<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cześnikówny
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator J. Chełmoński, X. Pillati
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Są wypadki w życiu ludzi, które najzatwardzialsze serca poruszają i wstrząsają całym dusznym organizmem, choćby długiemi wyrobionym laty. Jak przesilenia w chorobie sprowadzają one zmianę usposobień, otwierają życie nowe i zmuszają zerwać z przeszłością.
Taką kryzys w życiu Skórskiego był ów ranek, w którym na pół przytomny, ledwie rozbudzony, strachem i gniewem przejęty porwał strzelbę i zabił Cześnikównę...
Gdy wychodzili z chaty razem z generałem, a obok trupa przechodzić nieuchronnie było potrzeba, bo tamtędy wiodła ścieżka, Skórski targnął się i stanął nad nim niemy. Patrzył długo na twarz nieszczęśliwéj, na wytoczoną jéj krew, która kałużą stała koło niéj i Hochwarth musiał go w końcu popchnąć aby zmusić do dalszego pochodu... Ze spuszczoną głową, jakby na pół umarły, bijąc się o drzewa które mijał, niemy, nie odpowiadając na pytania, dowlókł się prowadzony tak do chaty strażnika. Tu Hochwarth znalazł sposób posłania po wóz, zatrzymał idących ludzi aby mu dopomogli, i sam towarzysząc więźniowi, dostawił go do miasteczka.
Zjawienie się tego skrępowanego więźnia, opowiadanie generała, wóz na którym leżał, stojący wpośród rynku, całą ludność niemal ściągnął tu... ciekawością bezmyślną. Tłumy biegły oglądać siedzącego na prostym drabiastym wozie dziedzica Brończéj, o którym opowiadano, że tego ranku strzelił i zabił Cześnikównę... Oburzenie malowało się na wszystkich twarzach i szmer złowrogi napełniał targowisko...
Generał oddawszy Skórskiego w ręce straży miejskiéj, która go daléj odstawić miała, sam wrócił do mieszkania, chcąc natychmiast jechać z więźniem dla złożenia zeznania. Wóz stał jeszcze w rynku, gdy na probostwo doszła także wiadomość o wypadku. Staruszek proboszcz który tylko co był mszą odprawił, zaledwie czas mając zrzucić albę, pośpieszył drżący do Skórskiego...
Na widok proboszcza, którego nawykli byli szanować wszyscy, rozstąpiły się tłumy, poodkrywały głowy i starzec mógł się zbliżyć do wozu... Z oczyma wlepionemi przed siebie nieruchomie Skórski nie widział nic, nie spostrzegł téż staruszka, który jednę rękę położywszy na wozie, łagodnym głosem odezwał się do niego.
— Panie Michale — Bóg z tobą (ksiądz zwykł był te słowa często powtarzać) co ja słyszę... co się to stało?
Na głos ten Skórski odwrócił zwolna głowę, tocząc wzrokiem obłąkanym.
— Ja nie wiém — rzekł.
— Jakżeś mógł?
— Ja nie wiém... powtórzył machinalnie Michał, ja nic nie wiém...
Napróżno proboszcz coś chciał z niego wybadać. Skórski milczał osłabły i nieprzytomny... Poszedł więc staruszek do generała, który z bardzo zimną krwią rzeczy swoje pakował.
— Na miłość Chrystusową — odezwał się drżący — powiedźcie mi jak się to stało? jakim sposobem wyście temu byli przytomni? gdzie to było?
Hochwarth usiadł i ze szczegółami opowiedział wszystko.
— Szukałem go, rzekł, udałem się do kobiéty, która najprędzéj o nim wiedziéć mogła. Trzeba było takiego nieszczęścia, ażeby w chwili gdym go miał aresztować, ona mu się za oknem ukazała... Strzelił bez namysłu — zabił ją na miejscu. Krył się od dawna na Leśniczówce.
Proboszcz załamał ręce.
— Niezbadane wyroki Boże — rzekł... wszystko się składało na krwawy koniec téj historyi — Bóg osądzi! Bóg osądzi...
