<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cześnikówny
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator J. Chełmoński, X. Pillati
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W Brończéj nie było ani słychu o panu; — z Warszawy przyszły pisma urzędowe, które nazad zwrócono z poświadczeniem urzędu, iż o miejscu pobytu p. Michała Skórskiego nie wiedziano.
Tymczasem Cyrkiewicz z wierzytelnościami jakie na Brończéj miał poszedł do sądów, i umiał tak chodzić około swéj sprawy, że z pomocą Dygowskiego na majątku sekwestr położył, a wieś dostał w administracyą. Przeciągnęło się to nieco. Przysłano z Warszawy w imieniu generała pozew o dług, ale gdy przyszło go mieścić na hipotece, nie było już nań w Brończéj nic oprócz ruchomości, które licytowano za podatki zaległe, a Cyrkiewicz stając do licytacyi wszystko zakupił.
Umocowany generała dał mu znać, że darmo by koszta łożył, bo tu już z próżnego nie było co naléwać.
I znowu przez czas jakiś cicho było.
O panu Skórskim najrozmaitsze chodziły wieści, że uciekł za granicę, że w drodze życie sobie odebrał, że do klasztoru wstąpił, — słowem plótł każdy co kto chciał... a nikt o niczém nie wiedział... Gdy nastała wiosna i początki lata, ekonom objeżdżając lasy spotkał w nich znowu dawniéj już widywaną Cześnikównę. Cała jéj historya była mu dobrze wiadomą.
Właśnie do Leśniczówki, do Skórskiego, z raportem jechał, gdy zboczywszy w las, bo mu się zdało że siekiérę usłyszał, w dziupli starego dębu, w którym Róża obrała sobie oddawna mieszkanie letnie, zobaczył ją wyglądającą z głową kwiatkami upstrzoną. Cześnikówna, która nie dawno do tego schronienia wróciła z leśnéj karczemki, na widok Cyrkiewicza uśmiechnęła się, a on podniósł bat w górę i zakrzyczał:
Tylko ty mi się tu tłucz po lesie, stara wiedźmo! dam ja ci!!
— A nie widzisz ślepy krecie, żem dziś ja panią tutaj...
Cyrkiewicz poczerwieniał od złości.
— Ja cię tu w lesie nie ścierpię...
— Kochanie moje... Krwi sobie nie psuj... ja tu siedziałam tyle lat i siedziéć będę... Cóż ja ci złego robię... trochę jagódek narwę, grzybka sobie na suchych gałązkach upiekę — i po wszystkiém... Gdybyś miał sumienie to byś mi dał pokój... a jak mi dokuczysz... to naślę ci chorobę, zaczaruję, zawiążę węzła w zbożu na twoję głowę i kaci cię wezmą, tak jak twego pana...
Cyrkiewicz który się niczego nie bał i stawał z oszczepem na niedzwiedzia nie drgnąwszy — czarów się lękał; pogroził więc tylko ręką siedzącéj w dziupli Róży i odjechał powoli. Ona śmiała się i za oddalającym śpiewała: — A nie bądź okrutnym, srodze bałamutnym, kochanie... Nie rzucaj niebogi w tym stanie!!
Długo jeszcze piosnka i śmiech brzmiały mu w uszach...
— A czego on u kata mało nie codzień jeździ do Leśniczówki! poczęła, wyglądając za nim, myśleć Cześnikówna. W tém cóś jest. Chyba tam kochankę ma, ale by jéj przecie nie ukrywał, trzymał by ją we dworze!
Myśl jak błyskawica przeleciała jéj po głowie, wychyliła się ze swego dębu... i po narościach spuściła się na dół... obejrzała dokoła po drzewach aby bez drogi trafić do chaty leśnika, i cicho, nie odzywając się, przekradając, powoli pociągnęła lasem, kierując po znanych sobie bagnach, zawałach i uroczyskach.
Cyrkiewicz jechał drożyną, która okrążała moczary i błota. Cześnikówna znała tak dobrze miejsca, któremi prawie sucho przejść było można, że o pół sobie drogę skróciła, i gdy się znalazła nieopodal chaty leśnika, jeszcze ekonoma tu słychać nie było.
Leśniczówka stała w starym borze ale gęsto podszytym krzakami leszczyny i kaliny... Łatwo się tam było zaczaić i podkraść, bo ją tylko z tyłu płot i mały ogródek otaczał, na którym trochę nędznego rosło warzywa. Wybrawszy sobie miejsce dogodne, Cześnikówna zasiadła naprzeciw drzwi samych, aby widziéć mogła co się w dzień dziać będzie. Wprawdzie zaraz po jéj przyjściu, gdy zaszeleściały gałęzie, jeden z gończych psów leśniczego, wybiegł przed próg i szukać począł — lecz wprędce ziewnąwszy wstał i na przyźbie się położył, gdzie słońce pięknie grzało. Nie rychło dopiéro tentent konia oznajmił nadjeżdzającego Cyrkiewicza, który świszcząc, powoli się zbliżał. Pies zerwał się znowu, szczeknął i siadł nastawiwszy uszy... Na ścieżynce ukazał się pan ekonom, a ze drzwi Leśniczówki wyszedł naprzód gospodarz i wyjrzał, potém zapewne znać dał panu, bo téż i pan Michał w sukmance, z cygarem w ustach, stanął na progu...
Cześnikówna zobaczywszy go o mało nie krzyknęła z dzikiéj radości, powstrzymała się jednak, ręką cisnąc usta... oczy jéj pałały dziko, przychyliła się aby widziéć lepiéj i słyszéć mogła.
Cicho było dokoła, małym wiatrem poruszane wysokie sosny ledwie głucho szumiały w górze; każde więc słowo wyraźnie do uszu jéj dochodziło.
Cyrkiewicz zsiadł zdejmując czapkę, papiéry jakieś miał w kieszeni.
— Jak się masz — rzekł Skórski postępując ku niemu — cóż Dygowski? co z Warszawy? jak tam sobie rady dajecie?
— A nic — odparł ekonom — złego, chwała Bogu, niéma nic — po staremu! Generał nas papiérami obsyła, ale mu to się na nic nie zda... Myślę że w końcu da nam pokój.
— Ależ tak wiecznie trwać nie może, — zawołał Skórski, ja się tu uduszę w téj Leśniczówce. Za próg nie śmiem się wychylić, zapolować nie mogę chyba późnym wieczorem aby mnie kto nie zobaczył... umiérać trzeba z nudów, a jeden Dygowski coby przez litość powinien zajrzéć, nie przyjeżdża.
