<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cześnikówny
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1876
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator J. Chełmoński, X. Pillati
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Panna Teresa przeglądała właśnie historyczne illustracye jakieś, ażeby z nich zaczerpnąć pomysł do stroju, w roli Maryi Stuart, gdy do drzwi zadzwoniono.
Ponieważ nikt oprócz obcych tym sposobem się nie oznajmywał, a znajomi pukali zwykle aby się do niéj dostać — panna Teresa z wielką niechęcią powoli zamknęła książkę i poszła ku drzwiom, poprawiając domowy strój zaniedbany... Twarz jéj wyrażała nieukontentowanie.
— Natręt jakiś! mówiła do siebie, chwili spokoju niéma człowiek...
Otworzyła przecież drzwi i ujrzała zupełnie obcego mężczyznę, już niemłodego, który bojaźliwie zaglądał wewnątrz mieszkania, stał na progu i wahał się co ma powiedziéć. Fiziognomią miał tak przestraszoną, twarz tak wybladłą i wynędzniałą, ręka w któréj kapelusz trzymał tak mu drżała, a w rysach tyle było wyrazu niespodzianie tragicznego, bolesnego, że panna Teresa z podziwieniem wpatrując się w tę postać, domyślając jakiegoś zbiédzonego artysty z prowincyi, przychodzącego po braterską jałmużnę — nie wiedziała sama co począć.
— Czy nie omyłką pan? spytała...
— Nie — słabym głosem rzekł mężczyzna...
— Panna Teresa... ska?
— Tak jest...
— Pozwoli pani, jąkając się dodał niespodziewany gość — interes najwyższéj wagi. Czy pani sama?
Coraz bardziéj zdziwiona, artystka odpowiedziała.
— Proszę pana sama jestem.
Mężczyzna, który ubrany był w paletot z podniesionym kołnierzem, jakby się lękał żeby go niepoznano, wsunął się ostrożnie, i naprzód całe mieszkanie niespokojném wejrzeniem rozpatrywać począł.
— Niéma nikogo? zapytał.
Zaczynało to niecierpliwić dosyć żywą pannę Teresę.
— Mówiłam panu...
— Pani mi przebaczy, rzekł cichym i osłabłym głosem nieznajomy — wydam się jéj dziwnym... Nieszczęściu wiele darować potrzeba — a ja jestem bardzo nieszczęśliwy...
Sposób jakim wyrzekł te słowa, dowodził, że szły mu z duszy, że w nich nic kłamanego nie było... Zabrakło mu głosu... panna Teresa uczuła litość, zrezygnowana przysunęła mu krzesło.
— Siadaj pan, proszę, uspokój się. — Jeżeli mogę mu być pomocną w czém...
— Pani się o tém dowiesz zaraz, rzekł trąc czoło... Lecz od czegóż mam zacząć?
— Mów pan, jak najkrócéj, jak najprościéj, to będzie najlepiéj.
Znaczyło to — nie nudź mnie... Mężczyzna mimo wahania zdawał się rozumiéć. Z kieszeni bocznéj surduta, dobył pomiętą, brudną karteczkę...
— W roku... dnia... miesiąca, godzinie, czytał drżącym głosem — dziecię płci żeńskiéj, podrzucone zostało do szpitala Dzieciątka Jezus.
Teresa zarumieniona, z załamanemi rękami, porwała się z krzesełka.
— To dziecię jest — mojém, kończył coraz ciszéj mężczyzna. Nieszczęśliwy, okropny skład okoliczności zmusił mnie, a raczéj — po co mam kłamać — młodość i płochość moja spowodowały, żem je niegodziwemu słudze oddał na wychowanie... Zdradził mnie, rzucił je do szpitala... Los mi pomógł ślad mojego dziecka odszukać... Przywlókłem się po nie, pomimo że moja przytomność tu grozi mi — śmiercią... Pani wzięłaś to dziecię, ono jest u niéj.
