Czerwone i czarne (Stendhal, 1932)/Tom II/XXXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Czerwone i czarne
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych
M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le Rouge et le Noir
Podtytuł oryginalny Chronique du XIXe siècle
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVI. SPOSÓB WYMAWIANIA.

Jeżeli można wybaczyć zadowolenie z siebie, to jedynie w młodości, wówczas bowiem jest ono przesadą rzeczy miłej. Musi iść w parze z miłością, weselem, beztroską. Ale zadowolenie z siebie z powagą! z miną uroczystą i zarozumiałą! ten ostatni szczebel śmieszności miał być przywilejem XIX wieku. I tacy ludzie chcą spętać hydrę rewolucji!
Johanisberg, pamflet.

Jak na świeżego przybysza, który w dodatku przez dumę nigdy się o nic nie pytał, Juljan nie popełnił zbyt wielu niezręczności. Jednego dnia, kiedy, zaskoczony ulewnym deszczem, schronił się do kawiarni, jakiś wysoki mężczyzna w grubym surducie, uderzony jego chmurnem spojrzeniem, zmierzył go oczami, zupełnie tak jak niegdyś w Besançon kochanek Amandy.
Juljan zbyt często wyrzucał sobie że puścił bezkarnie ową pierwszą zniewagę; nie ścierpiał tego spojrzenia. Zażądał wyjaśnień. Obcy obrzucił go z miejsca gradem obelg; goście otoczyli ich, przechodnie stawali pod drzwiami. Przez prowincjonalną ostrożność, Juljan miał zawsze przy sobie parę małych pistoletów; ściskał je w kieszeni konwulsyjnym ruchem. Mimo to, zapanował nad sobą; powtarzał jedynie: Proszę o pański adres; gardzę panem.
Wytrwałość, z jaką uczepił się tych kilku słów, ściągnęła w końcu uwagę tłumu.
Oczywiście! niechże tamten, który tak rozpuścił gębę, da mu swój adres. Mężczyzna w surducie, słysząc uwagi w tym duchu, rzucił w nos Juljanowi kilka biletów wizytowych. Szczęściem, żaden nie trafił go w twarz; zdecydowany był zrobić użytek z broni, jeśli go tamten tknie. Wreszcie, napastnik odszedł; od czasu do czasu odwracał się jeszcze, grożąc pięścią i ziejąc obelgami.
Juljan był zlany potem. Zatem jest w mocy lada wyrzutka wzruszyć mnie w ten sposób! powtarzał z wściekłością. W jaki sposób zdławić tę upokarzającą wrażliwość?
Skąd wziąć świadków? nie miał przyjaciela. Miał sporo znajomych; ale wszyscy regularnie po kilku tygodniach odsuwali się od niego.
— Nie umiem żyć z ludźmi i oto strasznie jestem ukarany, pomyślał. Wreszcie przyszło mu do głowy odszukać ex-porucznika 96-go pułku, nazwiskiem Lieven, biedaczynę z którym fechtował się często.
— Służę panu, rzekł Lieven, ale pod jednym warunkiem: jeżeli nie zranisz przeciwnika, będziesz się, zaraz na miejscu, bił ze mną.
— Zgoda, rzekł Juljan uszczęśliwiony, i udali się szukać pana M. C. Beauvoisis, podług adresu wskazanego na bilecie, kędyś w dzielnicy Saint-Germain.
Była siódma rano. Dopiero kazawszy się oznajmić, Juljan wpadł na myśl, że mógłby to być ów młody krewniak pani de Rênal, zatrudniony niegdyś przy ambasadzie w Rzymie lub Neapolu, który dał list polecający śpiewakowi Geronimo.
Juljan oddał rosłemu lokajowi bilet rzucony mu w twarz poprzedniego dnia, oraz własny.
Wytrzymano go, wraz ze świadkiem, dobre trzy kwadranse; wreszcie wprowadzono ich do wykwintnego apartamentu. Zastali tam młodego człowieka, strojnego jak laleczka; rysy jego miały klasyczną i bezmyślną doskonałość greckich piękności. Bardzo wąską głowę zdobiły wspaniałe włosy blond, utrefione starannie, ani jeden włosek nie odstawał. — Więc dla tej fryzury, pomyślał porucznik, błazen kazał nam godzinę czekać! Jaskrawy robdeszan[1], ranne spodeńki, wszystko, aż do haftowanych pantofli, było doskonale wypielęgnowane. Dystyngowana i martwa fizjognomja zwiastowała poprawne ubóstwo myśli: ideał dyplomaty typu Metternicha. Napoleon również nie lubił w swojem otoczeniu oficerów myślicieli.
Juljan, któremu porucznik 96-go pułku wytłumaczył, że pozwolić tak długo czekać na siebie, rzuciwszy komuś brutalnie bilet w twarz, jest nową zniewagą, wszedł ostro. Chciał być zuchwały, ale równocześnie radby się był utrzymać w dobrym tonie.