Cyrkiewiczowi na myśl przyszła Cześnikówna, którą świéżo widział i namyślał się czyby o niéj pana nie przestrzedz. Wiedząc wszakże jak go ona niecierpliwiła i draźniła, a nawet wspomnienie o niéj było mu nieznośném, i zważając że z chaty nie wychodząc spotkać się z nią nie może, — wolał zamilczéć.
— Dygowski, rzekł, nigdy czasu nie ma... Prosiłem go ale mi powiedział — nie tak to łatwo...
— Przecież to się raz jakoś skończyć musi, mówił Skórski ziewając, nie mogę tu na pustyni życia dokonać. Trzeba cóś poradzić.
Usiadł na przyźbie p. Michał.
— Siadaj Cyrkiewicz, rzekł — ja tu dni i nocy medytując coś wymyśliłem: trzeba byś o tém pomówił z Dygowskim...
Ekonom słuchał z wielką uwagą.
— Generałowi się sprzykrzy wreszcie i płacić i posyłać. Gdy się przekona że tu dla niego niéma nic, trzeba go zażyć z mańki. Pojedziesz waćpan do Warszawy. Jesteś tak jak dziedzicem Brończéj, chcesz być spokojnym, wejdziesz z nim na swoję rękę o nabycie długu... Dasz mu do kata, odczepnego pięć tysięcy rubli, dostaniesz odemnie za fatygę trzy — i interes będzie ubity... Gdy dług przeleje na ciebie, przynajmniéj z nory będę mógł wyjść.
— Byle się na to zgodził naprzód Dygowski, potém ten przeklęty generał — odezwał się ekonom, bardzo by to była dobra rzecz...
— Mnie tu już i cierpliwości brak i zdrowia — zawędzę się, mówił Skórski — nie wytrwam...
Mówili tak z sobą długo, a Cześnikówna słuchała... Nie ruszyła się, nie drgnęła, aby się nie zdradzić, przyczaiła, przypadła i wyczekawszy gdy Cyrkiewicz na koń siadł, a pan Michał nazad poziewając do Leśniczówki wszedł, dopiéro się rozprostowała. Chciała na tryumf zaśpiewać, ale się powstrzymała; uśmiechała się tylko sama do siebie głaskając ręką po twarzy.
— Jaka ty, kochanie moje, rozumna, mówiła sama do siebie, — tylkoż miéj taki rozumek do końca...
Cichutko z krzaków się wydobywszy, puściła się znowu borem, ku swojéj dziupli, w któréj zwykła była nocować... Tu wlazłszy, zwyczajem swym uklękła, pomodliła się, potém łachmanami okryła i w pół siedząc, pół leżąc, z głową o wypaloną ścianę dębu opartą... usnęła, a przez sen śpiewała i mruczała noc całą.
Promienie wschodzącego słońca, wdzierające się do lasu przez wydarte polanki, zbudziły Różę... Wstała prędko, spuściła się z wyżyny i szła drożyną, która prowadziła od lasu do Brończéj i od miasteczka...
Nie była jeszcze pewną co ma uczynić, ale jéj słodko było że znowu ma w ręku nieprzyjaciela... Traf ją wprowadził na drogę, siadła pod krzyżem... czując się zmęczoną...
Drogą słychać było szybko jadącą bryczkę pocztową ku Brończéj. Spojrzała... Siedział na niéj ogorzały, niemłody mężczyzna, niemiłéj twarzy... Zobaczywszy żebraczkę przy krzyżu, kazał zatrzymać konie...
— Dobrze tędy do dworu? zapytał rzucając jéj kilka groszy.
— Do Brończéj? a juścić! odparła żebraczka, ale tam pana niéma.....
— Podróżny ramionami ruszył... dał znak woźnicy i jechał daléj. Cześnikówna wstała i także się w tę stronę powlekła...
Był to generał Hochwarth przybywający sam dla wyzyskania swojego długu i obejrzenia wioski. Miał zamiar ją nabyć, domyślając się kondyktu jakim ją okryto... Rachował na to że broniąc wsi, coś mu zapłacić będą musieli. Gdy bryczka pocztowa zatoczyła się w dziedziniec, trawą porosły i zdziczałemi chwastami, Cyrkiewicz stał przed oficyną z fajeczką. Z opisu Skórskiego domyślił się generała, człowiek był bystry i długiego czasu nie potrzebował by wiedziéć jak ma sobie postąpić.
Hochwarth wydobywał się z bryczki....
— Czy pan tu jesteś gospodarzem? zapytał...
— A tak... Cyrkiewicz jestem...
— Bardzo się cieszę, ja generał Hochwarth; domyślasz się waćpan z czém przybywam...
— Z czém to ja wiém, ale zdaje mi się, panie generale, że fatyga daremna. Z próżnego nikt nie naleje...
— Zobaczymy — odezwał się Hochwarth. — Wioska na licytacyi może pójść wyżéj niż się zdaje — a bez sprzedaży jéj się nie obejdzie.
Cyrkiewicz zmilczał. Chciał być grzecznym na wszelki wypadek wziąwszy klucze od zamkniętego domu, bo sam w oficynie z nałogu mieszkał, wprowadził do niéj pana generała.
Pusto tu było, zatęchło i nic od czasu wyjazdu Skórskiego nie zdawało się poruszoném.
— Gdzież się wasz pan, były dziedzic mógł podziać — odezwał się generał, postarałem się o listy gończe za nim. Dotąd go nie odkryto? Jak pan myślisz?
— Nie umiem odgadnąć; — zimno odparł Cyrkiewicz — świat széroki. Któż zresztą wié czy jest przy życiu...
Mówił to tak naturalnie, iż niktby go nie mógł posądzić nawet, że wczoraj z nim rozmawiał.
Przyszła mu właśnie na myśl ta rozmowa i zdałomu się, że właśnie teraz może postąpić wedle życzenia Skórskiego.
— Dla nikogo to — mówił — nie jest smutniejszém jak dla mnie. Utopiłem tu całą moję krwawicę, anim dziedzic, ani dzierżawca, wieczny niepokój... Już gdyby można choć z licytacyi nabyć bardzo bym rad...
— Ale i ja do licytacyi stanę — dodał generał...
— A panu to na co? spytał Cyrkiewicz.
