Czerwone koło/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Czerwone koło
Wydawca Spółka Wydawnicza „Wiek Nowy“
Data wyd. 1927
Druk Zakłady drukarskie „Prasa“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz J. W.
Tytuł orygin. Le Cercle rouge
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXI.
Dwa białe koła.

Maks Lamar uciekł poprostu ze swego biura: dręczyło go bowiem głuche przeczucie. Postanowił więc spędzić godzinę w klubie czytając dzienniki. Po jakimś kwadransie ktoś wchodzący przywitał go głośno:
— Dzieńdobry panu, doktorze Lamar!
Maks poniósł głowę i ujrzał osobnika, nie cieszącego się bynajmniej jego poważaniem.
— Witam pana, panie Farwell.
— Jakże się cieszę, że pana tu spotykam, — mówił Silas Farwell. — Właśnie bowiem chcę zasięgnąć porady pańskiej w pewnej sprawie.
— Chodzi tu, — przerwał mu doktor, — o adwokata Gordona, który uciekł, zdefraudowawszy pieniądze, przeznaczone dla pracowników kooperatywy... tak przynajmniej twierdzi pan?
— Tak, to jest moje oskarżenie, oparte na niezbitych dowodach.
Maks Lamar patrzył na Farwella i zapytywał sam siebie, czy ten przemysłowiec mający opinię bardzo zaszarganą i nieciekawy charakter, nie jest istotnym winowajcą?
— Powiada pan, że ma pan dowody?
— Dowody pisemne.
— No tak, wycedził niechętnie doktor, ale widywało się już oskarżenia oparte na... pomyłkach, — dokończył, z trudem powstrzymując cisnące mu się na usta wyrażenie: „fałszu“.
Silas zaprotestował:
— Jeżeli pan zechce mi towarzyszyć do biura, mogę panu przedstawić te niezbite dowody.
Lamar nie wahał się. Chciał bowiem przekonać się o prawdziwym charakterze Gordona.
W chwili, gdy Lamar i Farwell wychodzili z klubu, jakieś auto przejeżdżało tamtędy. Nagle, o pięćdziesiąt metrów dalej, samochód stanął. Wysiadła z niego kobieta i skierowała się szybko ku idącym. Właśnie zbliżali się oni do biur firmy Farwell, gdy usłyszeli za sobą miły, radosny głos dziewczęcy.
— Cóżto, panie doktorze? Pan przechodzi obok swych przyjaciół i nie poznaje ich pan nawet?
Doktor odwrócił się i skłonił się z szacunkiem przed panną Travis.
Ona to bowiem wysiadła z auta, którem jechała razem z Gordonem. Ten ostatni w samochodzie miał oczekiwać jej powrotu w parku.
— Jakże się paniom podróżowało? — zapytał Maks. — Pozwoli pani przedstawić sobie pana Silasa Farwell. A pan, panie Farwell, czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, by pana Travis udała się razem z nami do biura? Jest to przyjaciółka mądra i niezawodna, która bardzo interesuje się mojemi pracami.
— Ależ proszę bardzo! — oświadczył Silas Farwell z zachwytem, nie mógł bowiem oprzeć się wdziękowi i piękności Flory.
A Flora z doskonałe obojętną naiwnością zapytała:
— O jaką tu sprawę chodzi?
— Niech kochana pani zechce sobie przypomnieć. w Surfton... ten pustelnik... adwokat Gordon...
— A, tak, tak, — grała Flora dalej swoją rolę. — Przypominam sobie... adwokat, który coś tam zdefraudował...
— A pan Farwell ma właśnie pokazać ml dowody jego winy.
Flora z trudem pokryła maską kompletnej obojętności swe zadowolenie z tego obrotu sprawy. Czuła bowiem, że za chwilę rozpocznie się jej działalność.
— Nie widzę wcale, dlaczegobym miała interesować się tą sprawą... Ale chętnie będę towarzyszyła panom, oczekując na rezultat ich badań w drugim pokoju. A potem poproszę, by pan doktor zechciał mnie odprowadzić do domu, Dobrze?
— Z przyjemnością, — rzekł doktor, a oczy mu rozbłysły się radośnie.
Biuro, do którego weszli było umeblowane skromnie. W sieni maszynistka wystukiwała coś na maszynie.
— Usiądę tutaj i zaczekam na panów, — zadecydowała Flora.
Maszynistka widocznie skończyła swą pracę, bo wstała, uporządkowała papiery, zamknęła maszynę, ubrała się i opuściła biuro.
Lamar i Farwell weszli do przyległego gabinetu dyrektora.