Kończył drżącym głosem, a podniósłszy oczy, ujrzał pannę Teresę, spoglądającą nań z gniewem, z oburzeniem, ze zgrozą i rozpaczą niemal. Nie mogła wyrzec słowa... wyciągnięta ręka jéj, odpychająca go — drżała...
— Dosyć tego — zawołała — jest to zapewne środek wyłudzenia odemnie zapłaty! Dziecko to do waćpana, do nikogo należéć nie może, tylko do mnie... Rodzice się go bezduszni zaparli, rzucono je bez nazwiska, bez znaku, bez opieki na łaskę i nie łaskę losu... a gdy sercem do litościwéj piersi przyrosło, ma być wolno piérwszemu lepszemu co się o nie zgłosi — zabrać aby je raz drugi i gorzéj może dać na zatracenie!!
Waćpan myślisz że ja mu je oddam! To dziecko mojém jest, bo mi je przyswoiła miłość moja, bo ona mnie kocha jak matkę, a ja je jak własne dziecię...
Co waćpan chcesz? oddam ostatnią koszulę! Dziecka! nigdy!
Mówiąc to jakby na scenie, była straszną, tragiczną — poruszającą.
Mężczyzna słuchając jéj z jakiemś poszanowaniem, wstał.
— Pani, zawołał — ja jestem ubogi, ja jestem nieszczęśliwym — ja nie mam na świecie nikogo, ale ja oddam co mam, aby choć późno obowiązku dopełnić. Ja jestem jéj ojcem.
— Waćpan jéj ojcem? katem raczéj — w zapale oburzenia odezwała się artystka... Nie byłeś jéj ojcem, zaparłeś się...
Przestraszona jakąś myślą, nie dokończywszy, pobiegła panna Teresa i zamknęła drzwi prowadzące do dalszych pokojów.
— Waćpan się nie łudź, dodała cała zdyszana, tego dziecka miéć nie możesz... Ja, jabym je miała oddać w ręce tego, co się go zaparł w niemowlęctwie...
— Pani, przerwał nieznajomy zmieszany — nie wypiéram się winy, godzien jestem kary, występnym się wyznaję... ale jestem nieszczęśliwy — jestem dziś bardzo nieszczęśliwy... Ulituj się pani nademną.
— A nad mojém dzieckiem mam nie miéć litości? wybuchnęła panna Teresa, ze śmiechem bolesnym. Jakąż rękojmią dla mnie daje ta spóźniona miłość i skrucha?
Coraz się bardziéj unosząc i pragnąc co najprędzéj ukończyć tę scenę, artystka pobiegła ku drzwiom wchodowym, i otworzyła je.
— Wychodź pan! nie mamy nic więcéj do mówienia z sobą... Żegnam pana. Nieznajomy stał w miejscu nieruchomy, pot tylko ociérał z czoła...
— Pani litości nie masz, szepnął cicho... Nie wiém jak mam mówić. Racz mnie wysłuchać, zaklinam panią.
Panna Teresa gwałtownie zatrzasnęła drzwi. Z namarszczoną brwią usiadła w krześle, trzęsąc się z gniéwu, założyła ręce na piersi — milczała.
Mężczyzna walczył z sobą długo.
— Pani masz słuszność, rzekł ponuro — uznaję to — ale ja mam prawo do dziecka...
— Prawo? jakie? zrzekłeś się go na rzecz szpitala. Gdybym ja nie wzięła dzieciny, dziśby ona może zamiatała ulice; czyż wiém jakiby ją los mógł czekać?
— Nigdy w świécie jéj nie dam... kocham ją... to dosyć. Dla was to obca istota, dla mnie córka... i jabym ją dać miała... Nigdy! nigdy! Chcesz pan, pozywaj mnie do sądu, pójdę się bronić sama, a jeśli w piersiach sędziów znajdę serce, wygram sprawę moję — jak Bóg na niebie.
— Ja pozywać nie mogę — odezwał się nieznajomy — ja jestem sam... pod wyrokiem, — ja muszę uciekać z kraju.
Panna Teresa zmarszczyła czoło.
