Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone i czarne |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Le Rouge et le Noir |
Podtytuł oryginalny | Chronique du XIXe siècle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Ogród był duży, urządzony przed kilku laty z wielkim gustem. Ale drzewa były przeszło stuletnie. Całość miała coś wiejskiego.
Massinger.
Miał pisać do Fouquégo z odwołaniem, kiedy wybiła jedenasta. Z hałasem przekręcił klucz jakgdyby zamykał się na noc. Obszedł na palcach cały dom, zwłaszcza czwarte piętro, gdzie mieszkała służba. Nie zauważył nic podejrzanego. Pokojówka margrabiny wydawała wieczór, służba zapijała poncz bardzo wesoło. — Ci którzy się tak śmieją, nie mogą być przeznaczeni do nocnej wyprawy, byliby poważniejsi.
Wreszcie zeszedł, aby się ukryć w ciemnym kącie ogrodu. — O ile to ma być sekret przed służbą, w takim razie muszą sprowadzić przez mur ludzi przeznaczonych na to aby mnie pochwycić. Jeżeli pan de Croisenois zachował jeszcze nieco rozwagi, musi rozumieć, że mniej będzie kompromitujące dla jego przyszłej żony, jeśli mnie pochwycą nim wejdę do sypialni.
Zbadał teren z wojskową ścisłością. Chodzi tu o mój honor, myślał; jeśli popełnię jaką nierozwagę, nie będzie żadnem usprawiedliwieniem powiedzieć sobie: Nie przewidziałem tego.
Czas był rozpaczliwie pogodny. Około jedenastej, księżyc wstał; o wpół do pierwszej, oświecał całą fasadę od ogrodu.
— Oszalała, powtarzał sobie Juljan.
Kiedy wybiła pierwsza, świeciło się jeszcze w oknach Norberta. W życiu swojem Juljan nie zaznał tyle strachu; widział jedynie niebezpieczeństwo, nie czuł żadnego zapału. Poszedł po ogromną drabinę, czekał pięć minut aby dać czas na odwołanie rozkazu, i pięć minut po pierwszej przystawił drabinę do okna. Wszedł powoli z pistoletem w ręku, zdziwiony, że go nikt nie napada. Skoro się zbliżył do okna, otwarło się zcicha:
— Jest pan, rzekła Matylda wzruszona; śledzę pańskie ruchy od godziny.
Juljan był bardzo zakłopotany, nie wiedział jak się zachować, nie czuł ani śladu miłości. W zakłopotaniu swojem myślał że trzeba być przedsiębiorczym, spróbował uścisnąć Matyldę.
— Fe! rzekła odpychając go.
Bardzo rad że go odtrąciła, rozejrzał się dokoła. Księżyc świecił tak jasno, że cienie, jakie rzucał w pokoju panny de la Mole, były zupełnie czarne. — Mogliby tam doskonale ludzie być ukryci, tak że ich nie widać, pomyślał.
— Co pan tam ma w kieszeni? spytała Matylda, uszczęśliwiona że znalazła temat do rozmowy. Czuła się bardzo nieszczęśliwa; wszystkie uczucia skromności i lęku, tak naturalne u panny z wielkiego domu, odzyskały swą władzę i zadawały jej tortury.
— Mam rozmaitą broń i pistolety, odparł Juljan, niemniej rad że może coś powiedzieć.
— Trzeba odsunąć drabinę, rzekła Matylda.
— Jest bardzo duża; może stłuc szybę.
— Nie trzeba tłuc szyb, odparła Matylda, starając się napróżno odzyskać naturalny ton. Mógłby ją pan, jak sądzę, spuścić na sznurze. Mam zawsze zapas sznurów.
— I to ma być kobieta zakochana, pomyślał Juljan, ona śmie mówić że kocha! co za zimna krew! co za rozwaga, ostrożność! Nie, to jasne, nie pobiłem margrabiego de Croisenois, jak w swej głupocie sądziłem: jestem poprostu jego następcą. Ale, w gruncie, cóż mi to znaczy? Alboż ja ją kocham? pobiłem margrabiego w tem rozumieniu, że on będzie bardzo nierad z tego że ma następcę, a jeszcze bardziej że tym następcą jestem ja. Z jaką dumą przyglądał mi się wczoraj u Tortoniego, udając że mnie nie poznaje! jak niechętnie przywitał się później, skoro już nie mógł inaczej!
Juljan przywiązał sznur do ostatniego szczebla i spuszczał pomału drabinę, wychylając się mocno, aby nie uderzyć w szybę.