Ze łzą w oku zbliżył się starzec do generała. — Nie znam was, dodał — anibym śmiał dyktować sumieniowi waszemu jak ma postąpić — pomnij pan jednak byś świadczył nie na potępienie człowieka, ale jak na uratowanie obłąkanego brata.
Hochwarth skłonił się nie odpowiadając... W chwilę potém tłum mieszczan przeprowadzał wóz, ostawiony strażą, aż do rogatek... Generał zwolna jechał z tyłu posępny i milczący, z cygarem w ustach...
Gruchnęła wieść po całém sąsiedztwie, a można sobie wystawić jakie uczyniła wrażenie. Tegoż dnia ciało nieszczęśliwéj Cześnikównéj przywieziono do miasteczka, a do niego zebrało się co żyło, aby je oglądać. Ci co się nieraz urągali z żyjącéj, gdy śpiewając skakała pół obłąkana pod sienią u Chaima, szli teraz ze łzami oglądać zwłoki, i litowali się losowi nieszczęśliwéj. Znalazł się znowu ten sam szlachcic, który ją nieraz z rąk tłumu ratował, ofiarując się sprawić trumnę i pogrzeb. Z mieszczan każdy śpieszył z jakimś datkiem dla umarłéj.
Rzadko bogatym i możnym taki się pogrzeb ludny trafia — jakim był Cześnikównéj. Wybiegli nań wszyscy... Kobiéty trumnę przysypały kwiatkami, wykopano dół na ustroniu pod brzozą, i tak po niéj szlochały kobiéty, jakby teraz dopiéro los jéj ciężki poczuły... Bractwa, świéce, chorągwie — wszystko co do najwspanialszych pogrzebów wiejskich należy, znalazło się teraz dla Cześnikównéj. Staruszek proboszcz prowadził kondukt i zamiast mowy nad mogiłą, chustką otarł łzy, które mu z oczów płynęły...
Cyrkiewicz przerażony, uciekłszy do Brończéj, tu dopiéro rozmyślać zaczął co mu czynić należy. Poleciał natychmiast do Dygowskiego... Ten już wiedział o wszystkiem, bo wieść się piorunem rozbiegła, był niespokojnym bardzo. Doszło go bowiem wprzódy, że generał cóś poodkrywał a to dla niego nieprzyjemne może sprowadzić następstwa.
Zafrasowany wielce odprawiwszy Cyrkiewicza do domu, aby poszlaki narad z nim nie było, sam pośpieszył do miasta, aby ratować jeśli się da Skórskiego, lub z generałem się rozmówić, dopóki czas był jeszcze... Zdawało mu się że tu już majątek poświęcając, życie i honor ratować było potrzeba. Skórski już był osadzony w więzieniu, a generał odpoczywał po trudach w najętém mieszkaniu, gdy Dygowski śmiało się doń stawił.
Widzieli się już i znali wprzódy, z powodu zamierzonéj licytacyi.
Na Hochwartha, który w życiu wiele przechodził, wcale krwawa scena nie podziałała, było to dlań rzecz powszednia. Cóż tam jedna jakaś kobiéta przestrzelona w chwili szału... Jadł więc z dobrym apetytem lichą wieczerzę, gdy mu oznajmiono Dygowskiego. Kazał prosić.
Mecenas mężnie się stawił, choć odwagę miał sztuczną.
— Panie generale, rzekł — byłem przyjacielem Skórskiego i téj przyjaźni nie zaprę się i teraz. Czuję się w obowiązku go bronić. Proszę pana abyś mi raczył powiedziéć otwarcie — o co panu idzie, o odzyskanie należności, czy o zgubienie człowieka?
Generał właśnie zęby sobie przetykał piórkiem i nie odpowiedział zaraz.
— Jak się panu zdaje? zapytał flegmatycznie.
— Zdawałoby mi się iż do zguby człowieka nie masz pan żadnego powodu...
Hochwarth popatrzył na Mecenasa.
