Cztéry wesela/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cztéry wesela |
Podtytuł | Szkic fantastyczny |
Pochodzenie | Szkice obyczajowe i historyczne |
Wydawca | Józef Zawadzki |
Data wyd. | 1841 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Dnia 25 Września 1826 roku, meldowała się na rogatkach w Lublinie Półkownikowa Julja z R..... Z.....
Tegoż roku, miesiąca i dnia, w kwadrans po niéj, meldował się Pan Adolf N.... obywatel z Lubelskiego.
Pani Półkownikowa stanęła na Krakowskiém przedmieściu, w domu gościnnym koło poczty, na górze.
Tamże, w tymże domu na dole stanął Pan Adolf.
Nazajutrz dnia 26 Września Pani Półkownikowa przeniosła się z domu zajezdnego, na mieszkanie najęte w kamienicy, naprzeciw kościoła Ś. Ducha. Przeniósł się tamże z nią P. Adolf. Mieszkanie zamówione na miesiąc.
Dnia 28 Września był wielki wieczór u Półkownikowéj; nazajutrz wielki obiad na osób trzydzieści.
Dnia 30 Września Pani Julja, nie przyjmowała nikogo. Adolf bawił z nią razem dzień cały. Wieczorem jeździli za miasto.
Dopiéro 1 Października, wyszedł oswobodziwszy się na chwilkę od niéj Adolf, za sprawunkami i interesami do miasta. Połowę z nich załatwiwszy, (bo czegoż się nie dokaże z piéniędzmi?) zmęczony wszedł do jednéj z winiarni. Towarzystwo było dość liczne, czy to, że jesienne, wilgotne powietrze napędziło je, czy dla innych jakich powodów.
U stoliczka małego, sam jeden siedział mężczyzna jakiś, ospowaty, czerwony, w zielonym fraku z axamitnym kołnierzem, z miną zupełnéj emancypacij. Adolf rzucił na niego okiem i mimowolnie spójrzał raz drugi i trzeci, bo twarz ta nie była mu obcą; nieznajomy też ze swojéj strony wpatrywał się pilnie w Adolfa. Prawie jednocześnie zbliżyli się ku sobie i przywitali serdecznie.
— Niechże cię powitam, Juljuszu!
— Jak się masz! Adolf, nie mylę się!
— Kopę lat niewidziany!
— Kochany ten Adolf.
— Szanowny kollego szkolny!
— Wieki, jak o tobie w naszych stronach słychać nie było.
— Prawda.
— Musiały zajść odmiany od tego czasu!
— I wielkie.
— Zmizerniałeś, czyś się nie ożenił?
— Zgadłeś, jestem żonaty.
— Więc to zapewne twoja żona, z którą jak sobie przypominam jeżdżącego cię po mieście widziałem?
— O! nie — to jest, to jest — moja kuzynka.
— Kuzynka! Ładna dość ta twoja kuzynka! No proszę! ożeniłeś się i mieszkasz zapewne nie daleko, w tych stronach, a jednak aniśmy wiedzieli o sobie. — Otóż to czém się zwykle kończą owe sławione przyjaźni szkolne!
— Cóż chcesz, odpowiedział Adolf, ludzie się potém rozbiegają po świecie, przychodzą zmartwienia, interessa. — I ja, naprzykład, jestem teraz opiekunem brata, straciłem w krótkim czasie po sobie matkę i ojca.
— To przykro! Ale teraz za to jesteś pan, sam sobie, musisz być bogaty?
— Dość — i żona przyniosła mi znaczny majątek.
— Z kimżeś się ożenił?
— Z jedną wdową, moją kuzynką.
— Szczęśliwy jesteś do kuzynek jak uważam! Z wdową, powiadasz? A! to nic lepszego, bogata, nie młoda?
— Owszem.
— No, to brzydka przynajmniéj.
— Wcale nie.
— Chorowita czy co?
