Czerwone koło/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział I.
Stygmat dziedziczny.

Zrana, we wtorek, 13. czerwca doktór Maks Lamar, lekarz sądowy, zajęty przy administracji policji w Los Angelos, pracował ze swą stenografistką w swem biurze urzędowem, pokoju dużym, ponurym i zimnym!
Stenografistka, pna Hayes, powtórzyła półgłosem ostatnie dyktowane sobie zdanie: „Streszczając więc, odpowiedzialność danego osobnika zdaje się być bardzo zmniejszona wskutek ciążącej na nim dziedziczności...“
I z ołówkiem w ręku oczekiwała dalszego ciągu, wpatrzona w swego szefa.
Szef milczał. Siedząc przed dużem biurkiem, zawalonem instrumentami, papierami i dokumentami najrozmaitszego rodzaju, odczytał z uwagą jakąś notatkę.
Ale czas uciekał. Doktór Lamar spieszył się z robotą. Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami.
— Gdzieśmy się zatrzymali, proszę pani? — zapytał.
Panna Hayes odczytała niedokończone zdanie.
Doktór zapalił papierosa i podjął dyktowanie głosem wolnym i dobitnym.
Maks Lamar wywoływał zawsze zdziwienie u tych, którzy znając go z reputacji, stykali się z nim osobiście poraz pierwszy.
Zważywszy jego głębokie doświadczenie oraz sumę wiedzy, zebranej z głębokich studjów o kryminalistyce, o popędach zbrodniczych, o dziedziczności fizycznej i moralnej, możnaby oczekiwać spotkania się z człowiekiem dojrzałym, nerwowym, przedwcześnie zestarzałym.
Maks Lemar przedstawiał zupełnie co innego. Mając lat trzydzieści sześć, zachował wygląd młodzieńca; wysoki, szczupły, muskularny; elegancki w swojem ubraniu ciemnem i dobrze skrajanem, przedstawiając obraz siły giętkiej i prędko spełniającej rozkazy.
Inteligencja widniała na jego czole szerokiem, które odsłaniała gęsta, ciemna czupryna. W jego szarych oczach, przenikliwych, jasnych i spokojnych, we wszystkich linjach jego wygolonej twarzy, o rysach regularnych i cerze matowej, wyczytać można było decyzję, domyślność i energję, energję dochodzącą aż do postanowienia najbardziej nielitościwego... Ale gdy uśmiechnął się, gdy jakieś uczucie miłosierdzia lub tkliwości rozjaśniało mu rysy, wówczas można było bez trudu zdać sobie sprawę z całej dobroci, tak starannie ukrywanej pod jego zwykłą flegmą.
Przyjaciele jego mówili o nim, że jest to najpewniejszy i najusłużniejszy z ludzi, a zdanie to podzielali wszyscy ci nieszczęśliwi, którymi doktór zainteresował się podczas swoich badań i których wspomagał z życzliwością mądrą i zawsze dyskretną.
Wrogowie jego — t. j. niektórzy z najgorszych jego kljentów — bali się go straszliwie. Cała ta zwierzyna więzień i przytułków, które on odwiedzał, wszyscy wykolejeńcy, alkoholicy, półwariaci, monomani, których on badał wady i obciążenia dziedziczne, drżeli pod jego badawczem okiem i przed nim zapominali swych kłamstw.
Ale Maks Lamer miał jeszcze innych nieprzyjaciół: mała ilość kolegów miernej wartości, nie mogących mu przebaczyć że w tak stosunkowo młodym wieku zdobył sobie stanowisko znaczne i wysokie.
Koledzy ci twierdzili, iż Maks Lemar tak daleko posunął miłość swego zawodu, że przekraczał granice swych zadań i że czasami zdawało mu się dać unieść przez ciekawość zawodową, przez pasję w dochodzeniach kryminalistycznych, że wpędzał się aż na tereny, nie będące już odpowiednie dla lekarza, lecz dla detektywa.
Ale on, choć echo tych krytyk obijało się kilkakrotnie o jego uszy, odpowiadał, śmiejąc się spokojnie:
— To prawda. Rozwiązanie problemu psychologicznego więcej ma dla mnie wartości, niż rozwiązanie zadania nauki czystej. Trudno mi oprzeć się pokusie, rozwiązania zagadki chwytającej mię zawsze na widok śladu, jakie pozostawia po sobie zręczny złoczyńca. A zresztą, czyż nie jest dla mnie rzeczą konieczną studjować zbrodnię, by poznać zbrodniarza? Nie z książek przecie uczymy się medycyny, ale w szpitalach; nie w biurze zamkniętem można rozstrzygnąć kwestję odpowiedzialności lub nieodpowiedzialności danego osobnika. Moje laboratorjum — to rojenie się poczwarek ludzkich, uwijających się w nizinach wielkiego miasta. Ja analizuję planę społeczeństwa tak, jak chemik bada ciało, złożone z pierwiastków jeszcze nieznanych.

