Czerwone koło/Prolog
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwone koło |
Wydawca | Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“ |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Zakłady drukarskie „Prasa“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | J. W. |
Tytuł orygin. | Le Cercle rouge |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Widzisz więc, stary Dzimie, powiedział dozorca, klepiąc po ramieniu więźnia, pomalowano ci świeżo mury twej celi. Jeżeli je zaczniesz zasmarowywać nanowo, to biada ci! Słyszysz! żadnych napisów. Bo...
Człowiek nie ruszał się, skulony na stołku. Dozorca popatrzył na niego przez chwilkę, a potem, głosem łagodniejszym, w którym przebijała litość, dodał:
— No, widzę, że jesteś spokojniejszy. Pomogła ci samotność. Ach, gałganie, dałeś się nam we znaki temi paroksyzmami. Ale już skończone z niemi? Tem lepiej. No, to do widzenia, stary Dzimie.
Człowiek pozostał sam w swej celi, oświetlonej niepewnym światłem, płynącem z dwóch otworów wyciętych wysoko w grubości muru. Milczenie grobowe przerywane było od czasu do czasu wyciem dochodzącem z oddali.
Dżim wyglądał na lat pięćdziesiąt. Siwe włosy opadały kosmykami na czoło. Pod ubraniem w paski jakie noszą więźniowie w Stanach Zjednoczonych, przeglądała jego chudość ale i atletyczna budowa. Twarz jego, o cerze ziemistej, o dużych, ciężkich rysach, zastygła w błędnym wyrazie.
Dżim wstał i zbliżył się do kraty, służącej jednocześnie za drzwi od celi. Potężnemi rękami chwycił za żelaza i oczy jego, apatycznie obojętne, błądziły przez chwilę w cieniu kurytarza, skąd oddalił się dozorca. Potem zaczął chodzić wzdłuż i wszerz swej celi.
Chód jego był ciężki i zarazem elastyczny, jak chód wielkiego zwierza leśnego. I nagle zatrzymał się, tak, jak się zatrzymuje zwierzę, pod nagłem uderzeniem wrażenia jakiegoś: pragnienia, które się budzi, instynktu szukającego zaspokojenia.
Oczy jego wpatrzyły się najpierw w nagi mur, na prawo od kraty, nawprost otworów okiennych. Ściany były pomalowane farbą bronzową, prawie czarną, jak to oznajmił dozorca. Więźnia zdawało się to wprowadzać w zakłopotanie. Palce jego zadrżały, niecierpliwie i kurczowo zaciśnięte. Ale w kącie znajdowała się mała szafka w murze, gdzie stawiano dzbanek z wodą i chleb. Otworzył ją. Wewnątrz tynk był biały, gładki i czysty.
Wówczas Dżim powrócił do swego stołka, chwycił go oburącz i wywinął nim w powietrzu młynka. Pod siedzeniem drzewo było pęknięte. Do szczeliny tej wsunął paznokieć i wyciągnął z niej kawałek ołówka o czerwieni szkarłatu.
Trzymając ołówek między palcem wielkim a wskazującym, powrócił do szafki. Tam, stojąc, z łokciem opartym o półeczkę, poważnie, z naprężeniem całej swej siły, zaczął rysować coś na białej ścianie.
Kiedy skończył, cofnął się o parę kroków by podziwiać swoje dzieło.
Narysował koło czerwone.
Koło szerokości mniej więcej bransoletki kobiecej, koło prawie regularne i symetryczne w przecięciu, ale nierówne w grubej linji tworzącej je linji, czasem węższej, czasem bardziej wydętej; koło krwi, możnaby powiedzieć. Dżim przyglądał mu się długo, długo z szybko zmieniającym się wyrazem twarzy, skurczającym jego rysy, z wyrazem wściekłości, nienawiści, rozpaczy, rezygnacji dzikiej. Oczy jego napełniły się tym czerwonym kołem dziwacznym, tą małą geometryczną figurą zagadkową, zdającą się mu mówić tyle rzeczy strasznych i bolesnych. I nagle cierpienie jego doszło do takiego napięcia, że zamknął gwałtownie drzwiczki szafki i odwrócił się.
Ale nie zrobił nawet czterech kroków wstecz, gdy zadrżał, dusząc w sobie okrzyk przerażenia.
Naprzeciw niego, na ścianie, pomiędzy szafką a kratą, było czerwone koło.
Nie wahał się ani sekundy przyjmując jako pewnik myśl, zalewającą mu mózg. Koło, które widział, było to samo, jakie narysował.