— Możesz się pan mylić, rzekł — ale ja nie mam obowiązku tłumaczyć się przed nim. Nie idzie zresztą ani o zgubę ani o ratunek, chodzi o sprawiedliwość.
— Znasz pan historyą téj kobiéty i tego człowieka, i co on przez nią wycierpiał.
— I co ona przez niego cierpiała — dodał generał.
— Więc się kompensuje przynajmniéj, rzekł mecenas.
— To panowie prawnicy lepiéj pogodzić niż ja potraficie.
— Jeszcze słówko — odezwał się Dygowski — Skórski ma przyjaciół, znać że na to uczucie zasługiwał; jeżeli mogą pana rozbroić opłacając mu jego należność, chętnie to uczynią.
— Ale ja nie jestem sprawiedliwością, dodał Hochwarth.. Zresztą sądzę, że dowiodę machinacyj nieprawnych na majątku i bądź co bądź swoje odzyszczę.
Dygowski nie okazał wzruszenia — wstał powoli z siedzenia i zabiérał się do wyjścia. Oko Hochwartha śledziło każdy ruch jego.
— A zatém nie mam żadnéj nadziei ażebyś generał względnym chciał być dla nieszczęśliwego...
— O mnie nie idzie — odparł Hochwarth — ja nie mogę... Nadto szanuję sprawiedliwość.
Skłonili się sobie chłodno, Dygowski odszedł. Nie było nic do zrobienia z generałem.
Był on tu obcym, a Skórski i Dygowski mieli przyjaciół i stosunki, na które cokolwiek przynajmniéj rachować było można. Pomimo postrachów generała dowieść kondyktu było trudno, co się tyczy kryminalnego procesu o zabójstwo Cześnikównéj, ten, wywodząc całą smutną przeszłość przed sąd, — miał téż na korzyść obwinionego dać łagodzące okoliczności. Długie prześladowanie, napaści, zabójstwo popełnione bez rozmysłu, — dozwalały się spodziewać, iż wyrok być może mniéj surowy. — Historya obu siostr musiała się wytoczyć przed kratki — generał wcale się nad tém w piérwszéj nie zastanowił chwili, iż w ten sposób żona jego dotkniętą być może. Dygowski i obrońcy Skórskiego nie wiedzieli o tém że żona generała była siostrą Cześnikównéj. Dałoby im to broń w ręce...
Dopiéro nazajutrz rozmawiając o sprawie z jurystami, których ona żywo obchodziła, Hochwarth usłyszał, że w obronie Skórskiego, czy przeciwko niemu, wytoczy się cała przeszłość obu kobiét.
Zmieniło to natychmiast usposobienie generała... Dochodzenia sądowe mogły, idąc po nici, dotknąć żony jego, a nawet zmusić ją do świadczenia przed sądem, — ta myśl przeraziła go jak uderzenie piorunu. Zemsta zgotowana dla Skórskiego, obracała się obosieczna przeciwko niemu samemu... Sprawa już stała tak, iż cofnąć jéj nie było podobna...
Sam do Dygowskiego iść nie mógł, lecz tegoż samego dnia jeszcze pokierował tak krokami swemi, ażeby się z nim spotkać. Mecenas trzymał się na uboczu... Zbliżyć się doń pomogła zręczna strategia. — Było to w przedsionku sądowym, generał z nim się przywitał...
— Panie Mecenasie — odezwał się chłodno — wczorajsza nasza rozmowa utkwiła we mnie. — Nie chcę ażebym był pomówiony o niewyrozumiałość i okrucieństwo... musimy jeszcze pomówić z sobą.
Zgodził się na to jak najchętniéj Mecenas... Znikli oba odszedłszy na ubocze...
— Nie cofam słowa mojego, rzekł Dygowski — dług za Skórskiego zapłacimy... a generał złagodzisz swe zeznania. Nie żądamy od niego nic nad prawdę, lecz prawdę nie zatrutą osobistą nienawiścią...
— Czy spodziewacie się panowie by mógł być uniewinnionym? spytał generał.