Po ukończeniu swego raportu doktór Lamer powrócił do swego biurka.
Wybiło właśnie jedenaście. Podyktował tuż dwa listy i zamierzał zabrać się do trzeciego, kiedy otworzyły się drzwi, prowadzące do pokoju sekretarzy.
Wszedł urzędnik, niosąc list, który Maks Lamar otworzył natychmiast.
Czytając, zadrżał nieznacznie i wyraz żywego zainteresowania odbił się na jego twarzy. Położył list przed sobą i chwilę siedział milczący i zamyślony.
— Proszę pani — zwrócił się wreszcie do swej stenografistki, — jest rzeczą prawdopodobną, że nie przyjdę tu dzisiaj, a i jutro również.
— Będę miał bardzo dużo do roboty w czasie tych kilku dni — dodał półgłosem, jakby mówiąc do siebie.., — ale jest to praca warta zachodu...
Zagłębiony w fotelu, pogrążył się w rozmyślaniach.
— Tak, tak, — dodał w parę chwil później, — praca warta zachodu... Zażąda pani z administracji aktów Dżima Bardena... Słyszy pani, panno Hayes? Zapewne będę miał dużo do skompletowania tych aktów...
— Akty Dżima Bardena? Dobrze, proszę pana, — odpowiedziała stenografistka, zapisując sobie w notatniku.
Podniosła wzrok na szefa i zapytała:
— Czy to jest zbrodniarz?
— Oto, proszę niech pani sobie to przeczyta, a dowie się pani wszystkiego, — odpowiedział Lamar, podając stenografistce list.

Mój kochany Maksie.

Słynny Dżim Barden, znajdujący się u nas w celi pod kluczem w szpitalu obłąkanych, ma być wypuszczony na wolność z powodu korzystnej opinii naczelnego lekarza.
Spieszę uwiadomić o tem ciebie, abyś mógł roztoczyć swą czynną opiekę i dozór, jak to zwykle czyniłeś.

Serdecznie ci oddany
Ralf Allen — szef policji.

