Czterdziestu pięciu/Tom I/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
PRZEGLĄD.

Przegląd, jakiemu uledz miało sześciu uprzywilejowanych, którzy wyszli z szeregów zgromadzonego ludu, i zbliżyli się do bramy, trwał krótko i nie był zbyt ścisły.
Wypadało tylko wydobyć połowę paszportu z kieszeni i okazać ją oficerowi, a jeżeli ta połowa zgadzała się zupełnie z inną, tak, że obie stanowiły całość, prawa właściciela paszportu, już tem samem były udowodnione.
Gaskończyk z gołą głową wystąpił najpierwszy, od niego zatem przegląd rozpoczęto.
— Pańskie nazwisko? — zapytał oficer.
— Moje nazwisko, panie oficerze?... napisane jest na tej karcie, gdzie wyczytasz pan jeszcze coś więcej.
— Mniejsza o to!... Ale jak się pan nazywasz?... — niecierpliwie powtórzył oficer — może pan nie wiesz jak?
— Owszem, owszem, wiem krwi bozka!... A choćbym zapomniał, tobyś mi pan mógł przypomnieć, bośmy przecie współziomkowie i krewni.
— Pańskie nazwisko?.... do tysiąca szatanów!.. Czy pan sądzisz, że ja tu mam czas do stracenia na wzajemnych przypomnieniach?
— Dobrze, dobrze. Nazywam się Perducas z Pincornay.
— Perducas z Pincornay — powtórzył pan de Loignac, którego odtąd nazywać będziemy imieniem, jakiem go powitał współziomek, a spojrzawszy na kartę, dodał:
— Perducas z Pikornay, 26 października, 1585 roku, o samem południu.
— Brama świętego Antoniego — dodał gaskończyk, wyciągając po kartę czarny i wyschły palec.
— Bardzo dobrze!... wszystko w porządku; przechodź pan — odrzekł pan de Loignac, zapobiegając stanowczo dalszej rozmowie ze współziomkiem.
— A teraz na pana kolej!... — dodał, przywołując drugiego.
Człowiek w pancerzu zbliżył się.
— Proszę o paszport! — rzekł Loignac.
— Cóż znowu! panie de Loignac — zawołał zagadnięty — alboż to pan nie poznajesz syna jednego z przyjaciół dziecinnych lat twoich, który nieraz skakał na pańskich kolanach?
— Nie.
— Nie poznajesz pan Pertinaca de Monterabeau? — powtórzył zdziwiony młodzieniec.
— Skoro jestem na służbie, mój panie, nie poznaję nikogo. Proszę o kartę?
Młodzieniec w pancerzu podał kartę.
— Pertinax de Monterabeau, 26 października, o samem południu, brama świętego Antoniego! Przejdź pan.
Młodzieniec, nieco zdziwiony przyjęciem, połączył się z Perdukasem, który czekał na otwarcie bramy.
Następnie zbliżył się trzeci gaskończyk z żoną i dziećmi.
— Pańska karta? — spytał Loignac.
Posłuszna ręka natychmiast zagłębiła się w kozłowej torbie, która mu na prawym boku wisiała.
Lecz nadaremnie; dziecię, które gaskończyk trzymał na ręku, przeszkadzało mu, nie mógł więc znaleźć żądanego papieru.
— Cóż pan u dyabła robisz z tem dzieckiem, widzisz przecie, że ci przeszkadza!
— To mój syn, panie de Loignac.
— Dobrze, ale posadź go pan na ziemi.
Gaskończyk usłuchał, dziecię kwilić zaczęło.
— Pan więc ożeniłeś się?... — zapytał Loignac.
— Tak, panie oficerze.
— W dwudziestym roku życia?
— Wiadomo panu, że u nas żenią się za młodu, boś sam panie de Loignac, pojął żonę, mając lat ośmnaście.
— Masz tobie — pomyślał Loignac — i ten widzę, zna mię także.
Tymczasem zbliżyła się kobieta, a z nią dzieci, wiszące u jej sukni.
— A dlaczegóż niemiałby być ożeniony?.. — spytała, prostując się i usuwając z ogorzałego czoła czarne włosy, które kurz pozlepiał jak ciasto — czy w Paryżu małżeństwo wyszło z mody?.. Tak, panie, on ożenił się, i oto jeszcze dwoje dzieci, które go ojcem nazywają.
