Czerwony Krąg/36
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czerwony Krąg |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Renaissance” |
Data wyd. | 1928 |
Druk | A. Dittmann, T. z o. p. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | The Crimson Circle |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Mr. Rafael Willings był wytworem swojej epoki. Chociaż zaczął dopiero czterdziestkę, dzięki wytrwałości, dostał się do gabinetu, nie bardzo zresztą lubiany przez kolegów i cały kraj. Ale oceniano jego sprawność i wielki dar krasomówstwa, a chociaż nie budził na ogół zaufania, miał za sobą spory poczet zwolenników i wyborców niezawodnych.
Koledzy mieli o nim dość niewyraźne zdanie, o włos że nie został wmieszany w skandaliczny proces rozwodowy, a policja, chcąc skompromitować lekkoducha, zrobiła Merro-Klubie i w drugim jeszcze lokalu nocnym, gdzie stale bywał, wielką obławę. Ten postępek policji spowodowała żona jednego z kolegów, a Willings dowiedziawszy się o tem, napadł w sposób tak brutalny w pismach na nieszczęsnego męża zazdrośnicy, że tenże musiał się podać do dymisji.
Był barczysty, niemal korpulentny, łysawy, a zresztą prezentował się świetnie. Sądził, że sam nader zręcznie zmotał znajomość z Talją Drummond i padłby chyba trupem dowiedziawszy się, że ta dama tegoż jeszcze ranka otrzymała odnośne zlecenie od Czerwonego Kręgu.
Organizacja ta miała setki agentów w różnych sferach, buchalterów, lekarza, jednego dyrektora kolei i trzech zarządców hotelowych. Płacono ich dobrze, a obowiązki nie były ciężkie. Często, jak tu n. p. szło tylko o zapoznanie dwu osób. Rozkazy otrzymywali wszyscy w tej samej zawsze formie.
Czerwony Krąg miał przewyborny węch i w sposób iście niesamowity trafiał tam, gdzie była zbrodnia, nędza czy nieszczęście, często nawet uprzedzając te wypadki. Powoli wzrastała liczba agentów, którzy nie znając się wzajem nie znali także wodza swego. Każdy spełniał, co mu polecono, a funkcje podrzędnych współpracowników były śmiesznie błache.
Gdy w początkach organizacji kilku strachajłów zgłosiło się do policji z donosem, wyszło na jaw, że Czerwony Krąg żąda jeno rzeczy prostych i zgoła niewinnych.
Strach zapewniał wierność znacznej większości, a system szpiegowania musiał być świetny, skoro tegoż dnia, kiedy Derrick Yale był na lunchu z Mortonem, zwołał Czerwony Krąg zebranie, wykluczając wszystkich niepewnych i niezadowolonych, tak jakby im to wyczytał z twarzy. Wybrańcy otrzymali wskazówki, w jakiej mają przybyć odzieży i co czynić, by nie zostać poznanymi przez współpracowników.
Zebranie to stało się dla Talji najbardziej interesującem wspomnieniem z całego czasu trwania jej stosunku z Czerwonym Kręgiem.
W City jest sporo starych kościołów, ale za najdawniejszy uważają powszechnie kościół Św. Agnieszki przy Powsler Hill. Ocalawszy po wielkim pożarze, zaduszony został przez ruchliwe miasto, które go otoczyło dokoła wysokimi magazynami, tak że tylko szczyt wieży sterczał ponad dachy. Gmina wiernych nie przekraczała dwudziestu osób, ale miała swego kapelana, który wygłaszał w niedzielę kazanie. Płacono mu rzec można zato, by się zobaczyć na nabożeństwie ze znajomymi. Magazyny pochłonęły także rozległy dawniej, zadrzewiony cmentarz, kości zmarłych przeniesiono na inne miejsce.
Dostęp był z wąskiej, ciemnej bocznicy, tak że wieczór nie rozróżniano idących tędy, którzy tonęli w czeluści, czarnej, jak noc bramy.
Tutaj odbyło się pierwsze, a zarazem ostatnie zebranie Czerwonego Kręgu.
I przy tej także sposobności okazało się, jak precyzyjną była organizacja. Każdy członek otrzymał ścisłą wskazówkę, o której minucie ma przybyć, tak że nigdy dwie osoby nie zetknęły się przed bramą. Talja domyślać się jeno mogła, w jaki sposób naczelnik uzyskał klucz i jak obliczył początek i koniec zebrania, by wypadło pomiędzy dwoma rontami policji miejskiej.
Przybyła punktualnie w uliczkę i podeszła dwa stopnie do bramy, a brama otwarła się i zamknęła zaraz. Wewnątrz nie było światła, a tylko przez witraże górą mrzyły latarnie ulicy.
— Iść prosto! — szepnął głos jakiś. — Siadać obok drugiego konfesjonału po prawej.
W kościele było sporo ludzi, rozróżniała ich zarysy. Na każdej kwaterze ławy siedziało po dwoje, tajemniczo, cicho, bez słowa. Niebawem przybył człowiek, który ją wpuścił i stanął u barjery ołtarza. Od pierwszych zaraz słów zrozumieli słudzy Czerwonego Kręgu, że stoją w obliczu pana.
Głos jego brzmiał głęboko i głucho. Musiał mieć na twarzy welon, jak pierwszej nocy, gdy się spotkali.