— Wioska mi się podoba. — Polowanie lubię, mówią że są lasy... Pieniądze leżące mam...
Spojrzeli sobie tedy w oczy, Cyrkiewicz uczuł że to był gracz, któremu on nie sprosta. Hochwarth począł rozpytywać o gospodarstwo, o szczegóły, naturalnie w jak najgorszém przedstawiające się świetle... Nic go to nie zrażało..
W parę godzin przybyli urzędnicy, których generał wezwał, przyjechał i Dygowski jako dawniéj umocowany przez dziedzica. Ten mógł się mierzyć z generałem, i Hochwarth wybadawszy go trochę... odciągnął na bok...
— Wioskę doprowadzę do licytacyi i kupię, — rzekł — czuję w tém mataninę...
— Niech pan kupuje — odpowiedział Dygowski, niech pan pędzi — wieś dobra.. ja nic przeciwko temu nie mam...
Zbił go z tropu tą obojętnością.
— Gdzież się Skórski podział? pytał w końcu — jak się panu zdaje?
— A cóżby on poradził, choćby tu i był? odezwał się mecenas. — Ja dawno w nim widziałem zniechęcenie do życia — sądzę że je sobie odebrać musiał...
Rozmowa cały wieczór obracała się tak w kółku jedném, z którego wyjść nie mogła. Dopóki dzień był oglądano zabudowania, pola, rozpatrywano inwentarze. Hochwarth oświadczył, że pozostanie w miasteczku aż do licytacyi i że przynaglić doń musi. Na tém się skończyło wszystko, a nazajutrz rano w istocie generał odjechał i rozkwaterował się u znajomego nam Chaima... Przybycie jego, nie tajny powód, poruszały całą okolicę. Skórski miał tu wielu przyjaciół, którzy naturalnie więcéj za nim niż za jakimś przybyszem ciągnęli. Nie miał więc generał nikogo coby mu szczerze chciał pomagać; płacił, naglił, jeździł i prosił, spotykając twarze obojętne.
Siedząc tymczasem w małéj mieścinie, w któréj nikogo nie było oprócz proboszcza i wikarego, gdy on z duchownymi jakoś wcale obcować nie umiał — nudził się pan generał okrutnie; Cyrkiewicz zaglądał doń, lecz w układy się wdać nie było można. — Jątrzyła go ucieczka Skórskiego nie tylko jako wierzyciela, lecz i jako człowieka co w życiu żony jego odegrał rolę, która Hochwartha do zemsty budziła... Po długiém awanturowaniu się i przygodach, chciał zająć w społeczeństwie pewne stanowisko poważniejsze, a myśl ta że ktoś na żonę cień mógł rzucić, niepokoiła go i oburzała. Zdawało mu się, że pamięć jéj przeszłości zatrzéć potrafił równie jak swojéj, starał się o stosunki, a choć natura dobywała się z niego czasem, jak w grze z p. Michałem, umiał te wybryki pokrywać różnemi pozorami i był pewien, że świat mu ich za złe miéć nie będzie. — Gdyby był pewien samobójstwa i zniknięcia wiekuistego Skórskiego, znacznie by się czuł spokojniejszym, lecz nie mógł w to uwierzyć, instynktowo poznawszy w nim człowieka, który nie miał tyle energii w sobie ażeby się na własne targnął życie.
Całe dni spędzał Hochwarth, to na nieznośnéj gadaninie z Chaimem, który mu stare opowiadał dzieje okolicy, to na przechadzkach za miasteczko ku lasom... przypominającym mu potroszę amerykańskie puszcze.
O panu Michale mowa niemal była co dnia, żyd znał go od dziecka... Z początku nieco oszczędzał Skórskiego, ale powoli dobywały się różne o nim zeznania, które go w oczach Hochwartha coraz dobitniéj malowały. Żyd stary był niepospolitym ludzi znawcą i sądził ich w sposób bardzo prosty, nie ulegając żadnym złudzeniom.
Jednego wieczoru rozgadali się jakoś więcéj i szczerzéj niż kiedykolwiek. Chaim był w dobrém usposobieniu i gadatliwy, co mu się nie zawsze trafiło.
— Co to się dziwować, rzekł, że on tak mizernie skończył. Proszę pana generała, nie obrażając nikogo, albo to inaczéj może być, kiedy człowieka młodego pieszczotami popsują? Stary Skórski chorowity był i w łóżku znaczną część życia kawęczał, jejmość robiła co chciała, a z jejmością jedynak robił co zapragnął... To było takie rozpuszczone dziecko, że się po niém jeszcze co gorszego spodziewać było można. Piętnaście lat miał, jeszcze szkół nie skończył, a już takie na wsi życie prowadził, że i starszyby nie wytrzymał z nim. U niego tylko konie, butelka, psy i jeszcze coś gorszego było na myśli, a przed matką, pokorną minę zrobiwszy i pocałowawszy ją, wykłamał się i uniewinniał.
Ona wszystko znosiła, byle Michasiowi było z tém dobrze, i bodaj w końcu tę powolność życiem przypłaciła...
— Jakim sposobem? zapytał generał.
— A! to już dziś stare dzieje — rzekł żyd, a mnie przykro sobie usta tém walać... O pięć mil od Brończéj żył niejaki pan Cześnik, który całą swoję wioskę i żony posag przechulał i przemarnował... Albo to u nas osobliwość! — Została po nim wdowa i dwie córeczki... Musiała się do miasteczka wynosić bo jéj nic nie zostało oprócz dzieci, których wychować nawet nie mogła. Ludzie z litości przysyłali jéj to krup, to mąki i żyła pokomorném z jałmużny. — Były podobno z panią Skórską czy w dawnéj przyjaźni, czy w pokrewieństwie, dosyć że litując się tych dzieci, Skórska je do domu zabrała, obiecując wychować i sama się zajmować niemi. Dziewczęta były śliczne, a pan Michaś prędko się tego dopatrzył.
Żyd, jakby mu nie miło było mówić o tém, westchnął i zamilkł chwilę. Generał wstał dziwnie poruszony i zbliżył się do niego. Znać go historya ta nad miarę zajmować zaczynała.
— I cóż się tedy stało? zapytał.
— A co mogło się dobrego stać! odparł Chaim... Skórski przyjeżdżał ze szkół na święta i na wakacye i bałamucił. One były jeszcze prawie dziećmi... On już gorzéj zepsuty był niż inni w jego wieku. Matka na wszystko była ślepą... I stało się nieszczęście... Skórska je odesłała do matki, która z bólu i żalu umarła... a i ona nie długo ją przeżyła...