— Są okoliczności łagodzące — odezwał się adwokat. Postawiemy świadków, którzy okażą ile lat i w jaki sposób cierpiał od téj nieszczęśliwéj...
Hochwarth zmilczał...
— Nie potrafię tego panu wytłumaczyć, odezwał się po przestanku — dla czego mnie do pewnego stopnia — obchodzi los rodziny, z któréj pochodziła Cześnikówna. — Im mniéj się na jaw wyprowadzi z tych smutnych dziejów, tém lepiéj.
— Zapewne, rzekł zdziwiony trochę Dygowski — ale cóż to pana generała obchodzić może... Rodziny téj już niéma...
— Któż to wié! odezwał się Hochwarth, — odsłaniać te dzieje i dla Skórskiego byłoby nie korzystném — pan je znasz?
— Dosyć dokładnie — odparł Dygowski.
— Siostra Cześnikównéj — wyjąknął kstusząc się generał — uchodząc w świat podobno zostawiła dziecię w rękach Skórskiego, który je miał wychować. — Co się z niém stało?
— O tém nie wiém — rzekł obrońca — ale zkądże pan tak dokładnie jesteś uwiadomiony.
— Ja? Siedziałem dość długo w małém miasteczku — odezwał się generał, to wszystko tłumaczy.
Dygowski zamyślony zamilkł.
— Wiész pan co — szepnął generał — kwestya pieniężna załatwi się między nami bez trudności... W interesie Skórskiego zdaje mi się najwłaściwszém...
Tu zawahał się nieco — Dygowski patrzył mu w oczy.
— Ażeby z więzienia za granicę uszedł i więcéj się w kraju nie pokazywał. Do tego możemy mu dopomódz... Ja sam — rzekł zniżając głos — ja sam — mógłbym do pewnego stopnia postarać się o ułatwienie mu ucieczki, ale — z jednym warunkiem.
— Z jakim? zapytał adwokat.
— Żeby mi przez pana dał szczérą, pewną i popartą jakiemikolwiek dowodami wiadomość, gdzie się znajduje owo dziecię jego...
Znowu Dygowski niezmiernie zdziwiony popatrzył na generała. Nie miał w nim żadnego zaufania, ta nagła zmiana usposobień, ta litość nad Skórskim, ofiara pomocy do ucieczki, dopytywanie o dziécię — zdały mu się kryć jakąś zdradę i być wielce podejrzanemi. Nie poznawał Hochwartha, a miał powody lękania się go...
— Pan generał niech daruje — odezwał się zafrasowany — lecz po ostatniéj naszéj rozmowie teraźniejsza mi się wydaje tak dziwną, tak nie wytłumaczoną...
— Przyznaję, a dodam, i wytłumaczyć się nie mogącą, podchwycił Hochwarth. Bierz to sobie pan jako chcesz. Możesz mi wierzyć, możesz nie ufać — na to nie mam sposobu...
— Byłby sposób — wtrącił Dygowski.
— Jaki?
— Gdybyś pan generał chciał się ze mną zaraz ułożyć o warunki pieniężne.
— Nie mogę, póki nie będę miéć pewności, że Skórski uciecze i że mi da wiadomość o dziecku...
Hochwarth przeszedł się po pokoju, mecenas stał zadumany...
— Miarkuj pan, odwracając się dodał generał, że ja knuć żadnéj zdrady nie mogę, bo cóżbym miał za zysk na niéj? Mogę go zabić nie posługując się innemi środkami nad te, jakie mi jawnie posługują...
— Bądź co bądź, potrzebowałbym się widziéć ze Skórskim — zaś kończył obrońca...
— Zdaje mi się że jako jego umocowany i przed sądem adwokat, masz pan do tego prawo...
Skończyła się rozmowa na tém; Dygowski odszedł niezmiernie zdziwiony tym obrotem, a nazajutrz wyrobił sobie pozwolenie widzenia się z obwinionym.