Dwoma susami znalazł się przy szafce i otworzył ją: pierwsze koło było wewnątrz.
Więc to drugie?... Koło, wyskakujące na gołej ścianie?... Odwrócił głowę i patrzał w bok, trzęsąc się cały, z nadzieją, że już nie ujrzy znaku i z pewnością głęboką, że przecież ono zostanie.
Zobaczył je.
Zobaczył. Wzrok jego zdawał się być do niego przygwożdżony. Drugie koło było obrazem pierwszego... a jednocześnie różniło się... W czem?... W czem?... Ta sama wielkość, tenże wygląd, ten połysk krwawy... a jednak...
Podstępnemi krokami, cichaczem, Dżim zbliżył się posuwając się wzdłuż ściany i nagle rzucił się gwałtownie z ręką otwartą.
Trzymał je! Zdusił je, jak dusi zwierzę szkodliwe. Zgładził je ze świata! Ach, co za ulga!
Odjął dłoń. I tym razem nie mógł powstrzymać krzyku przerażenia, rozdzierającego mu gardło.
Czerwone koło było dalej, o jakieś trzydzieści centymetrów.
I oto stała się rzecz, nieoczekiwana i zdumiewająca:
Czerwone koło poruszyło się znowu! Zaczęło tańczyć po gołej ścianie, niknąć, ukazując się i podskakując.
Nieraz pod zamkniętą powieką naszą, punkt świetlny tańczy, rośnie, zmniejsza się, staje się dyskiem drżącym, mnoży się, dzieląc się w błędnę ogniki, które grają w zamkniętej świątyni naszej wizji. Podobnie Dżim widział, ale oczami szeroko rozwartemi, całą fantasmagorję kół czerwonych, punktów świetlnych, plam krwawych, wieńców szkarłatnych, kulek ognistych, a wszystko to wirowało w jakimś obłąkanym tańcu.
Umysł jego uległ zamroczeniu. Rzucił się na mur i potężnemi pięściami zaczął walić bez przerwy, jak wariat a z gardła jego wyrywały się okrzyki szału.
— Cóż to, Dżim? Znowu? Więc jeszcze te napady wciekłości cię nie opuściły?
Był to dozorca, który zwabiony krzykiem, zaglądał przez kratę.
Dżim opamiętał się i wielkim wysiłkiem zmusił siebie do milczenia, nie dlatego, by się obawiał, ale nie chciał, by dozorca wszedł i zobaczył czerwone koło na ścianie.
Dozorca bacznie spoglądał na Dżima. Krople potu lśniły na twarzy i na szyji. Jednakże wydawał się on obecnie spokojny i opanowany.
— Skończone już? nieprawdaż, Dżimie? A teraz trzeba trochę milczenia! powiedział dozorca i odszedł.
Dżim nie ruszył się. Znowu patrzał uparcie w ścianę.
Koło czerwone zniknęło.
Jednocześnie, przez jakiś fenomen niewytłómaczony, ale w którego straszliwe istnienie nie mógł wątpić ani chwili, miał on poczucie jasne, niezaprzeczalne, że koło czerwone przechodzi przez materiał ubrania, wpija mu się w plecy, prze w ciało i piecze go, jak żelazo, rozpalone do białości.
Uczucie djabelskie! A jednak — jak zaprzeczyć temu? Nie, było to nie do zniesienia! Jednym susem Dżim skoczył w bok, jakby dając swobodne przejście tej rzeczy niepojętej, torturującej go okrutnie, a rzecz ta rzuciła się na ścianę, jakby rzucona tam z mocą nieposkromioną.
Czerwone koło było znów.
A potem, nagle, znikło. Nic. Ściana była znów pusta.
Dżim odetchnął.
Ale znów ukazały się, raz po raz, dwie kule świetlane, jakby wyskakujące z muru. Znowu przerwa. I znów cała seria błysków, oddzielonych jeden od drugiego regularnemi odstępami.
Machinalnie Dżim je policzył, tak jak się liczy błyski latarni morskiej.
Było ich piętnaście.
Nowa przerwa. Potem dwa błyski.
Dżim czekał. Ale już nic więcej się nie ukazało i po paru minutach myślał, że to jest koniec zjawiska.
— Dwa... Piętnaście... Dwa... mruczał, przypominając sobie liczbę tych serji jasnych kół czerwonych.