Flora, nie tracąc chwili czasu, zdjęła ze stołu maszynę do pisania a stół przeniosła pod drzwi, łączące pokój z gabinetem. Przez szybę we drzwiach, zasłoniętą niezbyt szczelnie zieloną jedwabną firanką, można było obserwować wszystko, co się działo obok. Flora bez namysłu wskoczyła na stół i gorączkowo zaczęła wpatrywać się w ruchy dwóch mężczyzn. Nigdy może jeszcze nie była tak wzruszona...
Silas podsunął doktorowi fotel, otworzył kasę i wyciągnął stamtąd arkusz papieru z firmą Kooperatywy Farwell.
— Widzi pan to? — rzekł tryumfująco.
Maks czytał, a przez szybę czytała Flora. Był to właśnie ów dokument sfałszowany, o którym mówił jej Gordon. Lamar wahał się... Trudno było nie wierzyć dowodom oczywistym... Jednakże spróbował jeszcze żądać wyjaśnień:
— Jednakże jest to tylko proste pokwitowanie. A gdzież jest dowód, że on zdefraudował te pieniądze... jeżeli nawet istotnie je miał, — dodał Maks niepewnie.
— Czy je miał! Tam do djabła! — zawołał Silas. — Przecie ja sam doręczyłem jemu całą kwotę.
Flora w swojem obserwatorjum zaledwie powstrzymała się, by nie wybić szyby i nie zawołać „kłamca“!
Farwell mówił dalej.
— Jeżeliby on nie zdefraudował tych pieniędzy, pocóżby w takim razie uciekał? Nie, panie doktorze, sprawa ta nie ulega wątpliwości.
Zgnębiony dowodem winy Gordona Maks kiwnął głową.
Flora zesunęła się cichutko ze swego obserwatorjum, postawiła stół na miejsce, poczem otworzyła drzwi na kurytarz bacznie przypatrując się schodom.
Nie było nikogo.
Wówczas rzuciła swą torebkę daleko w bok kurytarza, wróciła do sieni, wyciągnęła szyldkretowy grzebień z włosów, które się rozsypały w nieładzie, odpięła kołnierz, i oberwała rękaw bluzki, nadając sobie wygląd osoby, która była przedmiotem brutalnej napaści.
I nagle, wywracając stół, krzesła, czyniąc piekielny harmider, zaczęła przeraźliwie krzyczeć.
Mężczyźni, przekonani, że obok odbywa się straszliwa jakaś walka, rzucili się na pomoc. Tymczasem drzwi do gabinetu otworzyły się i ukazała się Flora z włosami w nieładzie, z oczami przerażonemi, prawie padając ze strachu.
— Tam, tam... człowiek... Uderzył mnie, wyrwał mi torebkę... Łapać go! Prędzej!..
Maks podniósł Florę i posadził ją na fotelu.
— Ale jak wyglądał ten człowiek? — zapytaj Silas.
Panna Travis opowiadała przerywanym głosem, dysząc ciężko:
— Wysoki... blondyn... zdaje mi się... kapelusz miękki... ubranie szare... Ale czego panowie tracicie czas? Proszę mu odebrać moją torebkę, przecie tam są moje kosztowności... moje listy!...
Lamar nie wahał się dłużej.
— Nie traćmy już ani chwili czasu, — zawołał do Silasa. — Biegnijmy! Każdy z nas przetrząśnie inną stronę ulicy!
Silas poszedł z doktorem, coprawda bez wielkiego entuzjazmu.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Flora zerwała się z fotelu. Po gorączkowem, doskonale zagranem podnieceniu, przyszedł na nią wielki spokój. Zbliżyła się do biurka Farwella i wzięła pokwitowanie Gordona, chowając je za gors.
Następnie podeszła do kasy, przy której Silas w pospiechu zostawił klucz, otworzyła i wyciągnęła kilka paczek banknotów, odliczyła je starannie i również ukryła za stanikiem.
Poczem, nie zdając sobie sprawy dlaczego to czyni, wróciła do biurka, wzięła dwa arkusze białego papieru, złożyła je wpół i wycięła dwa równe białe koła. Jeden z nich położyła na miejscu widocznem na biurku, na drugim napisała parę zdań czerwonym ołówkiem i zawiesiła na kasie ogniotrwałej. Po załatwieniu tych czynności wróciła do sieni, uczesała się przed lustrem, z zadowoleniem stwierdziła, że z ręki znikł zupełnie znak Czerwonego Koła i najspokojniej w świecie usiadła na ławce.
Za parę minut wrócili obaj mężczyźni.
Maks Lamar podał Florze torebkę, którą znalazł w kącie kurytarza, gdy wracał z nieudałego pościgu.