Stan więzień pomniejszych na prowincyi, nie był nigdy bardzo przykładnym, a w miasteczku w którém Skórskiemu siedziéć przyszło, istniało tylko tymczasowe, składające się z domu drewnianego, w którym rozmaici przestępcy mieścić się musieli. — Wprawdzie Skórski otrzymał izdebkę osobną, ale ją tylko wązki korytarz oddzielał od tych, w których włóczęgi i wszelkiego rodzaju plugawe wyrzutki społeczeństwa w zaduszonych izbach dokupy były spędzone. — Sam widok tego obrzydłego kafarnaum wstręt obudzał... Dygowski nie był zbyt drażliwych nerwów człowiekiem, przecież wszedłszy tu doznał przykrego uczucia. Wrzawa która go dochodziła, cyniczne śmiechy, piski i łajania, powietrze duszne we wnętrzu, kazały mu przyspieszyć kroku, aby się co rychléj dostać do celi więzienia... Stróż powoli mu ją otwiérał, a wpuściwszy go, sam pozostał nieruchomy przy progu. — Zakratowane małe okienko, osłonięte tarcicami tak, że tylko z góry wchodziło doń trochę szarego światła, tarczan pokryty siennikiem i grubą kołdrą, stolik i jedno krzesło — składały cały sprzęt izby, któréj piec przy wnijściu rozwalony i zatkany na prędce cegłami, dodawał nędznego pozoru.
W głębi postrzegł Skórskiego, który z nogami spuszczonemi, z głową na piersi zwieszoną, z rękami obwisłemi siedział na tarczanie, okryty jakimś płaszczem, spadającym mu z ramion. Najeżone włosy, odzież w nieładzie, dawały poznać bezmyślną jakąś rozpacz...
Nie podniósł z razu nawet oczów na przybywającego, otwarcia drzwi nie zdawał się słyszéć — pozostał tak nieruchomym aż Dygowski zbliżywszy się doń ujął go za dłoń zimną... Dopiéro drgnął i wpatrzył się weń z osłupieniem jakiemś dziwaczném.
— Panie Michale, zawołał, siadając na przeciw niego Dygowski — widzę cię jakimś zrozpaczonym i bezprzytomnym a potrzebuję się z tobą rozmówić chłodno i rozważnie. Czasu mamy niewiele, zbierz myśli, proszę cię...
— Co ty chcesz odemnie? wybąknął z trudnością Skórski — to są próżne rzeczy... Niéma o czém mówić już — co się miało stać to się stało... Było napisano.
— Ale ratować się potrzeba?
Więzień ruszył ramionami.
— Na to niéma ratunku, rzekł głucho — na to już niéma żadnego — to darmo... nie mówmy...
Dygowski, który przy stróżu mówić nie chciał i nie mógł, poszedł mu wcisnąć coś w rękę, aby stał w korytarzu. — Zawahał się nieco, ale mrucząc wysunął po chwili.
— Mówmy krótko a stanowczo — począł obrońca. — W generale znalazłem niespodziewanie, mimo że zrazu okazywał się zajadłym — powolniejszego niż sądziłem człowieka... Obrona twoja byłaby trudną, chce ci dopomódz...
(Nachylił się do ucha) — do ucieczki.
— Któż od swojego losu uciecze? rzekł Skórski... Zresztą dokąd? z czém?
— Na to wszystko znajdzie się odpowiedź, gdy zechcesz tylko chłodniéj jéj poszukać — mówił Dygowski. — Generał kładzie jeden warunek, abyś mu złożył dowody gdzie się znajduje dziecię... które ci siostra Cześnikównéj powierzyła...
— Ażeby je zgubić? podchwycił Skórski, aby śladu po niém nie zostało! a! rozumiem to dobrze...
— Ja, nic a nic — rzekł Dygowski...
— Generał jest mężem drugiéj Cześnikównéj, mruknął Skórski.
Obrońca porwał się z krzesła, chwytając się za głowę.
— A! teraz to rozumiem wszystko... możesz się wyratować! zawołał...
Skórski spojrzał wzrokiem dziwnym.