— Tak jest, ale są to tylko mojej żony synowie, panie de Loignac, również jak i ten słuszny chłopak, który się tam ukrywa; przystąp Militorze i pozdrów pana de Loignac, naszego współziomka.
Szesnasto czy siedemnasto-letni, silny i zwinny chłopak, z okrągłego oka i zakrzywionego nosa, podobny do sępa, zbliżył się, założywszy obie ręce za pas bawoli; miał na sobie porządny wełniany kaftan na drótach robiony, na muskularnych nogach nosił żółte kozłowe spodnie, a zaledwie porastający wąsik, rzucał cień po nad zuchwałemi i przebiegłemi jego ustami.
— Panie de Loignac, jest to Militor, mój pasierb, a starszy syn mojej żony, z domu Chavantrade, krewnej panów de Loignac, Militor de Chavantrade na pańskie usługi.
Ukłoń że się Miltor.
Potem gaskończyk schylił się do dziecka, które wrzeszczało tarzając się po drodze i dodał:
— Cicho Scypionie, cicho mój mały, zaraz cię wezmę, tylko kartę znajdę.
Tymczasem Militor, posłuszny rozkazowi ojca, lekko ukłonił się, nie wyjmując rąk z za pasa.
— Na miłość boską, dawaj pan swoję kartę! — zawołał zniecierpliwiony de Loignac.
— Pójdź-no Lardille i pomóż mi — rzekł zapłoniony gaskończyk do małżonki.
Lardille po kolei uwolniła się od obu rąk przyczepionych do jej sukni, i zaczęła sama przetrząsać torbę i kieszenie męża.
— Widać! — rzekła — żeśmy zgubili naszą kartę.
— A, to każę was aresztować — powiedział Loignac.
Gaskończyk zbladł.
— Nazywam się Eustachy de Miradoux — wołał — i mogę się odwołać do pana de Sainte-Maline, mojego krewnego.
— A! jesteś krewnym pana de Sainte-Maline — rzekł nieco ułagodzony Loignac. Prawda, że gdyby wam wierzono, tobyście się odwoływali do pokrewieństwa całego świata; no, no! szukajcie, ale nadewszystko szukajcie nie napróżno.
— Lardille, obacz w tłomoczkach twoich dzieci — powiedział Eustachy, drżąc z gniewu i niespokojności.
Lardille uklękła przed skromnem zawiniątkiem i szemrząc obracała je na wszystkie strony.
Mały Scypio krzyczał ciągle; prawda, że jego przyrodni bracia widząc, iż o nich zapomniano, bawili się nasypywaniem mu piasku w usta.
Militor ani się ruszył; rzekłby kto, iż utrapienia familijne przeciągały obok tego słusznego chłopca, bynajmniej go niedotykając.
— E!... — nagle zawołał pan de Loignac — a cóż to tam w skórzanej kopercie wygląda z pod rękawa temu chłopcu?
— A! tak, prawda, prawda — tryumfująco zawołał Eustachy — był to pomysł mojej Lardille, teraz przypominam sobie; zaszyła kartę w rękaw Militora.
— Aby niósł cokolwiek — szyderczo rzekł Loignac — wstydź się wielki ciołku! nawet rąk opuścić nie chcesz, z obawy abyś ich nie dźwigał.
Usta Militora pobladły z gniewu, a nos broda i powieki krwią zaszły.
— Ciołek nie ma rąk — mruknął rzucając zjadliwe spojrzenia — ale ma łapy, jak ktoś z moich znajomych.
— Cicho!... — rzekł Eustaahy — widzisz Militorze, pan de Loignac czyni nam zaszczyt, skoro z nami żartuje.
— Nie, jak Bóg żywy! ja nie żartuję — odparł Loignac — ale owszem pragnę aby ten wielki smarkacz, pojmował należycie znaczenie słów moich. Gdyby był moim pasierbem, kazałbym mu dźwigać matkę, brata, tłomok, i, jak mi Bóg miły! sam wlazłbym na to wszystko, gotów wyciągać mu uszy i przekonać go, że jest prawdziwym osłem.
Militor zupełnie stracił minę; Eustachy niby był niespokojny; lecz z pod tej niespokojności przebijała się niejaka radość z upokorzenia pasierba.
Lardille, dla rozwiązania wszelkiej trudności i uwolnienia swojego pierworodnego od szyderstw pana de Loignac, podała mu kartę, wydobytą ze skórzanej koperty.