Nie miało to dla niego z początku żadnego znaczenia, gdyż nie szukał go wcale. Ale po chwili wpadło mu na myśl, zupełnie podświadomie coprawda, by każdą z tych liczb skonfrontować z literą, odpowiadającą danej liczbie w alfabecie.
Otrzymał w ten sposób „B“, potem „O“, potem znów „B“.
Wówczas ogarnęło go zdumienie bez granic. Te trzy litery razem złączone, tworzyły wyraz, a raczej imię: Bob.
A Bob — było to imię jego syna.
Ze wzruszenia zachwiał się i, aby nie stracić równowagi, musiał usiąść na stołku. Ale owo przerażenie przed tajemniczem zjawiskiem przeszło bez śladu. Nie miał on przed sobą żadnego cudu nie rozumiejąc jeszcze kryzysu, przez jaki przeszedł, nie rozumiejąc, że był igraszką swego chorego mózgu i że koło czerwone przez niego narysowane, poplątało się wskutek naturalnej u niego halucynacji, z plamą świetlna, tańczącą na ścianie i przynoszącą mu sygnały syna jego Boba, pojął, przynajmniej, pochodzenie tych plam i znaczenie sygnałów.
Ogarnął go wielki spokój. Koszmar podstępny i okropny czegoś nadprzyrodzonego i niepojętego, oddalił się. Teraz on wiedział.
Wiedział! Gdzieś, leżąc wysoko na jakimś sąsiednim dachu. Bob poprzez otwór okna jego celi, dawał mu znaki zapomocą małego lusterka kieszonkowego, które zbierało promienie słońca i posyłał ie do ciemnej celi.
Okienko to, przez które trochę powietrza i światła wchodziło do celi, było zawsze otwarte. Wycięte w murze grubym na dwa metry, rozszerzało się na zewnątrz.
Często Dżim wślizgiwał się aż do otworu, zbyt wąskiego by więzień mógł uciec tamtędy, i tam, przez długie godziny, pogrążał wzrok, ponury i znudzony, w małem podwórku, ciemnem jak studnia, wybrukowanem wilgotnemi, zielonkowemi kamieniami. Upewniwszy się, że na kurytarzu niema nikogo, Dżim powtórzył swój manewr. Plecy jego, zbyt szerokie, uderzyły o kamienie muru, ale głowa wysunęła się na zewnątrz.
Z naprzeciwka, nieco wyżej, usłyszał lekki gwizd.
Podniósł oczy.
Bob znajdował się na dachu, po przeciwnej stronie podwórza, u dołu pochyłości dachówek, pochyłości tak spadzistej, że było prawdziwem szaleństwem znajdować się tamże. Dwa duże kominy wznosiły się powyżej i Dżim spostrzegł, bez wielkiego zdziwienia zresztą, — wiedział bowiem, że syn jego był mało odważny — że sznur przewiązywał go wpół i że ktoś najwidoczniej stojący w tyle za kominem, trzymał go mocno.
Trzy metry najwyżej oddzielały syna od ojca. Bob zamierzał mówić, ale Dżim szepnął:
— Milcz. Ani słowa!
Wówczas Bob schwycił znajdującą się obok niego na dachówkach deskę i przerzucił ją jak most wiszący pomiędzy dachem a brzegiem okienka.
— Nie! — zaprotestował Dżim. — To idjotyzm! Złapią tu ciebie!
Cofnął się z przerażeniem i zobaczył swego syna, spuszczającego się po desce.
Dżim skrył się w głębi celi. Bob, młodzieniec długi i szczupły, podobny do akrobaty z powodu wygimnastykowanych członków, przelazł bez wielkiego trudu przez otwór okna i znalazł się obok ojca. Powoli rozwiązał opasujący go sznur.
Wszystko to nie trwało nawet dwóch minut.
Słońce zapewne przez ten czas schowało się poza wysokie sąsiednie budynki, cień zapanował wszechwładnie wewnątrz cel, tak, że Dżim z trudem rozpoznał rysy twarzy syna.
Mruknął:
— Proszę cię — cichooo... dozorca znajduje się tuż...
Oparł rękę na plecach Boba i popchnął go do kąta, gdzie nie można było zobaczyć go przez kratę, poczem szepnął głosem urywanym i surowym:
— Czego chcesz odemnie?.. Po co tu przyszedłeś? Mów...