— I śmiesz na podział tego nieszczęśliwego losu dopominać się dziecka! A, to prawdziwe serce ojcowskie. Zapewne, wziąłbyś ją waćpan jako sługę... a — już — mówić nie mogę.
— Pani, przerwał czerwieniąc się nieznajomy... pani jesteś nielitościwą.
— Ja się bronię... ja własności méj bronić będę do ostatniego...
Głosu jéj brakło.
— Kto waćpan jesteś? zapytała.
— Jestem nieszczęśliwy, rzekł cicho, tego dosyć.
— Nie — bo nieszczęście musi być skutkiem winy. Pocóżbyś się ukrywać musiał i uchodzić...
Gość spuścił oczy... zabrakło mu słów, głowę pochylił, zamyślił się. Siedział tak jakby zapomniawszy gdzie jest i kogo ma przed sobą. To zdrętwienie przejęło jakąś obawą artystkę.
— Czy to dziecię waszém jest czy nie, zawołała, to wielkie pytanie. Często po kilkoro podrzutków jednego dnia i godziny się znajduje w kolébce.
— Tego dnia — zawołał prędko mężczyzna, było tylko to jedno.. Świadczą regestra szpitalne.
I znowu siedział zamyślony...
— Panna Teresa zniecierpliwiona do najwyższego stopnia, poczęła się przechadzać po pokoju, jakby tylko wyjścia natręta czekała. Po namyśle długim wstał z krzesła, chwiejąc się na nogach.
— Nazwisko moje pani jest niepotrzebne — odezwał się — ale z położenia mojego wytłumaczyć się muszę. Mimowolnie popełnione zabójstwo zmusza mnie do ucieczki. Jestem szlachcic, niedawno miałem jeszcze wieś, majątek... dziś pozostało mi około stu tysięcy złotych, mam krewnych za granicą. Jadę pracować aby dziecku przyszłość zapewnić. Pani sama nie jesteś majętną, jesteś artystką. Jakiż los jéj zgotować możesz? i chyba ten zawód ją czeka, któremuś się pani poświęciła. Jest on zaszczytny, nie przeczę — ale... Zamilkł.
— Przepraszam pana — przerwała gniewnie panna Teresa, mylisz się. Nie chcę jéj uczynić artystką, aby jak ja nie cierpiała, aby w duszy czując się królową, w życiu nie była najlichszéj gawiedzi poddaną, a w prywatnéj sferze istotą wyjątkową i niemal wzgardzoną... Nie — uczę ją pracy, usposabiam ją do życia w rzeczywistości, my snami żyjemy, a w przebudzeniach bolejem tylko. Nie — ona nie będzie artystką...
— Pani mnie nie uznajesz zdolnym zabezpieczyć jéj los — rzekł nieznajomy — daruj że téż ja odmówię pani do tego, nie chęci ale mocy... Pani żyjesz jak sama mówisz, snami, a życia twardego dni powszednich rozumiéć nie możesz.
— Ale mam serce i instynkt matki dla niéj, a waćpan zapóźno poczułeś, nawet obowiązki ojca...
Dosyć tego, dokończyła — próżno będziemy się sprzeczali — ja nie dam dziecka...
To mówiąc wskazała na drzwi, ale mężczyzna ani się ruszył z miejsca.
Panna Teresa, chociaż przeżyła wiele i przebolała, nie nabyła zimnéj krwi i cierpliwości, temperament miała żywy a nawyknienie do sceny nadawało jéj więcéj jeszcze namiętności w ruchach i postawie.
Serce jéj było rzeczywiście poruszone, nie wiedziała co począć z tym osobliwym natrętem, który spadł na nią niespodzianie z groźbą odebrania dziecięcia, do którego się przywiązała. Oburzoną była i gniéwną.
— Mówiłam panu, — powtórzyła po chwili — że dziecka mu nie oddam, jeśli jest jaki sposób prawny wydarcia mi go, możesz próbować, z dobréj woli, mówię panu uroczyście — nie zrzeknę się przybranéj siéroty. Jest moją, ludzie i Bóg inaczéj nie osądzą...