P. Michał sierotkę na wychowanie wziął, bo się z żadną żenić nie chciał, — a i to dziecko niewiedziéć gdzie się podziało...
Chaim ręką w powietrze zamachnął i umilkł...
— Zmarnowały się dziewczęta... jedna poszła w świat, zapiła się i obłąkana dotąd się tu jeszcze włóczy... z drugą nikt nie wié nawet co się stało... Gadali ludzie że była aktorką w teatrze!..
Generał stał niemy słuchając, napróżno starał się być obojętnym, żyd poznał jak go to oburzało, — lecz nie dziwił się, bo i w nim wspomnienie to budziło bolesne uczucie.
— Łotr! rzekł Hochwarth krótko...
— I za to go pan Bóg pokarał, dodał Chaim, bo za siéroce łzy karze pan Bóg. — Zmarnowało się i jemu życie, i nędznie i przeszło w kłopotach i strachu. Po wielu latach wróciła jedna z tych dziewcząt, w łachmanach, odarta, rozpojona, na pół obłąkana i nie dała stąpić Skórskiemu żeby go nie prześladowała sobą. Nie było sposobu ani się jéj pozbyć, ni odpędzić; — kryła się w lasach, szpiegowała, poprzysięgała że gdyby się ważył żenić to go od ołtarza odciągnie. Nie dała mu dnia przeżyć spokojnie... Nareście w roku przeszłym, mówią ludzie że w nocy go w lesie napadła, i z konia ściągnęła, tak że padłszy na pień o mało się nie zabił. — Po téj chorobie uciekając od niéj pojechał do Warszawy, ale i Cześnikówna znikła, i powiadają że za nim i tam poszła... Teraz znowu się tu włóczy...
— Dziwna historya! przebąknął generał, ledwie mogąc poskromić wzruszenie, dziwna historya. — Mówiłeś o dziecięciu, hm? zapytał niby obojętnie, to było pewnie dziecię téj waryatki...
— Przepraszam, jasnego pana — właśnie że tamtéj drugiéj, o któréj nikt nie wié co się z nią stało.
— I dziecko to zginęło.
— Co się z niém stało, nie można dośledzić. — Wziął je Skórski do siebie, obiecując wychować za własne, ale mu i wstyd było i zawsze myślał się żenić, a dziecko zawadzało... Jak tylko matka poszła w świat, małego jeszcze się pozbył, dał słudze na ręce i wyprawił z domu. Odtąd ni sługi, ni dziecka nikt nie widział, ani o nich słyszał.
W milczeniu wysłuchawszy powieści, Hochwarth zadumany poszedł siąść w krześle.
— A ta obłąkana żebraczka znowu tu wróciła? rzekł po chwili.
— Już dawno; jak tylko jego w Warszawie nie stało, przyszła tu, zapewne spodziewając się go znaleźć. I jeżeliby kto mógł go wyszukać to ona...
Żyd ramionami ruszył.
— Ona tak zdaje się waryatka, obłąkana, a jak się upije to skacze i śpiéwa od rzeczy, — ale jak jéj trzeba miéć rozum to ona go ma!.. Wyszpieguje, jak policyant, — z pozwoleniem pańskiém — mówił Chaim, będzie trzeźwa, będzie głodna; pójdzie nie wiém wiele mil piechotą... Już ją Skórski chciał kazać zamknąć...
— Ona tu przychodzi czasem do miasteczka? zapytał cicho Hochwarth...
— Mało nie codzień. Ja ją jaśnie panu pokażę, bo ona u mnie pije... A złego słowa sobie powiedziéć nie da... złaje choćby największego pana. To jest bardzo nieszczęśliwa kobiéta...
Po rozmowie Chaim odszedł, generał myślał długo...
— Tego łotra mi trzeba nieodmiennie dostać w ręce. Natalia nigdy mi nic nie mówiła o dziecku... kto wié gdzie je podział? Może się kiedy odkryć? Zapisane być musi w metrykach, pozostały ślady... Szkaradna historya — i ja mam przyjemność być w nią wmieszany... rzekł śmiejąc się gorzko. — To miło...
Nazajutrz rano generał który nie lubił księży, ale w potrzebie do każdego się zastosować umiał, poszedł z nudów zapoznać się ze starym proboszczem... Opowiadał mu o misyach w Indyi i Ameryce... a że go to niewiele kosztowało, grał rolę bardzo gorliwego katolika. Narzekał na interes, na przymusowy pobyt w małéj mieścinie, dotknął wreście interesu ze Skórskim, samego Skórskiego i przyznał się przed staruszkiem, iż mu Chaim całą historyą opowiedział.
— Proszę księdza kanonika — dodał tytułując staruszka w nadziei że go to połechce, — cóż się stało z tém dziecięciem...
— Nie wiém, odparł proboszcz — sądzę że gdzieś na wychowanie oddane, bo o nic gorszego nie mogę go podejrzéwać.
— A metryka tego dziecięcia? zapytał Hochwarth — wszak w księgach być musi? z wymienieniem imienia matki?
— Musi się w nich znajdować, bo dziecię sam chrzciłem — rzekł staruszek, i wpisałem je z obowiązku...
Hochwarth zamilkł, nie miał żadnego powodu wydobywania téj metryki, a nie chciał na siebie ściągnąć podejrzenia. Zaczął potępiać Skórskiego i z pogardą się o nim wyrażać.
Ksiądz zmilczał.
— Panie generale — rzekł w końcu — winien ten człowiek wiele, to pewna — lecz i pokutował dosyć. Szkoda tylko, iż go cierpienie nie opamiętało ni nawróciło. Ta nieszczęśliwa obłąkana zatruła mu życie. Trudno zrozumiéć i uwierzyć, ażeby uczucie zemsty w człowieku mogło trwać tak długo, tak gorąco, tak niemal jeszcze wzrastające z wiekiem a nienasycone...
— Jegomość dobrodziéj jako duchowny — odpowiedział generał z wyrazem namiętnym, wolnym jesteś od takich uczuć i nie pojmujesz ich nawet, — spędziwszy świątobliwe życie na poskramianiu ich; ale my ludzie świeccy, słabi, ułomni — rozumiémy jak trudno przebaczyć temu, który się nie upokorzył i nie ugiął...