Pan de Loignac wziął ją i czytał:
„Eustachy de Miradoux, 26-go października, o samem południu, brama świętego Antoniego.
— Idźcież więc — rzekł — a uważajcie, abyście nie zapomnieli którego z waszych ładnych lub brzydkich bębnów.
Eustachy de Miradoux znowu wziął małego Scypiona na ręce; Lardille znowu przyczepiła się do jego pasa; dwoje dzieci również uchwyciły suknię matki, i całe to rodzinne grono, strzeżone przez milczącego Militora, udało się ku innym, którzy czekali po wytrzymanym już przeglądzie.
— Niechże cię morowe powietrze ogarnie, panie d’Epernon, z twoimi żołnierzami!... — mruknął pod nosem Loignac, patrząc na przechodzącego z całą rodziną Eustachego Miradoux.
A potem, obróciwszy się dodał:
— Dalej, kto tam z kolei!
Te słowa stosowały się do czwartego kandydata.
Był on sam i bardzo sztywny, założył środkowy palec na wielki i szczotkami spędzał kurz z siwego kaftana; wąsy jego, podobne do kocich włosów, zielone i błyszczące oczy, brwi, których łuk tworzył wystające półkole nad wystającemi policzkami, i nakoniec wązkie usta, nadawały jego fizyonomii ów typ niedowierzania i chytrej ostrożności. jakie znamionują człowieka, który równie dobrze ukrywa dno swojego worka, jak dno swojego serca.
„Chalabre, 26-go października, o samem południu brama świętego Antoniego.”
— Dobrze, idź pan!... — rzekł Loignac.
— Zapewne otrzymam tu zwrot kosztów podróży — łagodnie dorzucił gaskończyk.
— Nie jestem podskarbim, mój panie, lecz odźwiernym tylko — odparł sucho Loignac — przechodź pan.
Chalabre przeszedł.
Za Chalabrem następował młody jasnowłosy jeździec, który wydobywając paszport, wyrzucił z kieszeni kość i kart kilka.
Oświadczył, że się nazywa Saint-Capautel, a gdy paszport zgodny z przepisami, potwierdził to oświadczenie, przeszedł więc za Chalabrem.
Pozostawał już tylko szósty, który na żądanie zaimprowizowanego pazia, zsiadł z konia i okazał panu de Loignac kartę z napisem:
„Ernauton de Carmainges, 26-go października, o samem południu, brama świętego Antoniego.”
Podczas gdy pan de Loignac czytał, paź zsiadł również i ukrył głowę, zapinając łańcuszek od munsztuka, który i tak dobrze był zapięty.
— Czy to pański paź?... — spytał de Loignac Ernautona, wskazując młodzieńca.
— Jak pan kapitan widzi — odpowiedział Ernauton, nie chcąc ani kłamać ani zdradzać — przecież kiełzna konia mojego.
— Przejdź pan — rzekł Loignac, bacznie przypatrując się panu de Carmainges, który z twarzy i postawy podobał mu się więcej niż inni. Ten przynajmniej znośny — szepnął.
Ernauton wsiadł na koń; paź obojętnie ale też i dosyć szybko, poprzedził go i połączył się z gromem tych, co pierwej przeszli.
— Otworzyć bramę i przepuścić te sześć osób oraz ich orszaki — rzekł Loignac.
— Dalej, żywo, żywo, panie — powiedział paź — na koń i ruszajmy.
Ernauton jeszcze raz uległ wpływowi, jaki na nim wywierała ta dziwaczna istota, a gdy otworzono bramę, dał ostrogę koniowi i wiedziony przez pazia, zagłębił się aż w samo serce przedmieścia świętego Antoniego.
Loignac kazał znowu zamknąć bramę za sześciu wybranymi, a to z wielkiem nieukontentowaniem tłumów, które po dopełnieniu owej formalności, mniemały, że również przejdą, a zawiedzione w oczekiwaniach, głośno niezadowolenie objawiły.
Miton, nabiegawszy się jak szalony po polu, odzyskał nieco odwagi, i ostrożnie wróciwszy na miejsce, z którego wyszedł, ośmielił się także dosyć głośno narzekać na samowolność żołnierzy, w ten sposób komunikację przecinających.
Kum Friard, który znalazł przecież nakoniec żonę, już się pod jej zasłoną prawie niczego nie obawiał, i dostojnej połowicy opowiadał dziwne wypadki, wzbogacając je własnego utworu komentarzami.