— Przyjaciele! — zaczął wyraziście. — Nastał czas rozwiązania naszej organizacji. Czytaliście w dziennikach mą propozycję. Otóż dwadzieścia, conajmniej, procent tej sumy, którą mi rząd dać musi ostatecznie, rozdzielę pośród was, którzyście mi wiernie służyli.
Jeśli by się ktoś bał, że nas tu zaskoczą, niech wie, iż ront policji przejdzie dopiero za kwadrans, a głosu mego nie słychać z ulicy.
Jął mówić głośniej i twardziej:
— Ci, którzy sądzą, że takie zebranie będzie moją zgubą, a nawet może knują zdradę, niech wiedzą, iż aresztowanie mnie tej nocy jest wprost wykluczone.
Przyjaciele, wyznaję, złe nastały czasy i zagraża nam wszystkim niebezpieczeństwo wielkie. Ujawniono nieomal dwa fakty, któreby dały policji możność stwierdzenia mej osobistości. Ściga mnie zaciekły Yale i nader sumienny, a wytrwały Parr.
W tej wielkiej chwili musicie mi pospieszyć z pomocą. Jutro otrzyma każdy bardzo szczegółowe zlecenia i wskazówki. Pamiętajcież przyjaciele o dwu rzeczach, mianowicie, że jesteście tak bardzo jak i ja zagrożeni i że wynagrodzenie wasze przekroczy najśmielsze marzenia.
A teraz zechcecie opuścić ten kościół pojedyńczo, w odstępach po pół minuty. Pierwsi dwaj od prawej zaczną, potem dwójka od lewej i tak dalej, aż do końca. Dalejże, zaczynać!
W przepisanych odstępach czasu wysuwały się ciemne postacie.
Mistrz czekał, aż się kościół opróżni, zamknął bramę, schował klucz, a przywoławszy auto, ruszył w stronę zachodnią.
Wcześniej już pojechała w tę samą stronę Talja i zaraz nastąpiła zupełna zmiana w jej wyglądzie zewnętrznym. Znikł czarny płaszcz gumowy i kapelusz z welonem a ukazała się jasna, jedwabna narzutka, kryjąca toaletę balową, o głębokim dekolcie.
Poprawiła jak mogła włosy, wysiadła przed jasno oświetlonym klubem nocnym, a podając portjerowi niewielką torebkę, promieniała całym blaskiem urody.
Tak przynajmniej przedstawiła się oczom Jacka Beardmora, który tego wieczoru, zaciągnięty wbrew upodobaniom przez przyjaciół, siedział u stolika. Spojrzał zawistnie na jej towarzysza.
— Któż to jest? — spytano.
— Damy nie znam, — odpowiedział któryś — ale kawalerem jej jest Rafael Willings, bardzo wpływowy minister.
Talja zobaczyła także Jacka i w zakłopotaniu puszczała mimo uszu słowa ministra. Dopiero znany już frazes uderzył ją, przywracając równowagę.
— Starożytna broń! — powiedziała. — Ach, mówiono mi, że pan posiadasz zbiór niezwykły!
— Czy panią to interesuje? — spytał z uśmiechem.
— Bardzo nawet!
— Czy mogę mieć nadzieję, że pani raczy przybyć któregoś dnia popołudniu obejrzeć to? — Kobiety rzadko zajmuje tego rodzaju kolekcja. Może n. p. jutro?
— Nie jutro, — odrzekła — ale pojutrze.
Talja widziała, że Jack wychodzi, nie spojrzawszy w jej stronę nawet i zabolało ją to bardzo. Radaby była zamienić z nim słów kilka i miała nadzieję, że się zbliży.
Mr. Willings uparł się odwieść ją do domu własnem autem. Pożegnała go z westchnieniem ulgi, gdyż psuł jej dziś cały nastrój.
Zostawiwszy w ulicy wielbiciela (który nie taił zgoła uczuć swoich) podeszła do ciemnego całkiem wnęku bramy, gdzie, jak miała przeczucie, czekał na nią człowiek nieznajomy. Powiedział jej szeptem słów kilka, a ona odrzekła w ten sam sposób.
Nieznany mężczyzna obrócił się po chwili i odszedł bez słowa pożegnania, zaś Talja wróciła do siebie.
Mężczyzna szedł spiesznie, wiedząc, że jest śledzony. Czekał przez kilka minut w ciemnym wnęku i dostrzegł na przeciwległym chodniku postać przyczajoną pod zamkniętym sklepem.
Człowieka tego czuł teraz poza sobą, a wiedział, że go prześcignie, by spojrzeć w twarz. Zboczył tedy w ciemnawą przecznicę i zwolnił kroku. W chwili, gdy szpieg podszedł doń pod latarnią, skoczył nań, zanim zdołał krzyknąć, ścisnął mu gardło żelaznym uściskiem i rzucił na chodnik. Nagle, jak z pod ziemi wybrnęli trzej ludzie i zaczęli bić leżącego. Potem postawili go na nogi.
Oszołomiony przez chwilę, spojrzał wreszcie przytomnie na człowieka, którego śledził i rzekł głucho, z jękiem:
— Boże wielki! Poznaję pana!
Szpiegowany roześmiał się.
— Przyjacielu! — powiedział. — Nie będziesz miał czasu spożytkować tej znajomości.