— Mówiłem pani, — rzekł ponuro mężczyzna, że prawować się nie
To mówiąc wskazała na drzwi.....
mogę, upominać nie mam sposobu — rachowałem na jéj serce, na jéj litość, na sprawiedliwość.

Nie miałabym serca, litości ani uczucia sprawiedliwości, gdybym uczyniła zadość jego żądaniu — przerwała artystka.
— Dodam to tylko — szepnął mężczyzna — iż mogę być co chwila pochwycony i zginąć, ale nie zważając na niebezpieczeństwo, będę stał u drzwi pani, póki mi nie oddasz dziecka... Mam dla niego obowiązki, chcę je spełnić, dam mu imię moje — dam co mam... przestanie być sierotą bez nazwiska...
Teresa pogardliwie się uśmiechnęła. Niechże choć wiém, dodała — jak się pan nazywasz?
Mężczyzna zawahał się nieco i pomyślał.
— Jest to nie tylko moją, ale i innych osób dotyczącą tajemnicą — honorowi pani powierzyć ją mogę. Nazywam się — Michał Skórski.
Panna Teresa, która bardzo dotąd obojętnie słuchała co mówił, krzyknęła usłyszawszy nazwisko, znane jéj z wyznań przyjaciółki. Załamała ręce, ze spuszczoną głową padła w krzesło, nie odpowiadając stojącemu przed nią panu Michałowi.
Zdało się jéj cudem prawie, że ta nieznana siérota — była córką jéj najlepszéj przyjaciółki, widziała w tém jedno z tych dziwnych zrządzeń opatrzności niepojętych, które ludzie trafem zowią, a serca wiarą przejęte — Bożéj ręki dziełem. Przywiązanie generałowéj do tego dziecka, w którém się nie mogła domyślać własnéj córki — miłość Lizki dla niéj — wypadek, który te ciemności tak cudownie a nagle rozświécał — wszystko to pogrążało ją w jakiéjś zadumie uroczystéj. Skórski wytłumaczyć sobie tego nie umiał.
Panna Teresa nie rychło wstała i podniosła nań oczy.
— Niepojęte są losy ludzkie — rzekła — nazwisko pańskie, czegoś się domyślać nawet nie mógł, dało mi nazwisko matki dziecięcia. Jest w tém palec opatrzności. Ja jestem przyjaciółką Natalii, — w lepsze ręce dostać się dziecię nie mogło — i pan byś chciał je odbiérać!
Z kolei Skórski stanął zdumiony.
— Zkąd że pani wiész o czém nie powinien, nie może nikt wiedziéć?
— Myśmy siostrami serdecznemi dla siebie były niegdyś i jesteśmy do dziś dnia — nie miała dla mnie tajemnic. Lecz mogłażem się spodziewać, przewidziéć, że ja będę wyznaczoną dla ocalenia jéj dziecięcia od nędzy i siéroctwa!
A! to nie pojęte! za to nie wiém jak Bogu dziękować...
— Idź pan — zawołała — dziś nie mogę mówić więcéj, przyjdź jutro, nie przychodź wcale, uczyń jak mu się podoba... ale teraz, błagam go, proszę, zostaw mnie w spokoju...
Skórski skłonił się, chciał zdaje się prosić o coś jeszcze, ale nie śmiał i zbliżył się ku drzwiom. W tém panna Teresa zawołała go. Porwała się nagle jakąś myślą poruszona, z gorączką sobie właściwą, chwyciła papiér, pióro, kałamarz:
— Pisz pan, zawołała — pisz pan zeznanie, że Lizka jest jego córką, i na czém to przekonanie opiérasz, — ja potrzebuję tego świadectwa.
Skórski się nieco zawahał.
— Pani nie możesz tego papiéru pokazywać nikomu...
— Nie zdradziłam i niewydałam nikogo w życiu — nie narażę i was na niebezpieczeństwo — pisz pan — to mi potrzebne...
