie me przejścia aż do dzisiejszego dnia... Mimo wszelkich zwątpień spodziewałam się jeszcze, że de Montal powróci... jakkolwiek niedorzeczną była ta nadzieja, ona mnie utrzymywała(przy życiu... ona tylko... Kiedy mi powiedziano, że jakiś pan pyta o mnie, myślałam, że to on...
— A teraz... czyż mam mówić jeszcze, że moje serce wynużyło się, zamało... zamało dla wszystkich uczuć, prócz macierzyństwa.... Tylem wytrwała, tyle wycierpiałam przez miłość, że.. samego tego wyrazu teraz nienawidzę.
— Czyż mam jeszcze mówić, że... pomimo ohydnego postąpienia ze miną pana de Montal... tak... mimo jego upadku, mimo przeniewierstwa, mimo plugawej zdrady... będę do końca życia żałowała, jako najpiękniejszego, najszczęśliwszego okresu w mem życiu... tego czasu, kiedy spotykałam się z nim u mojej matki... i kiedy wyczekiwałam nań w mem ustroniu na ulicy Ouet, pracując po całych dniach... i kiedy mogłam mu oddawać pieniądze, zarobione ciężką pracą...
— Wiem, że tego ‘wszystkiego wstydzić by się należało... przecież jego sromotne postępowanie winnoby obrzydzić najmilsze wspomnienia... Sądzę atoli, że niema nic trwalszego i dłużej zachowującego się w pamięci, niż miłość w nędzy i pracy... Żadna rozkosz ziemska nie daje tyle upojeń... w niej tylko radość, w niej tylko zapomnienie...
— Powtarzam ci, mój panie... serce moje strawiły szczęście i męczarnie... strawiły do cna... Jeżeli coś jeszcze w niem zostało, to należy całkowicie do dziecięcia. Tak, moje serce wyschło... jeżeli bije jeszcze, to jedynie dla wspomnień przeszłości... radosnej... dla szczęścia, którego teraz, choćby i powróciło, nie jestem poprostu zdolna odczuć...
— Czy wiesz pan dlaczego jednak odrzucam pańską ofiarę, tak wielką, tak szlachetną?... Posłuchaj, czemże byłabym dla ciebie?... Conajwyżej smutną i zimną przyjaciółką... Pocóż wiązać swe życie... pocóż przykuwać je do innego życia, lodowatego i, jak grób głuchego i niemego?... Och, wierzaj mi, panie, mówię ci, że serce twe godniejsze jest innego serca... Strzeż się, panie, bo, doprawdy, zadaleko posuwasz swe poświęcenie... pomyśl, że przyjdzie czas, kiedy spojrzysz na nie, jak na szaleństwo i będziesz go żałował.
Ewin de Ker-Elliot przysłuchiwał się Teresie z dziwnem uczuciem, zmieszanem z podziwu boleści i najgłębszej litości; wprost nie spodziewał się po niej takiego męstwa, takiej uległości wobec przeznaczenia. A miłość jego rosła...
Dusza każdego człowieka ma chwile słabości... Gdy mówił Teresie o swem uczuciu braterskiem ku niej — kłamał, sam może tego nie odczuwając, nie dlatego, by pragnął używać praw, jakie daje małżeństwo; spodziewał się przecież, że czułość, że przywiązanie i wdzięczność do niego wypędzą z serca młodej kobiety niegodne, potworne wprost wspomnienie de Montala. Spodziewał się, że doczeka się wynagrodzenia za swą miłość, że Teresa ją podzieli.
Znając fantastycznie rozbujałą dumę Teresy, wiedząc, jak boleść takiej miary nieufna jest a drażliwa, pan de Ker-Elliot nie uważał za stosowne ukazać się jej jako starający się o jej rękę, lecz jedynie jako brat; postanowił sobie nawet pozostać nim tylko na zawsze, gdyby w sercu Teresy nie obudziła się miłość.
Ewin kochał ją namiętnie,¡był zdolny do takiej miłości, a ufał, że jego poświęcenie doczeka się nagrody; wciąż żywił nadzieję, że kiedyś zdoła uzyskać miłość Teresy, że jej obecny stan jest wynikiem jedynie okropnych warunków.
Czyż złudzenie jego nie jest całkowicie usprawiedliwione szlachetnym jego celem — wszakże dążył wszelkiemi siłami do uwolnienia Teresy i jej dziecięcia z najstraszliwszej nędzy i straszliwszego wspomnienia nieszczęsnej miłości.