Spokój pana de Beauvoisis, mina zarazem pełna taktu, ważności i zadowolenia z siebie, wytworna elegancja ramy, wszystko to tak zdumiało Juljana, że w mgnieniu oka stracił zapęd. To nie był zgoła wczorajszy jegomość. Zaskoczony tem, że spotyka tę dystyngowaną osobistość w miejsce brutala którego szukał, nie mógł znaleźć słowa. Podał jeden z biletów które mu rzucono.
— Tak, to moje nazwisko, rzekł młody dyplomata, w którym czarny strój Juljana, o siódmej rano, nie budził zbytniego szacunku; ale, na honor, nie pojmuję...
Sposób, w jaki wymówił ostatnie słowa, zdołał na nowo podrażnić Juljana.
— Przychodzę bić się z panem, rzekł: i wytłómaczył w krótkich słowach sprawę.
Pan Karol de Beauvoisis, po dojrzałem zastanowieniu, sformułował dość korzystny sąd o kroju czarnego fraka. „Od Stauba, to pewna“, powiedział sobie słuchając wywodów Juljana; kamizelka w dobrym guście, buty przyzwoite; ale, z drugiej strony, ten czarny frak od świtu!... To aby łatwiej uniknąć kuli, zakonkludował w duchu kawaler de Beauvoisis.
Znalazłszy to wytłumaczenie, wrócił do poprzedniej wyszukanej grzeczności, traktując Juljana niemal jak równego sobie. Rozmowa ciągnęła się długo, sprawa była drażliwa; wkońcu jednak Juljan musiał się poddać oczywistości. Doskonale wychowany młodzian, którego miał przed sobą, nie przedstawiał najmniejszego podobieństwa z wczorajszym brutalem.
Juljan wyraźnie ociągał się z odejściem i przewlekał wyjaśnienia. Notował w myśli pewną arogancję kawalera de Beauvoisis: w ten sposób mówił kawaler sam o sobie, dotknięty tem że Juljan tytułuje go poprostu panem. Podziwiał jego powagę, zabarwioną odcieniem skromnego zadowolenia z siebie, które nie opuszczało go ani na chwilę. Uderzyło go szczególne mlaskanie językiem przy wymawianiu pewnych wyrazów... Ale, ostatecznie, w tem wszystkiem nie było najmniejszej przyczyny do szukania zwady.
Młody dyplomata oddawał się z wielkim wdziękiem na usługi, ale ex-porucznik 96-go pułku, który od godziny siedział z rozkraczonemi nogami, z rękami na udach i szeroko rozstawionymi łokciami, zawyrokował, że przyjaciel jego, pan Sorel, nie ma zamiaru szukać awantury, dlatego że komuś skradziono bilety wizytowe.
Juljan gotował się kwaśno do wyjścia. Powóz kawalera czekał w dziedzińcu, przed gankiem; przypadkowo podniósł oczy i poznał w woźnicy wczorajszego napastnika.
Ujrzeć go, ściągnąć za połę długiego surduta, zrzucić z kozła na ziemię i zacząć go okładać szpicrutą, było dziełem jednej chwili. Dwaj lokaje próbowali bronić kolegi, Juljanowi dostało się kilka szturchańców; natychmiast odwiódł kurek i strzelił w ich stronę; uciekli. Wszystko to stało się w ciągu minuty.
Tymczasem, kawaler de Beauvoisis zstępował ze schodów z ucieszną powagą, powtarzając z pańska: „Co to? co to?“ Najoczywiściej był bardzo ciekawy, ale dyplomatyczny chłód nie pozwalał mu okazać więcej zainteresowania. Skoro się dowiedział o co chodzi, wyniosłość walczyła na jego twarzy z żartobliwą obojętnością, która nie powinna nigdy opuszczać twarzy dyplomaty.
Porucznik 96-go pułku odgadł, że pan de Beauvoisis miałby ochotę się bić; chciał tedy dyplomatycznie zabezpieczyć przyjacielowi korzyści inicjatywy. — Teraz, wykrzyknął, jest powód do pojedynku. — Takby się zdawało, odparł dyplomata.
— Wypędzam tego łajdaka, rzekł do służby, niech inny siada na jego miejsce. Otworzono drzwiczki: kawaler zmusił Juljana i jego świadka, aby siedli pierwsi. Udali się do jednego z przyjaciół pana de Beauvoisis, który doradził spokojne miejsce na spotkanie. Po drodze, rozmowa toczyła się bardzo poprawnie; jedyną osobliwością był dyplomata w szlafroku.
— Ci panowie, mimo iż doskonale urodzeni, myślał Juljan, nie są nudni jak goście pana de la Mole; i rozumiem czemu, dodał w chwilę później: pozwalają sobie być nieobyczajni. Mówiono o tancerkach, które, we wczorajszym balecie, zwróciły na siebie uwagę publiczności. Młodzi ludzie robili aluzje do ślizkich anegdot, które tak Juljanowi jak i świadkowi jego, porucznikowi 96-go pułku, były zupełnie nieznane. Juljan nie silił się udawać doświadczenia w tej materji i przyznał się otwarcie do swej niewiedzy. Szczerość ta podobała się przyjacielowi kawalera; opowiedział kilka anegdot ze wszystkiemi szczegółami, i bardzo dowcipnie.