I stojąc nad nim nagliła go...
Skórski ulegając żądaniu, po namyśle usiadł do pisania.
— Jabym chciał choć widziéć ją, — rzekł cicho.
— Nie dziś! odparła stanowczo Teresa — dziś nie — żegnam pana! To mówiąc chwyciła już papiér, przycisnęła bibułą, złożyła go szybko i za gors schowała...
Skórski wyszedł zwolna. Artystka poczęła się gorączkowo przechadzać po pokoju... klękła potém u kanapy ze złożonemi rękami i zaczęła się modlić. Dramat, który zwykła była odegrywać na scenie, wkraczał w jéj własne życie. Doznawała uczucia jakiegoś egzaltującego, podnoszącego ducha, którego najwznioślejsza poezya uczynić na niéj nigdy nie mogła. Serce jéj biło, łzy się lały z oczów, była szczęśliwą i biédną razem. Jeszcze téj modlitwy nie dokończyła, gdy do drzwi od pokojów, które była zamknęła, dobijać się zaczęto. Za niemi słychać było świéży głos Lizki, wołający na nią słodkiem imieniem matki.
— Mamo, mamo, czego się mama zamknęła? to ja! to twoja Lizka! proszę otworzyć! proszę otworzyć!
Porwała się Teresa, otworzyła i wchodzącą Lizkę porwała w objęcia, ściskając namiętnie. Dziecię oddało jéj ten uścisk z weselem, z uśmiechem, z pieszczotą, chociaż go zrozumiéć nie mogło. Panna Teresa usiadła tuląc ją do siebie i nie mówiąc jeszcze słowa...
— Czy mama co grała, że taka wzruszona, zapłakana — smutna? proszę zaraz dla Lizki pokazać twarz weselszą... Mamcia wié i sama mówi, że dla dziecinnéj Lizki łzy są zaraźliwe... to i ja się rozpłaczę.
— Nie płacz — dziś ci płakać nie wolno, powinnaś się pomodlić — rzekła wzruszona matka przybrana. Słuchaj mnie uważnie Lizko, gdybyś miała drugą matkę... czy byś mnie zawsze kochała?
— Jakto drugą matkę? zdumione spytało dziecię; — dwóch matek nikt miéć nie może...
— Lecz gdyby... gdyby, mówiła Teresa całując ją, matka przybrana musiała prawdziwéj ustąpić — czy dla mnie zostałoby ci w sercu miłości trochę?
Pytanie to niejasne, zmusiło dziecko do myślenia, Lizka nie dobrze je zrozumiała, patrzyła w oczy Teresie jakby w nich czytać chciała to, czego wyrazy niedopowiedziały...
— Jakże ja ciebie nie mam kochać? odparła cicho — i czyż może przestać kto raz kocha?
Naiwne to pytanie zapłacone zostało pocałunkiem, i nie mówiła już nic więcéj Lizce, która w główce swéj dziecięcéj rozbierając matki słowa, pozostała zamyśloną.
Zbliżała się godzina, w któréj zwykle na chwilę przybiegała generałowa. Z niecierpliwością oczekiwała na nią teraz Teresa. Co chwilę patrzyła na drzwi i wstrząsała się słysząc chód na korytarzu. Sama nie wiedziała jeszcze czy ma jéj wyjawić tajemnicę i w jaki sposób to dokonać, a czuła że utrzymać jéj w sobie nie potrafi. Naostatek znane pospieszne kroki Natalii, dały się słyszéć w korytarzu, weszła żywo, ale nie jak zwykle smutna i spokojna a zrezygnowana — weszła z oczyma czerwonemi od łez, z piersią wznoszącą się westchnieniami, zburzona, bezsilna, weszła i upadła przy drzwiach na krześle.
— Co ci jest? na Boga! przybiegając do niéj wraz z Lizką, zawołała przyjaciółka...
— Nie pytaj! daj mi się wypłakać — daj mi się uspokoić, myśli zebrać. Chodzę jak obłąkana od rana... pod ciężarem nowym... ty nic nie wiész...