Co do panny Dunoyer, to była ona zupełnie¡szczera — w zupełnie dobrej wierze mówiła, że serce jej umarło na zawsze, że bije wyłącznie dla miłości macierzyńskiej i że dla niego, aczkolwiek czuje całą jego szlachetność, przyjaźń tylko może odczuwać.
Ta pewność, że już będzie niezdolna do pokochania kogokolwiek, wypływały w niej, z intuicji, do której tylko kobiety są zdolne, bo one tylko zdolne są tylko raz w życiu kochać i wieczną żywić boleść po utracie pierwszej miłości. Mężczyźni, przejawiający tę zdolność, są rzadcy — do takich mężczyzn należał pan de Ker-Elliot.
Wielkie udręczenia wypierają z niektórych dusz nadzieję na zawsze — boleść zaś daje im doświadczenie i pewność, że stan ich duchowy jest stanem trwałym, nie przeminie aż do śmierci.
Nie woli, ale zdolności do kochania im nie staje.
Dusza taka czuje, że w sercu ich okropne przejścia zerwały najczulszą strunę harmonji.
Niekiedy i kalece bez ręki wydaje się, że ma jeszcze rękę, którą mu dawno odcięto — tak samo i tym duszom jawią się czasami pragnienia uczuć, jak zwodnicze widziadła, które znikają, gdy słońce wzejdzie.
Teresa popadła już w zupełne zwątpienie i była niezdolna nawet do podobnych widziadeł, lecz Erwin żywił najczulsze złudzenia.
— W najgorszym razie — mówił sobie — zapewnię Teresie i jej dziecięciu swoje nazwisko i przyszłość.
Ewin był zdolny do wszystkich podstępów i wybiegów szlachetnej miłości, doskonale zdawał sobie sprawę ze znaczenia tego, co ustawicznie powtarzał Teresie — powtarzał to zresztą zupełnie szczerze.
— Jeżeli pani umrze w nędzy i rozpaczy, to cóż się stanie z pani córeczką?... Wspomnij na własne swoje cierpienia — nie narażaj ją na cierpienia większe jeszcze. Pomyśl, czy masz prawo odrzucać szczęście, które się do niej uśmiecha.... I przytem to dziewczynka... istota słaba, narażona na tyle złego... istota, dla której najczystsze uczucie może stać się drogą do upadku — i to wtedy, gdy mężczyzna), jeżeli kocha, nie wystawia na szwank nic, prócz honoru, szczęścia i spokojności tej, która jest przedmiotem jego miłości... Zaliby pani chciała wyrzucić swe dziecię na wszelkie burze życia, gdy godny człowiek ofiaruje jemu i tobie bezpieczne schronienie?
Teresa wprost nie mogła znaleźć odpowiedzi, na te zarzuty.
W każdym wyrazie Ewina jaśniała rycerska szczerość — szczerość ta wzbudziła zaufanie panny Dunoyer. Przez chwilę nawet nie mogła wątpić — i miała słuszność — w szczerość przyrzeczeń pana de Ker-Elliot.
Jeżeli jej mówił: bądź moją siostrą, to istotnie pragnął być dla niej tylko bratem i nawet nie śmiał pragnąć jakiegoś żywszego uczucia.
A jednak Teresa, przez pewną delikatność, nie chciała się zgodzić, na małżeństwo — przystanie na związek, który jej tylko miałby przynosić korzyści, wydawało się jej nikczemnością.
Napróżno pan de Ker-Elliot mówił jej, że będzie bez niej najnieszczęśliwszy, że jedynem jego pragnieniem jest całe swe lżycie poświęcić dla niej. Dla zapewnienia jej niezawisłego bytu, chciał w intercyzie zapisać jej znaczną sumę pieniężną, lecz Teresa, traktując to, jako pożyczkę, a wiedząc, że nigdyby nie mogła tej pożyczki zwrócić, odmówiła przyjęcia także i tej ofiary.
Nareszcie atoli uległa uporczywym błaganiom pana de Ker-Elliot..
Baron, pewny już, że zostanie jego żoną, skłonił ją do przeniesienia się do niego, a po dopełnieniu formalności, zaślubił ją, córeczkę jej uznał za swoją i, pełen nadziei, udał się z nią do rodzinnego zamku.




  1. Stanowiska w ambasadach w Lizbonie zawsze liczyły się do najniższych stopni w hierarchji dyplomatycznej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.