— Doskonały moment aby mnie zabić, pomyślał, jeśli jest ktoś ukryty w pokoju Matyldy; — ale wciąż panowało głębokie milczenie.
Drabina dotknęła ziemi, Juljan zdołał ją ułożyć na grzędzie egzotycznych kwiatów pod murem.
— Co powie matka, rzekła Matylda, skoro ujrzy swoje krzewy połamane!... Trzeba rzucić sznur, dodała z zimną krwią. Gdyby ktoś spostrzegł sznur u balkonu, trudnoby to było usprawiedliwić.
— A jak ja będę odejść? rzekł Juljan żartobliwie, naśladując gwarę kreolską. (Jedna z pokojówek pani de la Mole urodziła się na San-Domingo.)
— Pan będzie odejść drzwiami, rzekła Matylda zachwycona tym konceptem.
Och, jakże ten człowiek godzien jest mojej miłości, pomyślała.
Juljan upuścił sznur, Matylda ścisnęła mu ramię. Sądząc że to nieprzyjaciel, odwrócił się żywo dobywając sztyletu. Matyldzie zdawało się, że ktoś otwiera okno. Stali nieruchomo, z zapartym oddechem. Księżyc świecił im prosto w twarz. Szmer nie powtórzył się, niepokój minął.
Wówczas wróciło zakłopotanie, równe po obu stronach. Juljan upewnił się, czy drzwi zaryglowane; miał ochotę zajrzeć pod łóżko, ale nie śmiał; mogło się tam doskonale kryć paru lokajów. Wreszcie, aby sobie później nie wyrzucać tego zaniedbania, zajrzał.
Matyldę znowuż ogarnęła trwoga. Położenie przejmowało ją grozą.
— Co pan zrobił z listami? rzekła wreszcie.
Cóż za sposobność sprawienia niespodzianki tym panom, jeśli słuchają, i uniknięcia bitwy! pomyślał Juljan.
— Pierwszy zaszyty jest w Biblji, którą wczorajszy dyliżans uwiózł bardzo daleko.
Mówił wyraźnie i szczegółowo, tak aby go mogły słyszeć osoby ukryte w dwóch mahoniowych szafach, do których nie śmiał zajrzeć.
— Dwa następne są na poczcie i podążają tą samą drogą.
— Ależ, Boże! poco te ostrożności? wykrzyknęła Matylda przerażona.
Pocóż kłamać? pomyślał Juljan, i wyznał jej wszystkie swoje podejrzenia.
— Oto więc przyczyna oziębłości twoich listów! wykrzyknęła Matylda z akcentem raczej szaleństwa niż tkliwości.
Juljan nie zauważył tego odcienia, owo „ty“ sprawiło że stracił głowę, lub conajmniej podejrzenia jego rozwiały się; ośmielił się wziąć w ramiona śliczną dziewczynę, która budziła w nim tyle respektu. Odepchnęła go, ale miękko.
Sięgnął do swej pamięci, jak niegdyś w Besançon wobec Amandy i wyrecytował kilka najładniejszych frazesów z Nowej Heloizy.
— Jesteś mężczyzną, odparła nie słuchając zbytnio jego tyrad; chciałam doświadczyć twej odwagi, wyznaję. Twoje pierwotne podejrzenia, twoja stanowczość, dowodzą, że jesteś mężniejszy jeszcze niż myślałam.
Matylda przemagała się aby go tykać; ten niezwykły sposób mówienia zaprzątał ją widocznie bardziej niż treść słów. Tykanie to, wyzute z czulszego akcentu, nie sprawiało Juljanowi żadnej przyjemności; dziwił się, że nie czuje drgnienia szczęścia; musiał je wzbudzać w sobie rozumowo. Widział, że budzi szacunek hardej dziewczyny, która nigdy nie chwaliła niczego bez zastrzeżeń; świadomość ta upoiła jego miłość własną.
Nie była to, trzeba przyznać, owa rozkosz, jaką znajdował niekiedy przy pani de Rênal. Pierwsze te chwile nie miały nic tkliwego. Było to upojenie ambicji, a Juljan był przedewszystkiem ambitny. Zaczął na nowo mówić o swoich podejrzeniach i ostrożności. Mówiąc, myślał jak skorzystać ze zwycięstwa.
Matylda, jeszcze zakłopotana i jakby zgnębiona swoim krokiem, rada była, że znaleźli temat do rozmowy. Zaczęli mówić o sposobach widywania się. Juljan upajał się inteligencją i tupetem, które rozwinął w tej dyskusji. Mieli do czynienia z ludźmi bardzo przenikliwymi, młody Tanbeau szpieguje niezawodnie, ale oni oboje też nie są znów tak niezręczni.