— Dajmy mu pokój — zakończył proboszcz, może już nie żyje. — Odpowié na sądzie Bożym, sąd ludzki powinien być łagodnym — Bóg z nim! Bóg z nim... Pożegnał się generał.
Dnia tego długo bardzo, do późnego wieczoru, chodził po miasteczku i pustéj okolicy, a gdy wrócił i Chaim do niego wedle zwyczaju stawił się na gawędkę, znalazł go ponurym i milczącym jak nigdy. — Zaczepiał go ze stron różnych i słowa dobyć nie mógł.
Dopiéro na wychodném Hochwarth jakby mimowoli odezwał się.
— Lecz że téż tego łotra ani śladu; ani trupa znaleźć, ani poszlaki po nim dopytywać niemożna!! Nie miał pieniędzy uciekając nad te które ja mu dałem, nie mógłby niemi długo żyć...
Chaim ramionami ruszył.
— Jestem pewny — dokończył generał, że on tu ma przyjaciół co o nim wiedzą, że Cyrkiewicz z nim w potajemnych stosunkach, a plenipotent także... że mu grosza dosyłają. Żeby téż się niczém nie zdradzili, żeby ich złapać na uczynku nie można... Niepojęta rzecz... I stuknął pięścią o stół...
Chaim popatrzył.
— Niech no jaśnie pan poczeka a ma cierpliwość, to się jeszcze wszystko... inaczéj obrócić może...
I pożegnawszy go, poważnym krokiem wyszedł z izby...
Wieczór był letni, parny ale pogodny, słońce zachodziło wśród piętrzących się i kłębiących chmur, powyzłacanych z jednéj strony, podszytych liliowo z drugiéj, obrębionych u dołu krwawemi fręzlami. Gdzieniegdzie, wśród tych pozaokrąglanych obłoków, wyciągały się już długiemi pasami sinemi i kładły na spoczynek nocny opary wieczorne. Nad błotami jakby w nich kipiało, mgły muślinowe wlokły się i kołysały! — Jaskółki zwijały się chmurami górą, to opadały na dół i szybowały do gniazdek. W krzewach słychać było gwarne gospodarstwo na gniazdkach, w których strawę dzielono i zabiérano się do snu...
W głębi lasu było cicho, wierzchołki sosen kołysały się zwolna, dołem spało już wszystko. Promienie pomarańczowe zachodzącego słońca złociły wierzchołki, a poniżéj mrok się rozściełał szary, przez który gdzieniegdzie swawolnie zakradziony pas światła... wieszał się po listkach i rozwielciedlał kałuże...
Czasami jastrząb wracający z łowów, lub czarny bocian co mieszka w dzikich ustroniach, przeszybował powietrznemi szlaki i zniknął... W promieniach ostatnich ćmy komarów słupami stały, żegnając słońce i życie... Niekiedy spóźniony robotnik dzięcioł poczynał kuć korę starą i ustawał...
W dziupli ogromnego, starego dębu, na kilka stóp wzniesionéj nad ziemię, otwartéj nieco ku zachodowi, siedziała Cześnikówna, zwrócona ku słońcu i smutna, modliła się ze złożonemi rękami. Przychodziły na nią takie chwile łez, bólu i modlitwy, gdy odchodził gniéw i pragnienie zemsty i cała namiętność, która życie stargała. Naówczas płakała nad sobą, nad przeszłością, i prosiła Boga by umrzéć mogła.
O kilka stai od miejsca w którém przesiadywała, była nędzna lepianka, w któréj mieszkał strażnik sąsiednich lasów z małą dziewczyniną, siérotką, bo mu żona zmarła przed kilku laty i został z nią sam. Dziewcze posługiwało ojcu, a że się spotykało od paru lat z Cześnikówną i często z nią rozmawiało, przywiązało się téż do niéj. Horpynka znała ów dąb i mieszkanie kobiéty, która za obłąkaną uchodziła. Przybiegała do niéj czasami i przynosiła jéj ciepłéj strawy trochę, czystéj wody lub kawałek chléba. Róża, któréj jałmużnę nawet nieproszoną dawano, groszem się za to dzieliła z Horpynką. Zawiązała się dobra przyjaźń między niemi...
I teraz właśnie gdy zapłakana Cześnikówna modlitwę swą kończyła, zaszeleściało u stóp dębu, spojrzała i zobaczyła Horpynkę, spinającą się ku niéj z garnuszeczkiem w ręku...
Dziewcze ciekawie się przypatrywało staréj przyjaciółce, na któréj oczach widziało łzy, a niedochodząc postrzegła ją jeszcze domawiającą modlitwę...
— Dobry wieczór — matusiu...
— Dobry wieczór — dziecko moje...
— O co się to wy tak gorąco modlili?
— Jak zawsze, żeby mnie pan Bóg prędzéj wziął z tego świata... Nie mam co na nim robić... głowie ciężko — sercu smutno, ciału słabo... a duszy tęskno...
I otarła łzy...
— A! dalibyście pokój! a komu lekko? ojciec stęka cały dzień i przyszedłszy do chaty nocą — mnie tak czasem trudno podołać, że padam ze znużenia... a trzeba żyć, gdy pan Bóg przykazał.
— Pokuta! pokuta! szepnęła Cześnikówna, biorąc garnuszek i dając parę groszy dzieweczce. Bóg ci zapłać...
— Ja chciałam coś powiedziéć, szepnęło dziecko na palcach się podnosząc ku staréj... Was tu pono ktoś szuka... czy z ciekawości... czy może ze złéj woli. Jakiś stary pan niedawno przyszedł do ojca, znać mu ktoś o was powiadał, bo pytał o wasz dąb i pewnie dziś jeszcze tu przyjdzie. Ojciec mu drogę rozpowiedział, ja nie mogłam strzymać... Bądźcie ostrożni...
Dziewcze się obejrzało, palec położyło na ustach... potém nim w dal na las wskazało, skoczyło prędko i skryło się w zarośla...
Cześnikówna obojętnie dosyć, jak w wygodnym fotelu, rozparła się w swéj dziupli, założyła ręce na piersiach i czekała...
Nie rychło chód się dał słyszéć ostrożny; — idący stawał niekiedy i rozpatrywał się, strzelbę miał przez plecy przewieszoną, buty długie i znać nawykły do pieszych wędrówek, umiał sobie wynaleźć drogę i kierować się po lesie... Stary dąb omszony, najgrubszy ze wszystkich zwrócił jego oczy, począł go obchodzić do koła i postrzegł otwór wygorzały, w którym siedziała Róża. Ona poznała w nim tego podróżnego, którego widziała jadącego do Brończéj.