— Zdrowiuteńka.
— Jednakże bogata?
— Bogata.
— Tém lepiéj, musisz być z djabłami szczęśliwy!
— Alboż to szczęście za pieniędzmi chodzi.
— Ha! jużciż gadaj sobie co chcesz, a i bez piéniędzy szczęśliwym być nie można.
— Cóż ty tu porabiasz? jak ci się powodzi? cóś robił wyszedłszy ze szkół?
— Ja! Ot, zaraz ci powiem. Musisz sobie przypominać, że gdyśmy razem szkoły skończyli, byłem jeszcze dzieciakiem strasznie głupim.
— Przypominam to sobie.
— Zamarzyła mi się wówczas w głowie, jakaś miłość, ku jednéj panience, która, na nieszczęście, nie miała ani trzech groszy posagu, nic, prócz świeżéj bardzo młodości i wesołego uśmiéchu. Była bardzo wesoła! Zakochałem się w niéj po młodemu, po szalonemu, jak kot, nie było ratunku ani perswazij, zakochałem się i kochałem.
— Pojmuję.
— Pojmujesz, tém lepiéj. Otóż, chciałem się ożenić. Mój ojciec człek stary z staropolskim wąsem i obyczajami, wręcz mi dał do zrozumienia, dowiedziawszy się o tém, żem jeszcze błazen, że mnie o xiążce myśléć, nie o żonie. — Wiedząc, że nie przemogę ojca, musiałem się poddać losowi i przysiągłszy mojéj kochance miłość do grobu, postanowiłem czekać, krótko mówiąc, aż mi się wąsy wysypią, a ojciec umrze.
— A! I życzyłeś mu śmierci?
— Cóż za wniosek? — nie życzyłem mu jéj wcale, ale czekałem na nią. Tak to bywa ojcom, którzy synów lub córki w zbytecznéj trzymają ryzie. Wracam do rzeczy. Siadłem w domu, niby to gospodarować i niby to gospodarowałem rok cały. Rok minął, ojciec mój był zdrów jak ryba, czerwony i rzeźwy, próżno czekałem, ani myślał umiérać. Kiedy tak sobie w domu siedzę, aż tu dochodzą mnie wieści, że moja najukochańsza (trzeba żebyś wiedział, że to była ni mniéj, ni więcéj, popadzianka) idzie za mąż.
Tknęło mnie to jak sztyletem w serce — lecę do niéj z wymówkami, hałasuję. Ona mi odpowiada zimno, że dla mojéj przyjaźni, nie chce starą panną zostać. Ja w płacz, ona w śmiéch. Mówię jéj że się zabiję — śmieje się gorzéj jeszcze. Wpadam w konwulsje prawie, ona za boki się trzyma. Chwytam pistolet, chcąc się niby to zastrzelić — ona jeszcze się śmieje — taka była wesoła. Nie wiedząc już co począć, proponuję jéj, żeby ze mną uciekła, zaklinam ją, przyrzekam żenić się. — Nie odpowiada mi, tylko się śmieje.
Mało myśląc, chwytam ją, niosę do pojazdu, w konie i uwożę — Ona nic, tylko się ciągle śmiała. Do domu nie było po co jechać, chyba żeby ojciec wybił, miałem z sobą trochę grosiwa, jadę do miasta, biorę ślub. Najprawdziwsza prawda, że i w czasie ślubu śmiała się jeszcze, taka była wesoła. Mija tydzień, drugi, żyjemy sobie jak w raju, na trzecim tygodniu wstaję raz rano, patrzę, nie ma Jéjmości przy mnie. Szukam, pytam; powiadają, że w nocy odjechała. — Dokąd? co? jak? ani słychu. Ja do piéniędzy, niéma piéniędzy moich — Fe! źle; nie było co robić, trzeba jechać do domu, jadę i czekam już dwóch rzeczy, śmierci ojca i powrótu żony. Aż przecie i ojciec mój umarł. Możeś się znudził.