— Znałeś mnie innym, rzekł — ale ten piorun wszystko we mnie wywrócił, zmienił mnie całego... Nie chcę miéć więcéj na sumieniu! Dosyć tych kar za zbrodnie moje!! Dziecka nie dam na stracenie... to dziecko moje!.. Winienem żem je opuścił, ratować je muszę... wynaleźć je powinienem...
Zdziwił się w istocie takiemu usposobieniu przyjaciel, lecz zmilczał...
— A! ty nie wiész, dodał Skórski, trąc konwulsyjnie piersi, ty nie wiész co od téj chwili gdym trupa tego widział... stało się we mnie... Zdało mi się że jakiś obłęd spada mi z oczów — żem ja sam zabity dla życia, a obudzony dla pokuty... Dygowski, ja o nic już nie dbam, chcę tylko w sumieniu mojém spokoju... spokoju... spokoju!.
Mówił z wzrastającym coraz zapałem; nigdy go takim nie widział Dygowski, i zdumiał się a zmięszał niezmiernie.
— Przecież należy jakkolwiek uspokoić generała... inaczéj... będzie ci szkodził. — Gdzież jest to dziecię?
— Powierzyłem je łotrowi! Cudem jakimś znalazłem go i zmusiłem do wyznania, że je w domu podrzutków umieścił... Mam dzień i datę i godzinę...
— Moglibyśmy więc je odzyskać...
— Ale nie oddawać generałowi! nie jemu! dziecka czekałby los najsmutniejszy... To dziecko moje... Zapóźno pomyślałem o tém, ale chcę i muszę je odzyskać dla siebie — ześlą mnie w Sybir — mogę je zabrać z sobą...
Zadumał się. — Kogoś przecie na świecie miéć będę.
I znowu głowę spuścił na piersi.
Dygowski tarł i darł włosy na głowie.
— Cóż mu powiém? zapytał.
— Że dziecię — nie żyje — rzekł Skórski...
— Jaki mu dowód dam na to?
— Żadnego! daj mi pokój! ja się bronić nie chcę, jam zginiony...
— Lecz jeśli w istocie odezwało się w tobie uczucie i serce ojcowskie — podchwycił adwokat, to dla dziecka winieneś się ocalić.
Zamilczał Skórski.
— Powiedz mu zresztą, wyjąknął po chwili, niech mi pomoże do ucieczki, a daję mu słowo, że więcéj o mnie ani o dziecku słyszéć nie będzie... Jestem zabójcą, powrócić przecież nie mogę... Pójdę gdzieś, nie wiém — będę pracować, jeśli potrafię... są gdzieś jacyś krewni w świecie... mnie dziś nic niepotrzeba — tylko spokoju! spokoju! i daleko gdzieś być od tych miejsc gdzie się krew lała...
— Jesteś jeszcze rozgorączkowany — odezwał się adwokat, widząc wchodzącego napowrót stróża, który chciał przyspieszyć koniec rozmowy... Uspokój się, ja powrócę...
Skórski zimną dłoń podał.
— Nie trzeba ci nic...
— Nie — rzekł sucho — nie, tylko spokoju, spokoju...
Stróż brzęknął już kluczami u drzwi, potrzeba było wychodzić. Na Dygowskim widok więźnia i więzienia uczynił nader przykre wrażenie. Ażeby się z niego otrząsnąć, poszedł do domu i tam długo potrzebował ostygać, nim się uczuł znowu panem sił swych i przytomnym... Chciał wieczorem dopiéro pójść zdać sprawę generałowi ze swego poselstwa, gdy Hochwarth ukazał się w progu — dowodziło to z jego strony niecierpliwości.
— Byłeś pan u niego? zapytał.
— Tak jest, alem go znalazł w takim stanie, iż z nim mówić było niepodobieństwem. Rozgorączkowany... Wymógłem na nim przecież jedno — daje słowo iż jeśli się na wolność dostanie, nigdy ani o nim ani o jego dziecku wiedziéć pan nie będziesz... Ujdzie za granicę...