— Więc Dżim Barden jest obłąkany? — spytała stenografistka.
— Widzi pani, że nie, ponieważ lekarz naczelny podpisał mu jego zwolnienie, — odpowiedział doktór Lamar z lekkim uśmiechem.
— A zresztą, wzruszając ramionami, — czy Dżim Barden jest obłąkany czy nie — trudno mi to dzisiaj stanowczo stwierdzić. Wiem tylko, że jest to człowiek najniebezpieczniejszy dla społeczeństwa. Badam go już od kilku lat. Trzy razy musiałem go już kazać zamknąć w przytułku obłąkanych i trzy razy został on niebawem wypuszczony na wolność.
— Więc dlaczego wypuszczają go, kiedy to wariat?
Wypuszczają go, gdy już nie zdradza cech obłąkania. Warjuje on okresami i nigdy w zupełności. Możnaby o nim powiedzieć, że perjodycznie zmienia on duszę. O ile mogłem stwierdzić, w Dżimie jest dwóch różnych ludzi. Po przerwach nieregularnych, w odstępach których obliczyć niepodobna, powstaje w nim pęd niepohamowany, pchający go do złego i czyniący z niego złoczyńcę zdecydowanego, bardzo zręcznego, przebiegłego i strasznego. Wówczas nie zna on nic więcej, jak swe okrutne instynkty i rozbujałą gwałtowność. A wogóle jest to człowiek ponury, brutalny i podejrzliwy; ale w okresach pokoju miewa on, o ile mi się zdaje, wyrzuty sumienia za zbrodnie, popełnione w perjodach chorobliwych. Obserwowałem jego sen i widziałem, jak czasem wije się pod ciężarem zmor straszliwych.
— Jakież popełnił on zbrodnie? — spytała sekretarka.
— Nie znam wszystkich, a i te, o które go posądzają, nie są mu dowiedzione, bowiem odznacza się on wielką zręcznością. Przyjaciel mój, Randolf Allen, szef policji, ten właśnie, który mnie uprzedza o zwolnieniu jego, jest również przekonany, że na Dżimie ciężą rozmaite zbrodnie, popełnione z równem zuchwalstwem, jak przebiegłością.
— I niema na to kary?
— Prawo jest prawem. Dżima Bardena kryje jego djabelska zręczność, a przytem, powtarzam raz jeszcze, jest on nietylko przestępcą ale i chorym. Znajduje się pod wpływem okropnej dziedziczności i nosi na sobie znak swego przeznaczenia.
Panna Hayes popatrzyła ze zdziwieniem ma doktora Lamara.
— Znak swego przeznaczenia? — powtórzyła.
— Tak. Dżim Barden znajduje się pod wpływem Czerwonego Koła.
— Czerwone Koło? A co to jest, panie doktorze? — zapytała sekretarka, coraz bardziej zaintrygowana. — Czy to jakieś koło anarchistów? — dodała po chwili namysłu.
Maks Lamar pokręcił głową.
— Nie. Jest to fenomen fizjologiczny, tajemniczy i mało znany. W chwilach, kiedy Dżim staje się impulsywnym, opanowanym przez swe zbrodnicze instynkty, kiedy jest jak zwierz dziki, szukający ofiary, w chwilach tych na grzbiecie jego prawej ręki ukazuje się znak. Jest to najpierw cień różowy, zaledwie widoczny, który szybko nabiera ciemniejszego koloru, staje się stygmatem okrągławym, nieregularnym, szkarłatnym, jak krwawy wieniec.
— Panie doktorze, skąd to pochodzi? — wyszeptała drżąca z przerażenia panna Hayes.
— Nie wiem. Jest to szczególny znak fizjologiczny, analogiczny z plamami, zwanemi „noevus“, które są zwane pospolicie jako „plamy winne“. Widywała i pani zapewne rozmaite znaki fjoletowe, czerwone lub brunatne, przyrodzone wielu osobom.
— Ale tamto czerwienieje tylko w pewnych razach?
Jakie to jest możliwem?
— Chce pani wiedzieć zbyt wiele, panno Hayes, a mówiłem przecie pani, że jest to kwestja nie do wytłómaczenia. Przez analogję można chyba zauważyć, że u niektórych osobników twarz pod wpływem wzruszenia pokrywa się rumieńcem. Otóż twarz Dżima Bardena nie czerwienieje nigdy, nawet w atakach najgwałtowniejszej furji. Ale na ręku jego pojawia się wówczas Czerwone Koło. W niskich warstwach społeczeństwa gdzie przebywa ten człowiek, osobliwość ta jest znaną i powoduje ona pewien rodzaj przesądnego strachu. Nazywają go „Dżim — Czerwone — Koło“ i opowiadają o nim — nie sprawdziłem dotychczas, czy nie jest to legendą — że stygmat ten jest dziedziczny. Twierdzą, że w przeszłości, z pokolenia na pokolenie, był zawsze jakiś człowiek rodziny Bardenów, będący istotą upośledzoną z urodzenia, moralnie obciążoną, obłąkaną lub zbrodniczą i noszącą zawsze, na grzbiecie ręki prawej, tenże sam znak tajemniczy.
Doktor Lamar umilkł na chwilę. Zapalił papierosa, popatrzył w zamyśleniu na kółka dymu niebieskiego, wypływające mu z ust i mówił dalej:
— Dżim Barden ma syna. Jest to skończony typ tego, co Francuzi nazywają młodym apaszem, bez żadnych względów dla przodków tych dzielnych i walecznych wojowników na naszych prerjach. Syn ten liczy obecnie około dwudziestu lat i zadawalniał się dotychczas życiem poza nawiasem społeczeństwa, włócząc się od szynku do szynku i chowając do kieszeni wszystko, co znalazło się mu pod ręką. Ale dotychczas nie złapano go w żadnej poważniejszej sprawie i nie słyszałem jeszcze, by ktokolwiek ujrzał na ręku jego straszliwą pieczęć Czerwonego Koła.
Doktór Lamar wstał i popatrzył na zegarek.
— Oto wszystkie dane tej zagadki. Teraz wie pani tyleż, co ja. Ale już dochodzi południe, tj. chwila, kiedy Dżim Barden będzie wypuszczony na wolność. Będę go oczekiwał przy wyjściu, bo chcę wiedzieć, co on uczyni i jednocześnie zamierzam dawać baczność na jego czyny. Zapewne zechce on zobaczyć się z synem a potem pójdzie do siebie, to jest do schronienia tajemniczego, jakie posiada, według zdania policji, gdyż umie on znikać, gdy chce i policja nie może wówczas go wytropić.
Doktor Lamar włożył kapelusz i otworzył szufladę w biurku. Wyjął stamtąd rewolwer i parę stalowych kajdanków i oba te przedmioty schował do kieszeni.
— A teraz muszę się spieszyć, jeżeli chcę być obecnym przy wypuszczeniu dzikiego zwierza, — mruknął do siebie, opuszczając biuro.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.