Podniosł głowę przechodzień.
— Dobry wieczór — aleście to sobie osobliwe gniazdo dobrali!
— Mnie tu dobrze, odezwała się Cześnikówna. Słyszałam że w najwyższe drzewa pioruny biją, myślałam że tu który padnie... a no — nie!
— Co wam się tak życie sprzykrzyło?
— A wam? odparła Róża...
Mężczyzna zmilczał...
— Musieliście dużo broić! rzekł...
— A wy? spytała Cześnikówna...
Po chwili milczenia, wychyliła się nieco aby mu lepiéj się przypatrzéć.
— Wy tu obcy i co wy tu robicie? Jechaliście do Brończéj? po co?
— Szukam Skórskiego?
— Po lesie! a no! poczęła Cześnikówna, nie zły węch macie! Taki zbój nie może gdzieindziéj siedzić tylko w wilczéj jamie, albo w niedźwiedzim barłogu... A po co on wam?
Generał, gdyż on to był — uśmiechnął się.
— Mamy z sobą interesa, rzekł...
Stara wlepiła w niego oczy bystro, jakby na wylot przejrzéć go chciała.
— A cobyście z nim zrobili gdybyście go znaleźli??
Generał ręką zrobił ruch znaczący, jakby chciał pokazać żeby mu karku nadkręcił. Róży czerwoność wystąpiła na policzki, oczy się zapaliły, pochwyciła rękami za brzeg dziupli i zręcznie dosyć spuściła się z niéj na ziemię. Stanąwszy naprzeciw generała w milczeniu, jęła mu się przypatrywać od stóp do głów.

— To wy już wszystko wiécie — rzekła cicho — musieli wam powiedziéć o Cześnikównie i o nim, i że ona jak wyżeł za zwierzyną węchem za nim gonić umié... Chcielibyście mnie zrobić wyżłem, a gdy stanie...
Mnie tu dobrze, odezwała się Cześnikówna.
Przyłożyła rękę do twarzy, jakby strzelać miała i zawołała. — Buch leży! i wszystko skończone...

Dygnęła generałowi. Umysł jéj już poczynał się rozstrajać.
— Wy już wszystko wiécie, dodała... że on był moim kochankiem i że mi piérwszy nawiązał na szyi stryczek, który mnie dusi a zadusić nie może. Ot taka dola! Tyle lat... tyle lat a końca niéma...
Generał wpatrywał się w nią zdumiony; rysy jéj twarzy wykrzywione, znędzniałe, dziwnie mu jednak chwilami przypominały żonę...
— Cóżbyście wy z nim zrobili gdybyście go znaleźli? spytała Cześnikówna — mówcie...
— Możebym go oddał do kryminału, rzekł generał, a może sam się z nim rozprawił...
— Jego szkoda do kryminału... odparła Róża — jemuby tam było dobrze. — On ma piéniądze, jemu być tam krzywda się nie działa. Daliby mu szlachecką izbę a potémby się opłacił i puściliby go na wolność...
Potrzęsła głową. — Jegoby na wolnym ogniu piec... przywiązanego do drzewa... a jabym śpiéwając tańcowała do koła... Niechby się tak pomęczył trochę jak ja całe życie...
Hochwarth słuchał i patrzył...
— Już gdybym ja go złapał, ręczę wam nie byłoby mu téż wesoło w moich rękach...
Róża w dłonie klasnęła. — To lubię! Gdzie on tam i ja?
— O ho! a więc gdzieś on tu niedaleko być musi, jeżeli wy jesteście? podchwycił Hochwarth zbliżając się — Róża popatrzyła nań skrzącemi oczyma.
— A kto wié? może!
Hochwarth machinalnie sięgnął do kieszeni, brzęknęły w niéj piéniądze. Z krzykiem i złością rzuciła się od niego Cześnikówna, podnosząc pięść groźnie.
— Co ty myślisz! żem ja Judasz! że ludzi sprzedaję? krzyknęła... A idź ty mi precz...
I jakby przestraszona poczęła nazad drapać się do swojéj dziupli na drzewo...
— Czekaj! zawołał generał surowo, — przecież ci pieniędzy nie myślałem dawać... gadajmy z sobą po ludzku...
— Ja nie umiem po ludzku; — jeszcze gniewna, zwiesiwszy się nad dziuplą mówiła Cześnikówna.
— No — to po szatańsku — począł zniecierpliwiony generał. Szukam Skórskiego? wiész gdzie jest? daj mi go?
— A tak? rozśmiała się Cześnikówna, żebyś ty sobie jego wziął a ja go nie miała. Ja tego nie chcę...
— A mścić się pragnęłaś całe życie...
— Prawda... ino pomaleńku. Raz tylko po pijanu szatan mnie skusił bym mu głowę rozbiła... Był to wielki grzech... Skryła się w dziuplę krzycząc: — Dobranoc jegomości... Idź spać! idź spać! słonko krwawe na zachodzie! zachodzie... wilcy na żér idą, kto się z niemi nie zna, niech po lesie nie wędruje. — Idź spać...
Generał zmięszany stał pod dębem... dumając i nie wiedząc co począć daléj. W swojém życiu spotykał istot wiele, które miały i niespełna rozumu i w różnych stopniach spokojne, peryodyczne, cząstkowe obłąkanie — ale podobnéj istoty nie widział nawet w Ameryce ani w Indyach, gdzie słońce na ludzkim mózgu gra jak na odstrojonych organach.
— Dyabeł w niéj siedzi! zawołał z cicha sam do siebie.
Cześnikówna dosłyszała.
— Musi to tak być — rzekła z góry — ja go nawet w sobie czuję. — Przychodzi z wizytą, zawichrzy mi w głowie, ogonem zakręci pod czaszką... zapiecze w piersiach i rusza daléj. Ksiądz go próbował wypędzać, nie daje się. — Pójdzie za interesami i powraca do domu... Cha! cha! dobranoc...
Hochwarth chodził pod dębem spoglądając na słońce. Do chaty leśnika, koło któréj konia zostawił, kawał było niewielki — nocy i wieczoru się tak dalece nie obawiał, bo z różnemi drogami był obyty, i nad Orenoką nie jednę noc przebył w lesie.
— Héj, słuchajcie no, panno Cześnikówno, zawołał, podnosząc głowę do góry, pogadajcie ze mną jak należy.