Jedna rzecz szczególnie uderzyła Juljana. Powóz zatrzymał się na chwilę z powodu budowy ołtarza, który wznoszono na ulicy na procesję Bożego Ciała. Młodzi ludzie pozwolili sobie na parę konceptów: proboszcz, wedle nich, był synem arcybiskupa. Nigdy u margrabiego de la Mole, który miał ochotę zostać księciem, nie pozwolonoby sobie wymówić czegoś podobnego.
Pojedynek skończył się w jednej chwili: Juljan dostał kulę w ramię, obwiązano mu je chustkami, zmoczono wódką, poczem kawaler poprosił grzecznie Juljana aby się pozwolił odwieźć do domu. Kiedy Juljan nazwał pałac de la Mole, dyplomata wymienił spojrzenie z przyjacielem. Juljan miał dorożkę, ale rozmowa tych panów wydawała mu się nieskończenie bardziej zajmująca niż towarzystwo zacnego porucznika 96-go pułku.
— Mój Boże! zatem pojedynek, to tylko tyle! pomyślał Juljan. Co za szczęście, żem znalazł tego woźnicę! Jakiż byłbym nieszczęśliwy, gdybym musiał ścierpieć jeszcze tę zniewagę.
Wesoła rozmowa nie przerwała się ani na chwilę. Juljan zrozumiał wówczas, że dyplomatyczna komedja może się zdać na coś.
— Nuda nie jest zatem czemś nieodłącznem od ludzi wielkiego świata! Żartują sobie z procesji Bożego Ciała, ośmielają się opowiadać ryzykowne anegdotki, i to z nader malowniczemi szczegółami! Brak im jedynie zmysłu politycznego, ale brak ten sowicie równoważy się wdziękiem i zręcznością wysłowienia.
Juljan uczuł żywą sympatję do tych młodych ludzi. — Jakże byłbym szczęśliwy, gdybym mógł ich częściej widywać!
Ledwie się rozstali, kawaler pobiegł szukać informacyj; nie były świetne.
— Okropna rzecz! rzekł do świadka. Niepodobna mi się przyznać, że się biłem z prostym sekretarzem pana de la Mole, i to dlatego że woźnica ściągnął mi bilety wizytowe.
— Hm, to pewna, że jest w tem spora dawka śmieszności.
Tegoż samego dnia, kawaler de Beauvoisis rozpowiedział wszędzie, że ów Sorel, zresztą młody człowiek bez zarzutu, jest naturalnym synem serdecznego druha margrabiego de la Mole. Fakt ten przyjęto bez trudności. Raz postawiwszy sprawę na tej stopie, młody dyplomata i jego przyjaciel raczyli odwiedzić Juljana kilka razy w ciągu dwóch tygodni, przez który to czas nie mógł opuszczać pokoju. Juljan przyznał się im, że tylko raz w życiu był w Operze.
— To niesłychane, rzekli, toż to jedyne miejsce gdzie się chodzi; za pierwszym razem kiedy wyjdziesz z domu, musisz iść na Hrabiego Ory.
W Operze, kawaler przedstawił go słynnemu śpiewakowi Geronimo, który cieszył się wówczas olbrzymiem powodzeniem.
Juljan niemal że kochał się w kawalerze: to połączenie godności, tajemniczej powagi oraz zadowolenia z siebie czarowało go. Tak naprzykład, kawaler zająkiwał się nieco, ponieważ miał zaszczyt widywać często wielkiego pana dotkniętego tą wadą. Nigdy Juljan nie widział w jednej osobie tylu śmiesznostek skojarzonych z doskonałością form, stanowiącą dla biednego przybysza z prowincji ideał do naśladowania.
Juljan pojawiał się dość często w operze w towarzystwie kawalera de Beauvoisis, co wywoływało komentarze.
— Słuchajno, rzekł jednego dnia pan de la Mole; jesteś tedy naturalnym synem szlachcica z Franche Comté, mego serdecznego przyjaciela?
Juljan próbował się tłumaczyć, że w niczem nie przyczynił się do tych pogłosek.
— Pan de Beauvoisis nie chciał, aby wiedziano, że się bił z synem cieśli...
— Wiem, wiem, przerwał mu pan de la Mole; odemnie teraz zależy ustalić tę wersję, która zresztą jest mi na rękę. Chciałem cię też prosić o jedną grzeczność, która ci zajmie ledwie pół godziny dziennie: co wieczór, o wpół do dwunastej bądź w przedsionku Opery, wówczas kiedy towarzystwo opuszcza teatr. Widzę u ciebie jeszcze pewne prowincjonalne nawyczki, trzeba się tego wyzbyć; zresztą nieźle jest znać, bodaj z widzenia, wysokie osobistości, do których mogę ci dać kiedy zlecenie. Zgłoś się do kancelarji, poleciłem aby ci wydano bilet.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.
  1. Przypis własny Wikiźródeł robdeszan — dawne określenie szlafroka. Zob. hasło robdeszan w „Słowniku języka polskiego” W. Doroszewskiego.