— Cóż się stało? twój mąż?
— Nie mów nic o nim... on wszystkich moich nieszczęść przyczyną... Róża biédna nie żyje! I jaki zgon! mój Boże — z ręki tego człowieka! Michał ją zabił...
— On ją zabił! krzyknęła artystka, przypominając sobie w téj chwili rozmowę z nim, jego wyznania.
— Dla niéj wszystko skończone — zawoła Natalia, on dokończył tylko zabójstwa poczętego przed laty... konała długo... Po tym czynie... uciekł zbójca... bo jego zbrodnie bezkarne być musiały wszystkie...
Teresa milczała długo zamyślona.
— Zkądże ty to wszystko wiész — generał wrócił?
— Niéma go jeszcze, ale raczył napisać do mnie...
Obie dłonie przyłożywszy do rozpalonych skroni, Natalia siedziała płacząc, Lizka teraz zbliżyła się do niéj i obejmując ją rączkami, po swojemu pocieszała pocałunkami.
Czy w tym stanie ducha można było dopowiedziéć generałowéj resztę historyi jéj własnéj, i w téj chwili rzucić w objęcia utraconą dziecinę — nad tém potrzebowała się namyśléć artystka. Szepnęła Lizce ażeby wyszła nie naprzykrzając się generałowéj, która potrzebowała spokoju... Dziecię posłuszne wybiegło na palcach, stanęło w progu z żalem rozstając się z matką i powoli wróciło do swéj robótki...
Gdy drzwi się za nią zamknęły, generałowa nierychło podniosła oczy zapłakane.
— Zbójca ten zbiegł, odezwała się, — a z nim ostatnia moja nadzieja dowiedzenia się o losie dziecięcia. Nie wierzę w jego śmierć — czuję że żyje, widzę je we snach moich, wyciągające ręce ku mnie, wyrzucające mi żem nieludzko je porzuciła, zaufawszy w serce ojca? Ale ojcowie serc nie mają! — a matki serca i wnętrzności dla dzieci! Przyjdzie mi więc z tą ostatnią myślą się pożegnać, żebym je kiedykolwiek odzyskać mogła...
Z rękami załamanemi zaczęła chodzić po pokoju — Teresa nie spuszczała ją z oka.
— Moja Talko, rzekła na pozór chłodno — nie powinnaś rozpaczać, nad dziećmi opuszczonemi czuwa opatrzność Boża... Wierz mi... W chwili gdy się tego najmniéj możesz spodziéwać, dziecię się cudem znajdzie!
— Dla mnie! cud! gorzko poczęła Natalia — albożem ja cudu godna? Cóżem w życiu uczyniła aby nań zasłużyć? Byłam lekkomyślną matką, jestem złą żoną, nie umiem się poddać losowi memu, dręczę siebie i drugich, targam więzy co mnie pętają... A! Bóg dla takich istot odrzuconych cudów nie czyni.
— Mnie się zdaje przeciwnie — odpowiedziała Teresa, gdybyś nawet była taką jaką ci się podobało odmalować, Bóg mógłby cud uczynić, aby cię nawrócić... Cierpiałaś nadto...
— Tak — to przechodziło siły moje — mówiła Natalia. Wierz mi, były chwile gdym ze łzami u ołtarza prosiła Boga aby mi wziął życie, lub ujął brzemienia. Lecz czyż głos taki jak mój idzie do nieba?
— Wierz tylko w cuda — stanie się! zawołała Teresa — a! ja wierzę w cuda na ziemi! jam ich doświadczyła.
Z za łez spojrzała generałowa.
— Nie widzę ich w życiu twojém — rzekła niedowierzająco...
Teresa nie odpowiedziała nic.
— Więc Skórski uciekł? zapytała obojętnie.
— Znalazł zapewne przyjaciół co mu do ujścia z rąk sprawiedliwości dopomogli — a! niechby sobie żył — byleby przyszedł nań kiedy żal i skrucha i wyznanie prawdy.