Wy tego samego chcecie co i ja, przecie gdy dwóch z jednym wojnę prowadzi, to się za ręce biorą.
Śmiech się dał słyszéć z góry.
— A gdzieżbyś ty mnie chciał wziąć za tę rękę, która była i w błocie i we krwi. — Ja ciebie o pomoc nie proszę, a ty mnie daj pokój... bywaj zdrów bo cię wilcy zjedzą, żalby mi było takiego uczciwego człowieka...
— Z szalonemi niéma rady! burknął generał chcąc odchodzić..
Postąpił kilka kroków już kierując się ku chacie strażnika, gdy, jakby się nagle namyśliwszy, chyżo i zręcznie Róża spuściła się znowu z dziupli i poczęła iść za nim...
— Ja jegomości przeprowadzę — odezwała się równając z nim i krok równając z chodem jego. Pójdziemy sobie w parze, jak dobrzy przyjaciele... Ja nawet wiém dokąd idziecie. — Do chaty strażnika krótszą drogę pokażę...
Pogadamy po drodze...
Hochwarth milczał zniechęcony.
— Powiedzcie mi że go nie zabijecie, prędko złapawszy — odezwała się — no to może? może zrobiemy co z sobą! kto to wié?
— Zabijać go przecież nie myślę — odezwał się generał...
— Bo nie trzeba — dokończyła Cześnikówna — wszystkoby się skończyło! Nie! nie. A co jabym robiła? Babką przy kościele nie będę... nie stanie mi co na kłębek nawijać... a ja z tym kłębkiem boleści pójdę na sąd Najwyższego i rzucę mu go pod nogi, aby wiedział na ile sążni wrzucić go w przepaści piekielne...
Kiwała głową. — Póki żyję zwijać będę a zwijać... czarne nici.. pokrwawione. — Ale co wy z nim zrobicie...
— Co? począł generał stając nagle, pieścić się z nim nie będę, to pewna... Naprzód mi musi odpowiedziéć za zatracone dziecię... a potém mamy z sobą inne rachunki. Brończę mu wezmę i pójdzie z torbami...
Cześnikówna klasnęła w suche dłonie.
— Ot to, to... z torbami! Ślicznie... ja z nim pójdę razem i już nam będzie dobrze...
Ty jesteś widzę dobry człowiek, dodała... z jegomością gadać można... Przyjdźcie jutro o świcie, ja was do jego jamy zaprowadzę...
Zdziwiony tém nagłém postanowieniem, generał stanął.
— Napewno?
— Jak Cześnikówna słowo szlacheckie da, to nie zawiedzie... odezwała się poważnie — bo ja jestem szlachcianka i dobrego rodu, tylko ot tak schłopiałam jak widzicie, po wierzchu... We środku szlachectwo zostało całe...
Wzięła się w boki.
— To już dosyć — rzekła wskazując na lewo, chata strażnika ot tam za leszczyną — traficie do niéj. Jutro na zaraniu... A weźcie strzelbinę bo nie można wiedziéć co będzie! Nuż się zając trafi po drodze...
Dobranoc...
To mówiąc odwróciła się z pokłonem i chichocząc znikła w zaroślach...
Cała ta scena w któréj Róża stawała przed oczyma Hochwartha jak widmo jego żony, jak potworny jéj samowtór, — podziałała nań więcéj niżby na kogokolwiek innego mogła. — Zatrzymawszy się chwilę, widząc że już Cześnikówna nie wróci, poszedł zwolna we wskazanym mu kierunku do chaty strażnika. Tu czekał nań koń, którego dosiadłszy, kłusem popędził do miasteczka...
Miał co w myślach przebiérać...
Spodziewał się Skórskiego pochwyciwszy dosyć miéć poszlaków, do zadania mu podstępnego fałszerstwa w sprawie długu. Raz rozpoczęty proces dozwolał uwięzić winowajcę i — może się go pozbyć nazawsze... Kogo innego mógł użyć z boku dla wytoczenia mu sprawy o zatracone dziecię...
Pozbyć się go — było teraz celem Hochwartha... dopóki żył i był wolnym, generał nie mógł być spokojnym... Tajemnica żony jego wydać się mogła. W Ameryce lub innym kraju, gdzie wymiar osobisty sprawiedliwości i zemsta za krzywdę — uchodzi bezkarnie, byłby bez wahania chwycił się innego środka. Tu, należało być ostrożnym — generał miał stosunki, liczył na nie... a w ostatnich dniach pobytu w miasteczku, dostarczono mu dowodów, że pokrycie Brończéj długiem było podstępne i fałszywe... Dowody te, drogo nabyte, kompromitowały i Dygowskiego, lecz tego nie miał powodu oszczędzać pan generał...
Należało się téż rozmyśléć dobrze nad jutrzejszą wyprawą, jak ją przedsięwziąć, samemu czy z pomocą kilku przybranych ludzi, w razie gdyby pochwycony myślał się bronić.
Generałowi ani na sile, ani na zręczności, ani na przytomności umysłu nie zbywało. Para rewolwerów w kieszeni, przy umiejętności użycia ich — starczyło choćby na dwóch lub trzech ludzi. Nie rad był wtajemniczać nikogo, ani zawczasu rozbudzać posądzeń... Przybywszy więc do miasteczka poszedł do swojego mieszkania i zajął się tylko opatrzeniem broni.
Właśnie gdy tę czynność rozpoczynał, w progu zjawił się zwykły gość wieczorny Chaim, który na widok broni, dosyć niespokojnie cofnął się i stanął w pewném oddaleniu.
— Do czego to jaśnie panu... ten interes... rzekł cicho.
— Ja to zwykle z sobą wożę w drodze...
— Ale u nas to niepotrzebne — odpowiedział Chaim — u nas ludzie się tak nie porywają prędko i niéma niebezpieczeństwa...
— Ot, niech to sobie będzie! zakończył Hochwarth. Na jutro do dnia potrzebować będę konia. Okrutnie mi tu nudno, chcę trochę objechać lasy...
— Można i bez tych instrumentów — dodał żyd — u nas w lesie jak w domu bezpiecznie. Chowaj Boże!!
Nic już nie odpowiadając Hochwarth szykował broń...
Noc przeszła w części na rozmyślaniu i niecierpliwém wyglądaniu poranku. Szarzało zaledwie na niebie gdy już generał po konia posłał, dobrze przed wschodem słońca, pod pozorem uniknienia skwaru, wyjeżdżając ku znajoméj chatce strażnika...