— Bynajmniéj, ciekawy jestem reszty.
— Włożyłem żałobę. — Proszę o butelkę Burgundskiego Côte d’or. — Płakałem trochę i objąłem majątek. Kilka dni nie minęło, aż i żona mi się zjawiła, naturalnie żem jéj nie przyjął, wyperswadowałem, że się bez siebie wybornie obejść możemy.
Wesołość jéj była mi już nieznośną. Przenocowała tylko, dałem jéj cóś na drogę i bądź zdrowa, ruszaj w świat! z Panem Bogiem. Otóż i cała historja. — Teraz żyję sobie uczciwie, po kawalersku, przyjechałem za interessami do Lublina i siedzę już drugi miesiąc.
— Masz zapewne jaką sprawę?
— Tak, sprawę! Bo któż teraz spraw niéma! A! wiesz co, kończmy butelkę i chodź na wieczór do mnie, będę dziś miał kilku przyjaciół.
— Bardzo cię przepraszam, ale to być nie może, moja kuzynka jest trochę chora, nudzić się musi sama; mam obowiązek dotrzymywać jéj kompanij.
— A! co tam, to choć na chwilkę do mnie na momencik! Co tam szkodzi. — Proszę cię bardzo, jeszcze do niéj powrócisz. Co tam te kuzynki! znajdziemy kuzynek ile zechcesz!
Adolf na te słowa zarumienił się cały, uśmiéchnął przymuszenie, mruknął cóś niewyrozumiałego pod nosem i poszli.
Pan Juljusz stał na Krakowskiém Przedmieściu niedaleko Kapucynów, na piérwszem piętrze bardzo pięknego domu. Pokoje mieszkania jego, były odświéżone, posadzki świécące jak szkło, kryształy, srébra, porcelany, brązy rozrzucone, ponastawiane jedne na drugich ubiérały wszystkie kąty, bez porządku i smaku, ale kosztownie.
— Zkąd jemu to wszystko? myślał Adolf — wszak nie jest bogaty? Chyba, może na niego spadło jakie dziedzictwo. Rzecz dziwna. Człek o trzech tysiącach złotych dochodu, nie mógłby mieszkać tak pięknie, miéć tylu kosztownych cacek, otaczać się takim przepychem?
Weszli do pierwszego pokoju — tu siedzieli już, zapewne oczekując na gospodarza mężczyzni, z fajkami w gębach, śmiéchami i wesołą rozmową.
— Prezentuję Panom, rzekł wprowadzając Adolfa gospodarz, z trzpiotowatym uśmiéchem, mojego szkolnego kollegę i przyjaciela Pana Adolfa N... Nawzajem prezentuję ci Adolfie, przyjaciół moich, chociaż nie kollegów, Panów A. B. C. D. E. F. Co się tycze tego Jegomości, który siedzi tam w kącie i paznogcie gryzie, ten ci się sam zaprezentuje. Chodź no tu Rejencie?
— Chodź! chodź! Krzyknęli wszyscy śmiejąc się. I figura chuda, smutna, w szaraczkowym fraku, postąpiła ku nim, skrobiąc się w głowę. Łatwo było poznać, biédaka, służącego im za zabawkę; bo zaraz jeden z dowcipniéjszych, dał mu w bok kułaka, a drugi zadymił fajką pod nos. Biédny Rejent zakrztusił się, ale zniósł wszystko cierpliwie i kłaniając się prawie do kolan nowo przybyłemu, który usuwał się, chwytając go za ręce; wśród powszechnych śmiéchów, mówić zaczął.
— Mam szczęście prezentować się JW. Panu, jestem były Rejent Graniczny Powiatu Upitskiego, Litwin, Mości Dobrodzieju, Dominik Mędrzykiewicz, a da-li bóg, tak dobry szlachcic, jak ci Ichmość, co się ze mnie śmieją. (Śmiechy podwoiły się.) Zostaję na respekcie u J. W. Gospodarza (Bravo!) usiłując rozrywać ponure myśli jego i dostojnych gości — ( Bravo!!).