Bob znajdował się pod wpływem reakcji swego wysiłku i niebezpieczeństwa, przez jakie przeszedł. Być może również, że obawiał się swego ojca. Blady był straszliwie i trząsł się na całem ciele. Wreszcie rozpoczął opowiadać o swojem przedsięwzięciu. „Miał pomysł razem z jednym swoich przyjaciół“ wyleźć na dach sąsiedniego domu; zawahał się jednak przed otworem okna w murze więzienia.
— Nie wiedziałem, które to okno... I w jaki sposób dać tobie znać?... Trzy razy przychodziliśmy tutaj...
Dżim przerwał:
— Przestań gadać głupstwa. Mów do rzeczy... Poco tu przyszedłeś? Czego chcesz odemnie?...
— Więc!.. otóż... — jąkał się Bob — bo... dlatego, że może mógłbyś uciec stąd...
— Uciec?.. Jakim sposobem? Nie jestem wężem, nie mogę się prześliznąć.. A potem, ty przecie wiesz dobrze, że nie chcę wcale uciekać! Bandyta taki jak ja musi pozostać w ciasnej klatce... Tutaj nie mogę nikomu szkodzić!... Zadużo już zrobiłem złego... Słowa te rzucił ponurym głosem. Potem, zastanowiwszy się chwilę, dodał:
— A zresztą, ty przecie łżesz. Wcale ci nie chodzi o to, bym był wolny... Nie będziesz mi przecie zawracał głowy uczuciem, co? Nie miłość tobą kieruje... Ani mna, również... Robiłeś wszystko co mogłeś, aby tak cbyło... Chciałem mieć syna... prawdziwego syna... Człowieka pracującego, żyjącego z uczciwego rzemiosła... A ty...
Nie puszczał ram Boba, ściskając je ręką brutalną.
— A co ty robisz obecnie? Jeszcze przed sześciu miesiącami, gdy byłem na wolności, znalazłem ci miejsce porządne... Co? Co mówisz? Wypędzono ciebie? A więc? Z czego żyjesz teraz? U kogo pracujesz? Bo chyba pracujesz, mam nadzieję?
— Tak jest, pracuję, — mruknął Bob.
— U kogo? Odpowiadaj?...
— U... u Sama Smillinga.
Dżim skoczył.
— U Sama Smillinga! U tego szewca przeklętego!... Ach, tego to już zawiele!
— Ależ to przecie jeden z twych przyjaciół! — zaryzykował Bob.
— Milcz! To bandyta!... Prawdziwy bandyta... O, tak, on wie, co robi...
— Ależ, ojcze, zapewniam cię, on zajmuje się mną, daje mi dobre rady.
— Nie gadaj! Sam Smilling! O, znam dobrze jego rady... Ahaha! więc ty „pracujesz“ u niego! Więc teraz rozumiem już... Przyznaj się: to on posyła tu ciebie? Dżim drżał cały ze złości. Powstrzymał się jednak, by nie przerażać swego syna i otrzymać od niego zupełne wyznanie.
— No więc tak, — mruknął Bob, — to on mnie przysyła tutaj.. Zresztą nic nie mam do ukrywania... Przeciwnie... To w celu dobrego uczynku, — dokończył z emfazą.
— Dobrego uczynku? — powtórzył Dżim zaciskając pięści. — A zresztą, opowiedz... zobaczymy potem.
— Więc tak, — powiedział Bob, zupełnie już ośmielony. — Jak się dowiedziałem, przed trzema laty oddaliście obydwaj wielką usługę bankierowi na Far-West. A on powiedział wam wówczas, że jeżeli zgłosicie się do niego, do San Francisko, gdzie on mieszka, to w razie jego nieobecności przyjmie was jego córka, którą on uprzedził. Dla rozpoznania macie jej pokazać, tej córce...
— Pokazać co?
— Otóż właśnie, bransoletę... Bransoletę koralową, która należała do ciebie... a przedtem należała do...
— Do mojej żony, — wtrącił Dżim głucho.
— I wówczas, podobno, pewnego dnia przyszło między Samem a tobą do wielkiej kłótni i bransoletkę połamano... Sam wziął połowę... Obecnie bankier pojechał do Europy i Sam dowiedział się przypadkiem, że chcą go ograbić... Więc dlatego też chce on uprzedzić o tem córkę, ale na to, by ona mu zaufała, prosi cię o wydanie mu drugiej połowy bransolety... Widzisz, jakie to proste...