Nakoniec jezdni, z których jednego paź nazwał Maynevillem, naradzali się, czy mają jechać obok muru, opasującego miasto, w nadziei że może znajdą gdzie wyłom i przezeń dostaną się do Paryża a tem samem nie będą potrzebowali czekać dłużej przy bramie świętego Antoniego, lub którejkolwiek innej.
Robert Briquet, jako filozof wszystko badający i jako mędrzec, który ze wszystkiego samą istotę wydobywa, spostrzegł, że ostateczne rozwiązanie wyżej opisanej sceny, nastąpi przy samej bramie i że szczegółowe rozmowy jezdnych, mieszczan i wieśniaków, już go nie nauczą nic więcej.
Zbliżył się zatem, o ile mógł do baraku, co zastępował miejsce budki odźwiernego, i którego jedno okno wychodziło na Paryż, drugie zaś na pole.
Zaledwie zajął to nowe stanowisko, wnet człowiek, który w całym pędzie konia przybiegł z Paryża, zeskoczył z siodła, wszedł do budki i pokazał się w jej oknie.
— Aha! — rzekł Loignac.
— Oto jestem, panie de Loignac — odezwał się ten człowiek.
— Dobrze, a zkąd przybywasz?
— Od bramy świętego Wiktora.
— Twój wykaz?...
— Pięciu.
— A karty?
— Oto są.
Loignac wziął karty, sprawdził je, i na tablicy, jakby umyślnie w tym celu przygotowanej, zapisał liczbę 5.
Posłaniec odjechał.
Nim pięć minut upłynęło, przybyli dwaj inni posłańcy.
Loignac badał ich po kolei, a zawsze przez okno.
Jeden przybywał od bramy Bourdelle i przywoził liczbę 4.
Drugi od bramy du Temple, i oznajmiał liczbę 6.
Loignac starannie zapisał te liczby na tablicy.
Posłańcy ci znikli podobnie jak pierwszy, lecz na ich miejscu zjawili się czterej inni, nowo przybyli:
Pierwszy, od bramy świętego Dyonizego z liczbą 5.
Drugi, od bramy świętego Jakóba, z liczbą 3.
Trzeci, od bramy świętego Honoryusza z liczbą 8.
Czwarty, od bramy Montmartre z liczbą 4.
Nakoniec przybył i ostatni, od bramy Bussy, z liczbą 4.
Wtedy Loignac bacznie podkreślił i po cichu dodał miejsca i liczby następujące:

Brama świętego Wiktora 5
Brama Bourdelle 4
Brama du Temple 6
Brama świętego Dyonizego 5
Brama świętego Jakóba 3
Brama świętego Honoryusza 8
Brama Montmartre 4
Brama Bussy 4
Nakoniec, brama świętego Antoniego 6
————————
Razem, wyraźnie Czterdziestu pięciu 45

— Dobrze; a teraz — donośnym głosem zawołał de Loignac — otworzyć bramę i niech wejdzie, kto chce.
Brama się otworzyła.
Natychmiast konie, muły, kobiet/, dzieci, wózki, wtłoczyły się do Paryża, niezważając, że zgnieść się mogą pomiędzy slupami zwodzonego mostu.
Przez cały kwadrans tłumy ludu, od rana zatrzymanego przy tej chwilowej tamie, płynęły szeroką arteryą, którą zwano ulicą świętego Antoniego.
Zwolna ucichł także i zgiełk.
Pan do Loignac wraz z żołnierzami wsiadł na koń.
Robert Briquet, pierwszy z przybyłych, a ostatni z odchodzących, flegmatycznie przestąpił łańcuch mostowy, mówiąc:
— Wszyscy ci ludzie chcieli coś widzieć, a nic nie widzieli, nawet pomimo chęci; ja, przeciwnie, nic nie chciałem widzieć, a przecież sam jeden tylko coś widziałem. To zachęcające; nie ustawajmy; ale dlaczegóż nie ustawajmy?... dosyć mi na tem, co wiem. Alboż to widok szarpanego na sztuki Salcèda przyjemnym dla mnie będzie?... Nie, zapewne nie!.. Wreszcie wyrzekłem się polityki. Pójdźmy raczej na obiad; słońce wskazywałoby południową porę, gdyby dzień nie był pochmurny. Już czas.
I mówiąc to, wszedł do Paryża, ze spokojnym i złośliwym uśmiechem na ustach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.