Chciał cóś jeszcze daléj mówić Rejent, ale go któś z tyłu, tak silnie uderzył w bok, że głos mu w piersiach ustał. Stary Rejent obrócił się nagle i zapadłém okiem, spójrzał po otaczających, plunął, chciał się gniewać, że przy obcym nawet tak go nie szanują, ale gospodarz w czas zapobiegł temu i zawołał.
— Dajcie no wódki Rejentowi — Gniéw jego ustał. Językiem tylko powiódł po spalonych ustach i oczy zwrócił na służącego, któremu ten rozkaz został wydany.
Na Adolfie, wychowanym starannie, którego wyobrażenia o świecie, tchem cynizmu nic były pokalane, ton towarzystwa tego, obejście się przyjaciół Juljusza, rozmowy ich, wszystko, wydało się dziwnie wyuzdaném. Obchodzenie się ze starcem, mowa rubaszna tych panów, wyrażenia ich bez dowcipu a z pretensją, nosiły piętna braku uczucia, i obnażenia ze wstydu. Adolf piérwszy raz wżyciu, wpadłszy w taki chaos, czuł jakąś boleść nieopisaną w sercu, taką właśnie jaką czuje zamknięty w więzieniu ze zbrodniarzami, nie zepsuty człowiek; — kręcił się, czerwienił, spuszczał oczy jak dziecko, jąkał się, słowa stosownego nie umiał przemówić.
Napróżno usiłował wedle przepisów Julij, nastroić się do tonu towarzystwa, ton ten był tak nizki czy wysoki, że stróny myśli jego pękały z wysilenia; lub brzęczały bez dźwięku.
Podano fajki i poncz — Rejent usunął się do kąta, ogryzać paznogcie. Zapalono świéce, nadeszło więcéj gości, i jakiś łysy jegomość z brylantami na palcach, zaproponował wziąść się do gry.
— A pan gra? spytało kilka głosów Adolfa.
— W jakąż grę?
— Rozumie się w faraona lub sztossa, w lewo, w prawo — to jedyne gry co nie łamią głowy.
— Tych gier całkiem nie rozumiem, odpowiedział z cicha Adolf, któremu od dzieciństwa wpojono wstręt zbawienny od podobnego rodzaju zabawy. Zadrżał mówiąc to mimowolnie, jakby mu zbrodnią zaproponowano.
— Jak to? Pan nie gra? nie gra? nie umie? zawołali wszyscy i zaczęli szeptać między sobą — Fryc, fryc — frejer.
Łysy jegomość siadł, wysypał na stół garść dukatów i rozpieczętował talją, mówiąc.
— Tymczasem tylko sto — zabijcie banczek, będzie więcéj.
— My do stu dukatów, nie myślemy poniterować, zawołało kilku.
— No! no! to jeszcze sto, rzekł łysy, sypiąc znów na stół dukaty — Ja nie żałuję dla was, bylebyście po ludzku poniterowali, nie jak studenci. Adolf w czasie tych preludjów, stał jak przykuty, nieruchomy, wryty, patrzając ciekawie, jak drudzy uwijali się koło stolika, z poniterkami pomiętemi w ręku, a bankier maleńkiemi oczkami rzucał po zgromadzeniu. Chwilkę postawszy, Adolf wziął kapelusz i poszedł żegnać się z gospodarzem.
— Ależ zmiłuj się, nie uciekaj! Co ci tak pilno do téj kuzynki! Czekaj chwilkę, będziem w motij poniterować.
— Ja w żadną z tych gier nie gram.
— Nauczę cię! Nie wielka sztuka — Para kart, trocha szczęścia, ot i cała rzecz! Porzuć że ten kapelusz.