— Proszę sprawdzić, czy nic nie brakuje, — powiedział. — Widocznie bandyta, uciekając, rzucił to po drodze. Ale nie spotkaliśmy nikogo podejrzanego.
Flora pożegnała się, udając wielkie zmęczenie.
— Przepraszam pana najmocniej, panie Farwell, że byłam niechcący powodem takiego zamieszania! Pożegnam już panów. Wrażenie to złamało mnie i lepiej, bym zaraz wróciła do domu.
Lamar odprowadził pannę Travis do drzwi, a po powrocie do biura zastał Farwella, chodzącego dużemi krokami po pokoju.
— Jednakże cała ta historja jest bardzo dziwna, — zaczął, gdy wtem wzrok jego padł na koło, położone przez Florę na biurku.
— A to co takiego? — zawołał.
Lamar wziął papier, oglądając go z największem zdumieniem.
Nagle Silas krzyknął rozpaczliwie:
— Kwit? gdzie jest kwit Gordona?
Napróżno przerzucał papiery — kwitu nie było.
— Może włożyłem dokument do kasy?
Czekała go jednak nowa niespodzianka: białe koło!
Z rozpaczą chwycił ten kawałek papieru i przeczytał na nim napis czerwonym ołówkiem:
„Pieniądze wzięte z kasy będą zwrócone ich prawowitym właścicielom przez damę z Czerwonem Kołem.“
Farwell wpadł w szalony gniew:
— Kwit Gordona!... Pieniądze... T o okropne!... Kto mnie tak okradł?... To chyba tylko ta kobieta... Trzeba ją łapać!...
Maks Lamar tak był oszołomiony, że z początku nie zważał na słowa Silasa. Ale gdy zrozumiał sens ostatniego zdania, zaprotestował:
— Co też pan mówi! Jak pan śmie! Podejrzywać pannę Travis, dziesięć razy bogatszą niż pan! To szaleństwo!
Mówił to jednakże wbrew własnemu przekonaniu, musiał bowiem wierzyć faktom. Kiedy opuszczał pokój z Silasem, kwit leżał na biurku. Gdyby ktokolwiek wszedł podczas ich nieobecności, Flora byłaby go widziała.
Więc?
— Nie, jednak to nieprawdopodobne, niemożebne zgoła!
Nie, nie! Flora winowajczynią! Nigdy!
Rozmyślania i wahania doktora przerwał dzwonek telefonu.
Doktor zdjął słuchawkę, tak jak u siebie w biurze. Zresztą istotnie telefon był do niego. Jeden z sekretarzy doktora żądał natychmiastowego połączenia.
— Hallo! hallo! A, odpowiedziano panu z klubu, że jestem tutaj? Dobrze. Jakto?... Drzwi zamknięte? Co... Przez pannę Travis?... Ależ pan oszalał!... Pana rękę uwięziono? Jak?... kajdankami?... Ależ to cały romans kryminalny!... Ale przez kogo?... Ręką przez wibitą szybę?... Na ręce znak Czerwonego Koła? Nieprawdopodobna historia!... Ale czy pan jest pewny, że w biurze nie było nikogo więcej? Awantura! Twierdzi pan, że była tam tylko panna Travis?.. Dobrze, dobrze... dziękuję...
Drżącą ręką powiesił słuchawkę.
Zaciekawiony rozmową, której urywki słyszał, Silas Farrwell zapytał:
— Co się pan dowiedział?
Maks Lamar tak był wzburzony, że nie odpowiedział.
Farwell nie dał za wygraną.
— Dlaczego pan taki zmieszany, doktorze? Zdaje mi się; że słyszałem nazwisko panny Travis...
Maks milczał.
— Ależ tak, tak, dowodził Silas, nazwisko kobiety, która tu była... nazwisko tej awanturnicy...
Doktor skoczył:
— Zabraniam panu, słyszy pan, zabraniam panu, tak szczególniej panu, używać takich wyrażeń mówiąc o tej pannie.
Silas Farwell zamilkł a Lamar mówił głucho, z trudem dobywając głosu:
— To, czego się dowiedziałem, nie obchodzi pana, panie Farwell.
— Może być i tak, — odpowiedział cynicznie właściciel firmy, — ale kradzież, której padłem ofiarą, jest moją sprawą... Idę na policję.
Maks Lamar chwycił go za ramię.
— Co się tyczy pana, — rzekł brutalnie, — radzę panu bardzo nie pisnąć ani słowa o tem, co się stało, zanim się znajdzie klucz do rozwiązania tej zagadki... Słyszy pan? Ni... ko... mu! Ani słowa! To moja rada, albo jeżeli pan woli — rozkaz... którego musi pan słuchać!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.