Cóż łatwiejszego niż spotykać się w bibljotece i tam się umawiać?
Mogę zjawiać się, bez obudzenia podejrzeń, we wszystkich apartamentach, dodał Juljan; prawie że w sypialni pani de la Mole. Trzeba było nieodzownie przejść przez ten pokój, aby się dostać do pokoju córki. Jeśli Matylda woli, aby zawsze wchodził po drabinie, narażać się na to błahe niebezpieczeństwo będzie dlań rozkoszą.
Matyldę drażniła jego tryumfująca mina. — Jest tedy moim panem! myślała. Już nękały ją wyrzuty. Rozsądek wzdrygał się przed tym bezmiarem szaleństwa. Gdyby mogła, unicestwiłaby siebie i Juljana. Kiedy, chwilami, siłą woli nakazywała milczenie wyrzutom, uczucie nieśmiałości i wstydu czyniły ją bardzo nieszczęśliwą. Nie przewidywała tego straszliwego stanu.
— Trzeba coś mówić, myślała, wypada przecie rozmawiać z kochankiem. Zaczem, jakby dla spełnienia obowiązku, z czułością raczej w słowach niż w tonie, opowiedziała mu wszystko co przeżyła w ciągu ostatnich dni.
Jeśli się odważy, zgodnie z jej rozkazem, wejść do niej po drabinie, wówczas (tak postanowiła) odda mu się zupełnie. Ale nikt nigdy nie powiedział rzeczy równie czułych zimniejszym i grzeczniejszym tonem. Dotąd, schadzka była lodowato chłodna; doprawdy, można było znienawidzić miłość. Cóż za nauka dla szalonej dziewczyny! Czy warto gubić przyszłość dla takiego momentu?
Po długich wahaniach, które powierzchownemu świadkowi mogłyby się wydać objawem wybitnego wstrętu — tak trudno jest instynktom kobiecym ustąpić nawet tak niezłomnej woli — Matylda stała się wreszcie powolną kochanką Juljana.
Zapały te były, coprawda, nieco wymuszone. Namiętna miłość była raczej naśladowaniem wzoru niż rzeczywistością.
Panna de la Mole mniemała, że dopełnia obowiązku względem siebie i względem kochanka. — Biedny chłopiec, powiadała sobie, okazał tyle dzielności, powinien być szczęśliwy, inaczej byłby to z mej strony brak charakteru. Ale byłaby rada, za cenę wiekuistego nieszczęścia, wykupić się z tej okrutnej konieczności.
Mimo strasznego gwałtu, jaki sobie zadawała, panowała w zupełności nad słowami.
Żaden wyrzut, żadna wymówka nie zepsuły tej nocy, która wydała się Juljanowi bardziej dziwna niż szczęśliwa. Cóż za różnica, wielki Boże, z ostatnią dobą w Verrières! — Te paryskie maniery potrafią wszystko zepsuć, nawet miłość, powiadał w bezmiernej niesprawiedliwości.
Myślom tym oddawał się stojąc w wielkiej mahoniowej szafie, gdzie go ukryła Matylda za pierwszym szmerem w sypialni pani de la Mole. Matylda udała się z matką na mszę, pokojówki opuściły niebawem apartament, i nim wróciły sprzątać, Juljan wymknął się z łatwością.
Siadł na koń i zapuścił się w lasy w okolicy Paryża. Był bardziej zdumiony niż szczęśliwy. Szczęście, które, od czasu do czasu, wypełniało jego duszę, podobne było do uczuć młodego podporucznika, którego, wskutek jakiegoś zdumiewającego czynu, wódz zamianował z miejsca pułkownikiem; czuł się wyniesiony na olbrzymią wyżynę. Wszystko co poprzedniego dnia było powyżej niego, znalazło się na równi lub niżej. Stopniowo, w miarę oddalenia, szczęście Juljana rosło.
Jeśli w uczuciach jego nie było nic tkliwości, to dlatego, że — mimo iż słowo to może się wydać dziwne — Matylda, w całem postępowaniu, dopełniła niejako obowiązku. We wszystkich wypadkach tej nocy nie było dla niej nic nieprzewidzianego, prócz męki i wstydu, które znalazła w miejsce owej doskonałej błogości opisywanej w powieściach.
— Czyżbym się omyliła, czyżbym go wcale nie kochała? rzekła sobie.