— Ty jednak dziwna jesteś — przerwała siadając przy niéj Teresa. Chcesz wieści o tém dziecięciu, lecz nawet gdybyś je jakim wypadkiem odzyskała — cóżbyś uczyniła? Wydaneby było na łup mściwemu generałowi! Byłożby ono bezpieczném? Znasz człowieka — nie musiałabyś drzéć co chwila o los dziecka.
Dreszcz przebiegł po Natalii, która poruszyła się cała i obejrzała z przestrachem.
— A! tak jest — ale jabym je skryła od niego... mogłabym choć ukradkiem widziéć je niekiedy — coś dlań obmyśléć, czuwać nad niem... Miałabym nadzieję, choć kiedyś — może zbliżyć się do niéj lub oddać ją w ręce co by ją otuliły od niebezpieczeństwa... Pomyśl! Rzucona w świat, bez opieki może... jaki los ją czeka... srom, nędza...
Zakryła sobie oczy.
— Talko droga, uspokój się — obejmując ją odezwała się Teresa. Gdybyś nie była tak poruszoną mogłabym ci może coś pocieszającego powiedziéć.
— Mnie? pocieszającego? jestże coby mnie mogło pocieszyć?
Spojrzały sobie w oczy...
— Wiém coś wypadkiem o losie tego Skórskiego. Mówiła namyślając się artystka. Przyjaciel profesora ...ski (zmyśliła nazwisko) jest dawnym towarzyszem i przyjacielem Skórskiego. Dziś rano mówił mi właśnie.

Moja! ona jest moja! wołała ciągle...

Oczy Natalii tak dziki wyraz przybrały słuchając, iż Teresa wstrzymała się w opowiadaniu.
— Co ci mówił? na Boga! prędko! przerwała generałowa.
— Że Skórski wczoraj podobno przemykał się przez Warszawę — i — nie sam, ale — jak mówią z dziecięciem... dziewczynka bardzo ładna, mogła być wieku Lizki...
— Ale on tu jest jeszcze może — krzyknęła ręce załamując generałowa — na Boga! na zbawienie! Tereso, idź do profesora, poślij go, spiesz — ja chcę widziéć dziecię — ja je muszę odebrać, choćbym zbójcę siostry poświęcić miała...
Artystka stała tak dziwnie niewzruszona i spokojna, że Natalia nie mogąc tego pojąć, oburzyła się gniéwem.
— Ty nie masz serca! zawołała — ja cię proszę.
— A ja proszę cię — o spokój — odpowiedziała Teresa. Właśnie żem dowiedziawszy się o tém, miała serce... dla tego — dla tego...
Natalia z ustami otwartemi stała czekając ostatniego słowa...
— Dziecię twe — odebrałam!!
Spojrzała na generałowę, która pobladła, osunęła się — i — omdlała... Lecz osłabienie to trwało chwilę tylko... jak ze snu obudzona zerwała się na nogi i rzuciła na ziemię aby podziękować Teresie, która ją ledwie czas miała uchwycić w objęcia. Milcząc dobyła papiéru, który miała przy sobie i podała go jéj.
Natalii w oczach się ćmiło, czytała i zrozumiéć nie mogła. Zdawało się jéj niepodobieństwem, ażeby Lizka córką jéj stać się miała — brzmiało to jak cud — jak coś niepojętego, nieprawdopodobnego...
W tém Teresa zawołała na dziewczę, z wielką uciechą i poskokami biegnące ku nim... Natalia rozpłakana porwała ją na ręce i przycisnęła do piersi, oszalała niemal z radości... Dziwny jakiś głos dobywał się z jéj ust, niezrozumiały, załzawiony, namiętny...
— Moja! ona jest moja! wołała ciągle — być że to może? Lizko! tyś moja... a! wielki jest Bóg! a litościwy... i modlić się, modlić, modlić potrzeba...
Dziecię nie rozumiało nic, ale pojmowało tę jakąś wielką radość otaczającą je — choć Teresa dzieląc ją, płakała... Czuła że część serca siérotki utraci.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.