— A to dziecko? przerwał niespokojnie generał.
— Powierzone było słudze, który je miał na wychowaniu. Umarło z ospy, dorzucił kłamiąc jak najnaturalniéj Dygowski.
— Jakiż dowód? jaki dowód? zawołał Hochwarth — mnie potrzeba dowodu.
— Jego słowo widzi mi się dostateczném!
— Jego słowo! — wzgardliwie rzekł generał — słowo tego człowieka niema dla mnie żadnéj, najmniejszéj wartości.
— Jeżeli tak — spokojnie począł Dygowski, nie mamy się co układać z sobą. Niech się więc zbierze sąd, niech się wytoczy proces, a ponieważ świadkowie nam potrzebni, jeżeli powołamy i — panią generałowę przed kratki...
Nie mógł dokończyć, gdyż olbrzymiéj siły Hochwarth porwał się z miejsca:
— Milczeć! krzyknął głosem zburzonym od gniéwu... Ani słowa więcéj!
Dygowski odskoczył, porywając za dzwonek stojący na stoliku; ale generał wychwycił mu go i zgniótł w dłoni. Dyszeli oba patrząc na siebie długo...
— Nie ucieknie!.. krzyknął generał — jeżeli się pokaże, jeżeli o nim wieść pochwycę, pójdę i w łeb strzelę... A jeżeli waćpan poważysz się to coś mi powiedział powtórzyć choćby ścianie... zabiję, klnę się honorem, zabiję...
— Uspokój się pan — rzekł Dygowski dosyć zimno — ja jestem adwokatem, w moich piersiach jak u spowiednika tajemnica zamiéra... ja pana nie zdradzę.
Hochwarth obejrzał się do koła nieufnie i rękę wyciągnął drżącą na przejednanie Dygowskiego.
— Mości panie, zawołał, tu idzie o honor domu, o cześć kobiéty, powinieneś zrozumiéć mnie i uniesienie przebaczyć.
— Wszystko to pojmuję i zapomnę — rzekł Dygowski, teraz idzie o ratowanie Skórskiego.
Tu zaczęli szeptać z sobą długo i naradzać się. Mecenas wprowadził go do gabinetu, wyszli z niego dopiéro w godzinę, zupełnie jak się zdawało z siebie zadowoleni i w porozumieniu jak najlepszém. Dygowski tylko zmęczony i blady, a Hochwarth niepomiernie zaczerwieniony... W kieszeni od surduta niósł wetknięte papiéry, które gorączkowo jakoś poprawiał ciągle...
Tak się rozstali.
Mecenas po wyjściu gościa musiał się położyć w łóżko...
Trzeciego dnia potém, zrana około dziewiątéj, w całém miasteczku panował popłoch niewysłowiony... Stróże wojskowe i cywilne plądrowały po domach i okolicy, gońce jacyś rozbiegli się na wszystkie strony... Nadzorca więzienia wpadł blady i zrozpaczony do generała oznajmując mu, że ten nieszczęśliwy zbójca, Skórski, niepojętym sposobem uszedł z więzienia.
Hochwarth zdawał się niesłychanie zdziwiony i obruszony... Poleciał sam natychmiast na miejsce badać jak się to stać mogło... Nikt w istocie wytłumaczyć tego nie umiał. Izba była pusta, ani śladu wyłomu, ani popsutego zamka... Stróże nie widzieli nikogo wychodzącego ani dniem ani nocą. Padało podejrzenie na wszystkich, ale szczególnych poszlak nie było przeciw nikomu. Coś cudownego w tém uwolnieniu widziano, tak że zabobonni ludzie gotowi byli wierzyć w czary. Najściślejsze badanie nie potrafiło nawet wykazać nocą czy dniem uszedł więzień i jaką wydobył się na wolność drogą.
Poszły listy gończe na wsze strony... ale że nikt tak bardzo sprawy nie popiérał, przygłuszono ją, i pozostała tylko legendą bajeczną w miasteczku... Utrzymywano że po kobiécemu przebrany wymknąć się musiał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.