Adolf ulegając naglącym prośbom gospodarza, ukłonom jego i uściskom, pomyślawszy, że kilka dukatów przegranych, nic nie znaczą prawie, a przez pół godziny nie nabiéra się nałogu; położył kapelusz i zbliżył się z gospodarzem do zielonego stołu.
— Po czemu stawisz? spytał Juljusz Adolfa.
— Jak każesz?
— Ależ przecie?
— Jaka jest najmniéjsza stawka?
— Jaki wasz kusz?
— Dukat.
— Chyba kilkaset w banku.
— Już przeszło trzysta.
— Więc po dukacie stawim.
— Dobrze, wybierz kartę.
Adolfowi zadrżała ręka, zdało mu się, że wybiérając kartę, popełniał straszliwą zbrodnię — wybrał, położył dukat; gospodarz dla dodania mu ochoty, ile ok ma-zo, dukatów tyle dostawił.
Wiedząc już która strona wygrywa poniterom, Adolf wlepił oczy w karty; w jego sercu raz piérwszy zrodziło się to okropne uczucie, złożone z niespokojności, nadziei, strachu — uczucie, którém się karmią gracze, którém żyją.
Karta wygrała. Gospodarz parol au mème załamał; wygrała jeszcze, na dix couches, wygrała.
Uśmiéchnął się Adolf biorąc dziesięć dukatów, ale śmiéch jego był dziki, wymuszony, niespokojny, konwulsyjny. Sam nie pojmował co się z nim działo, udręczony, niespokojny, czuł jakąś nieopisaną w sobie czczość, skutek zwykły podobnéj zabawy, która jak zły pokarm, napycha, odyma, a nie karmi. Powiódł okiem po zgromadzeniu, spójrzał na twarze zapalone, na czoła zmarszczone, poprzerzynane nabrzmiałemi żyłami; przypatrzył się téj szkaradnéj grze fizjonomij, drganiu muskułów, warg, wytrzeszczeniu oczu, zatamowaniu głosu w pół otwartych ustach, wszystkiemu, co się widzi za zielonym stołem. Słyszał ciche przekleństwa, rzucanie kart o ziemię, kłótnie, przymówki i cały przelękły, poruszony do żywego, drżący, niespokojny, nie kontent z siebie, wygrawszy kilka dukatów, wyszedł z tego domu z uczuciami, z których sobie sam zdać sprawy nie umiał.
Wrócił do Julij. Julja połajała go, że się długo zabawił, że próżno traci drogo okupione chwile, a skończyła zapytaniem, co robił, gdzie był i dla czego w tak złym wrócił humorze?
Adolf potrzebował się wylać i wylał się przed nią zupełnie; opowiedział jéj swoją niespokojność, udręczenie które go po téj grze prześladowało, dziecinną swoją bojaźń i strachy.
Śmiała się Julja z niego, kazała mu powtarzać kilka razy opowiadanie, cieszyła się rolą jaką grać musiał, skromniś Adolf, w towarzystwie dość wolném Pana Juljusza, który był po prostu znanym dobrze okolicy i miastu szulerem. Prześladowała go potém, żartowała z tego co zwała jego dzieciństwem, oswajała go z myślami wolniéjszemi o świecie, których wprzód skromny, wstydliwy, nie przypuszczał do siebie. W ustach kochanki miały perswazje i szyderstwa, urok nie przełamany. Udręczywszy go trochę, miarkując, że nauka w las nie pójdzie i zostanie wyryta, Julja pieszczotami zagładzała wyrządzoną przykrość. Takim sposobem psuł się Adolf — wielu nie inaczéj się psuje; obcowanie z ludźmi zepsutymi tém jest niebezpieczniejsze, że oni po większéj części, mają sobie za obowiązek, drugich do siebie nastrajać; tak jak zrozpaczeni zarażeni śmiertelną chorobą, którzy rzucają się na zdrowych i uściskami ich trują umyślnie.