Przybył tu gdy już pilny gospodarz ruszył był do lasu; pozostała tylko Horpynka, konia zostawionego obiecując pilnować. Hochwarth, obeznany ze wszystkiem, sam go rozsiodłał, spętał i na łączkę puścił na paszę... Nie potrzebując już pytać o drogę, sam ruszył ku dębowi Cześnikównéj. Właśnie piérwsze słońca promienie przebijały grube obłoki, nagromadzone na wschodzie, gdy stanąwszy w miejscu ujrzał pannę Różę, modlącą się w dziupli na klęczkach. Zobaczywszy go przeżegnała się i skoczyła ze swojego schronienia na ziemię. Była tego rana znacznie spokojniejsza niż wczoraj i mniéj rozmówna.
— Chodźmy, odezwała się krótko — niech nogi nie szeleszczą, po cichu iść trzeba...
Puściła się sama przodem, wskazując kędy przejść było można suszéj między moczarami, trzęsawiskiem, kłodami i kępami...
Kilka razy generał napróżno usiłował rozpocząć rozmowę, potrząsała głową nie odpowiadając wcale. Przeszli przestrzeń dzielącą ich od Leśniczówki — dosyć prędko. Dzień choć się wybiérał na pogodę, jeszcze był cały w chmurach ciężkich i szarych obsłonach. — Zbliżając się ku chacie, Cześnikówna odwróciła się ku idącemu za nią i na ustach kładnąc palce, dała mu do zrozumienia, aby się zachował jak najciszéj...
Z po za drzew i zarośli widać już było wysoki dach Leśniczówki. Róża wprowadziła generała na to samo miejsce, z którego po raz piérwszy wyszpiegowała tu Skórskiego — kazała mu usiąść na obalonéj kłodzie, a sama zaczaiła się za nim. W chacie wszystko się jeszcze spać zdawało. Dwa ogary zwinięte w kłębek odpoczywały na przyźbie. Okno izby w któréj mieszkał Skórski zapuszczone było zieloną firanką... Z komina jednak dobywał się dymek biały, świadczący iż gospodyni już ogień rozłożyła...
W milczeniu upłynęła długa chwila... Za drzwi wyszedł mężczyzna w torbie borsuczéj, ze strzelbą na ramieniu, z fajeczką w ustach, w długich butach po kolana, świsnął na psy... Oba one zerwały się jak oparzone, strzepnęły uszami i poczęły łasić około niego.
Z niemi razem Leśniczy w bok puścił się ścieżyną ku lasowi. Przechodził o kilka ledwie kroków od generała i Cześnikówny, która przypadła do saméj ziemi... Gęste zarośle osłaniały tę zasadzkę, któréj psy, zajęte łaszeniem się koło swojego pana, nie poczuły...
Wyjście z chaty Leśniczego, ułatwiało Hochwarthowi pochwycenie p. Michała. Chciał wkrótce potém już wstać i iść, ale go Cześnikówna prawie gwałtem wstrzymała... Oczy mieli zwrócone na drzwi i okno, którego zasłona nie długo się podniosła, ręka z wewnątrz odryglowała je i popchnęła... W oknie ukazał się Skórski w koszuli, ziéwając i wyciągając ręce do góry.
Generał nie czekając już dłużéj, zaroślami podszedł pod samę chatę, drzwiami z przeciwnéj strony wsunął się do sieni idącéj na przestrzał, i otworzył drzwi izby w któréj się Michał znajdował. W téj saméj chwili Cześnikówna, któréj szło o to ażeby wiedział kto mu przyjaciela przyprowadził, stanęła, śmiejąc się, naprzeciwko okna — w którém stał Skórski.
Na widok jéj z krzykiem przeraźliwym cofnął się w głąb napadnięty, zdjął z kołka strzelbę i w piérwszym wybuchu gniewu i strachu — zmierzył i wystrzelił.
Generał stał właśnie w progu...
Dym zaległ w części izbę i zasłonił nieszczęśliwą ofiarę, która chwytając się za pierś, z krzykiem i śmiechem urągliwym — upadła...
Jak obłąkany rzucił Skórski na ziemię fuzyą, gdy w téj chwili zwracając się spostrzegł niespodziewanego gościa. Z rewolwerem w ręku Hochwarth stał w progu spokojny, blady, uśmiechający się szydersko.
— W samą porę przybywam — odezwał się, ażeby zabójcę w imieniu sprawiedliwości aresztować...
Skórski stał jak osłupiały, nie usiłując się bronić nawet...

Na huk strzału z domu, wylękła wyrwała się gospodyni na podwórze... Na przeciw drzwi leżała Cześnikówna na wznak, z ręką na
W samą porę przybywam — ażeby zabójcę aresztować.
piersiach, z których buchała krew. Twarz jéj już trupia powlekała bladość, resztki tylko życia, drganiem ciała się zdradzały. Oczy zeszklone nie widziały już nic... usta przestawały się poruszać, skrzywione ostatnim uśmiechem... Trafiona w serce — skonała natychmiast.

Hochwarth zbliżył się o krok do Skórskiego.
— Pozwolisz mi, szanowny panie, rzekł z krwią zimną, abym się zapewnił iż znowu mi nie zbieżysz i nie zmusisz do szukania cię po świecie...
Skórski nie odpowiedział ani słowa. Oczy jego padły na trupa leżącego przed chatą i oderwać się od niego nie potrafiły. — Hochwarth mógł się zbliżyć, w silne dłonie ująć jego ręce i skrępować mu je z tyłu... zamknął potém drzwi na rygiel i zajął się szukaniem sznurów i odzieży dla więźnia... który nie myślał się bronić. Cała ta scena odbywała się w złowrogiém milczeniu. — Słychać tylko było nawoływanie i płacz gospodyni wylękłéj, która nie mogła pojąć co się stało. Związawszy Skórskiego, Hochwarth popchnął go ku drzwiom, które odryglował, odzywając się głosem żołnierskim.
— Naprzód! marsz...
Właśnie wychodzili ze drzwi, gdy tentent konia dał się słyszéć i Cyrkiewicz wpadł na podwórko... niemal na trupa Cześnikównéj. Spojrzał na swego pana, którego prowadził generał, na leżącą Różę, i w piérwszéj chwili jakiegoś nierozważnego strachu, zawrócił konia i uszedł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.