— Tak, — powiedział Dżim, który czynił najwyższe wysiłki, by pozostać panem siebie... — Tak, to bardzo proste. I istotnie, Sam nie namęczył się bardzo, by wymyśleć tę historyjkę. Ale widocznie sądzi on, że stałem się już idjotą i że mógłbym dać się wziąć na lep tej bajeczki... Tak, tak, prawdą jest, że chce on udać się do San Francisco, że chce zdobyć zaufanie i że raz już będąc na miejscu, będzie kradł i mordował... a ty będziesz jego spójnikiem.
— Ja też byłem pewny, że ty odmówisz, — szepnął Bob, — ale on chciał za wszelką cenę, abym ja spróbował...
— I to on przyprowadził ciebie tutaj? To on trzymał ciebie za sznur?...
Dżim nie skończył. Złość nurtowała w nim, podnosiła się i dusiła go. Ciężkie milczenie zapadło między ojcem i synem. Kąt, w którym się znajdowali, oświetlało trochę drugie okienko a promień jasny padał właśnie na drżące ręce starego Dżima.
I nagle Dżim spostrzegł, że syn jego zaczął się trząść, a głos przeszedł w jęk, wyrażający przerażenie bez granic.
— Ach! Koło Czerwone!... Koło Czerwone na twej ręce!... Ach, nie rób mi nic złego... Łaski!... To sam Smalling kazał mi tu przyjść...
Z początku Dżim nie drgnął. Wiedział, że Koło Czerwone odbiło się na jego prawej ręce i że ten straszny stygmat, znany jego synowi, znany wszystkim, że ten straszny stygmat, znak widomy jego kryminalnych instynktów, zaokrąglał się krwawym wieńcem na jego chropowatej skórze. Wiedział o tem również z wrzenia złych myśli, z rozpętania sił nieokiełznanych, pchających go niechybnie do czynu gwałtownego.
Minęła chwila straszliwa, Bob trząsł się jak w febrze, nie mając odwagi uciekać lub bronić się, nie mogąc wydać krzyku o ratunek. Ojciec naprężał się jakby w napięciu całej energji, naciągającej muskuły jego jak sznury.
A Koło, różowe najpierw, potem żywo-czerwone, nabiegało purpurą krwi, wychodząc wypukle na skórą.
— Koło Czerwone! — wyjąkał Bob... — boję się... boję się... to koło!...
Nie skończył. Ojciec chwycił go za gardło obiema rękami w najwyższej rozpaczy i chłopak zwalił się na podłogę.
Nie było walki. Nie było oporu. Dżim nielitościwy, klęcząc, dusił go.
W cieniu połyskiwał krwawy stygmat a przynajmniej Dżimowi zdawało się, że widzi jego kształt i kolor. Widział to tylko, wpatrywał się w to jedynie, w ten płomień, biegający mu pod skórą, w tego węża ognistego, kręcącego się bez przerwy dokoła siebie samego, nieruchomego napozór, lecz żyjącego jakiemś piekielnem życiem. Zdawało mu się. że jego obie ręce złączone zakreślają wokoło szyji syna jego najokropniejsze koło — koło śmierci.
Nagle puścił ofiarę. Ta wizja śmierci była dla niego nie do zniesienia. Jego syn zaduszony przez niego! Przez kilka chwil zły genjusz instynktu trzymany był na wodzy — ale jedynie podczas tych paru chwil. Koło Czerwone nie znikło.
Jednym susem Dżim znalazł się przy kracie. Zdawało mu się, że słyszy kroki dozorcy, robiącego swój obchód.
W tej chwili Bob, wciąż rozciągnięty na podłodze, nie mogący lub nie chcący wstać, jęknął głośno.
Wówczas Dżim stracił głowę. Kryzys jego wzrastał ale zmieniał podmiot wściekłości. Dozorca powinien był nadejść. A wówczas nastąpiłoby zaaresztowanie Boba i syn jego byłby w więzieniu.
A Koło Czerwone wciskało mu się w ciało: o męczarnie niewypowiedziane! Koło Czerwone wciągało jego myśli jakiś wir zawrotny, gdzie były płomienie i krew.
Kroki zbliżały się.
Wówczas Dżim szalonym wysiłkiem chwycił syna wpół posunął go aż do otwartego okna. Jakaś przeszkoda. Potem łoskot rzeczy padającej, na bruk podwórza. Była to deska, owi most powietrzny, łączący z sąsiednim dachem.
Ostatnie popchnięcie.
Bob zniknął.
Kiedy dozorca wszedł do celi, znalazł tam starego Dżima leżącego na ziemi i łkającego konwulsyjnie, bez pamięci...