Czterdziestu pięciu/Tom II/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W epoce, której wypadki opowiadamy, której obyczaje i zwyczaje skreślić usiłujemy, sztuka fechtunku nie stała jeszcze na stopie, na jakiej stoi dzisiaj.
Ponieważ szpady bywały obosieczne, jednocześnie zatem nastąpić mogło i cięcie i pchnięcie, a nadto lewa ręka sztyletem uzbrojona, służyła równie do obrony, jak i do natarcia.
Ztąd wynikało mnóstwo lekkich ran, a raczej zadraśnięć, które rzeczywistej walce dodawały coraz potężniejszego bodźca.
Quelus, mimo że mu krew z ośmnastu ran płynęła, ciągle się trzymał na nogach, ciągle walczył i padł dopiero po dziewiętnastej, poczem zaległ łoże boleści, które wkrótce na grób zamienił.
W owej epoce zatem, sztuka fechtunku z Włoch sprowadzona, ale w dzieciństwie jeszcze będąca, zależała na mnóstwie poruszeń, które oddalając znacznie walczącego z miejsca, z powodu najmniejszej nierówności stanowiska, narażały go na liczne przeszkody.
Nie dziw więc, że walczący nieraz musiał się wyciągać, kurczyć, skakać to w prawo to w lewo, opierać się jedną ręką o ziemię; gdyż nietylko sprężystość rąk, ale nóg i całego ciała stanowiła najpierwszy warunek sztuki.
Zdawało się, że Chicot nie w tej szkole pobierał naukę fechtunku; owszem rzec można, że przeczuł sztukę nowoczesną, której cała wyższość, a mianowicie cały wdzięk, zależy na sprężystości rąk i prawie na zupełnej nieruchomości korpusu.
Oparł się więc prosto i silnie na obu nogach, a szpada zabłysła w żylastej i silnej jego dłoni, podobna do giętkiej trzciny, począwszy od ostrza do środka klingi, nieugięta zaś jak stal, począwszy od środka aż do rękojeści.
Brat Jakób widząc przed sobą tego człowieka ze spiżu, którego sama tylko pięść jakieś życie objawiała, wrzał z niecierpliwości przy pierwszych poruszeniach, co sprawiło, że Chicot tylko rękę lub nogę wyciągnąć potrzebował, ilekroć spostrzegł, że przeciwnik jego odkrywa się, a łatwo pojąć, jak często następowały podobne odkrywania, przy nazwyczajeniu do pchnięć i cięć kolejnych.
Ilekroć zatem brat Jakób odkrywał się, wielkie ramię Chicota wyciągało się i zadawało piersiom młodego mnicha raz tak metodyczny, iż można było sądzić, że wymierzał go jakiś mechanizm nie zaś niepewny i nierówny organ ciała.
Za każdym takim razem, czerwony ze złości Jakób, w tył odskakiwał.
Przez dziesięć minut młodzieniec próbował całej swojej podziwiającej zwinności; rzucał się jak tygrys, kurczył jak wąż, wczołgiwał się pod piersi Chicota, skakał na prawo i lewo; ale Chicot, zbrojny w zimną krew i długą rękę, umiał zawsze korzystać z czasu, a usunąwszy floret przeciwnika, nieomylnie w piersi go trafiał.
Brat Boromeusz zbladł, bo stłumić musiał wszelkie namiętności, które w nim poprzednio wrzały.
Nakoniec Jakób ostatecznie natarł na Chicota, który natychmiast spostrzegając, że przeciwnik jego słabo na nogach stoi, umyślnie odkrył się i pozwolił tem silniej uderzać. Jakób niezaniedbał tego, ale Chicot odparował tak silnie, że biedny uczeń stracił równowagę, zachwiał się i upadł.
Chicot pozostał na miejscu nieruchomy jak skała.
Brat Boromeusz aż do krwi pogryzł paznokcie.
— Pan nam wcale niewspominałeś, że gorliwie odwiedzasz salę fechtunków — rzekł.
— O!... — zawołał Gorenflot zdumiały — ale tryumfujący z powodu zbyt łatwego do pojęcia uczucia przyjaźni, on, nigdzie nie wychodzi!..
— Ja, biedny mieszczanin!... — powiedział Chicot — ja, Robert Briquet, miałbym odwiedzać salę fechtunków?... A!.. panie podskarbi!..
— Ależ mój panie — zawołał brat Boromeusz — kto tak dzielnie bronią włada, musiał się w tem wielce ćwiczyć.
— E!.. dla Boga!.. tak jest — dobrodusznie odparł Chicot — wprawdzie nieraz miałem szpadę w ręku, lecz zawsze na jednę rzecz zważałem.
— Na jaką?
— Że dla tego kto szpadę trzyma w ręku, duma jest złym doradzcą, a gniew złym pomocnikiem. A teraz posłuchaj mię, bracie Jakóbie — dodał — rękę masz dzielną, ale niemasz ani nóg, ani głowy; jesteś prędki, ale nierozważny... a dobre robienie bronią, wymaga trzech koniecznych warunków: najprzód głowy, potem ręki i nóg; kto ma pierwszą, ten się bronić może; kto ma pierwszą i drugą, ten często zwyciężyć może, ale kto łączy w sobie wszystko, ten zawsze zwycięża.
— O!.. panie — rzekł Jakób — raczże spróbować się z bratem Boromeuszem. To będzie godne widzenia.
Chicot chciał z pogardą projekt ten odrzucić, lecz zastanowiwszy się, osądził, że dumny podskarbi gotów to na swoje korzyść tłómaczyć.
— Dobrze — odpowiedział — i jeżeli brat Boromeusz pozwoli, jestem na jego rozkazy.
— Nie, panie — odparł podskarbi — wiem, że pokonany będę; wolę raczej przyznać to, aniżeli próbować szczęścia.
— Ol... jaki skromny!... jaki miły!... — rzekł Gorenflot.
— Mylisz się — szepnął mu do ucha nieubłagany Chicot — on tylko próżny; w jego latach, gdyby się podobna sposobność nastręczyła, byłbym na klęczkach błagał o taką lekcyę, jaką dałem Jakóbowi.
To powiedziawszy, Chicot przybrał znowu swą pochyłą postawę, skrzywił nogi w łuk, zmienił twarz jak zwykle, i zasiadł na ławie.
Jakób poszedł za nim; podziwienie przemogło w tym młodzieńcu wszelki wstyd z porażki.
— Chciej mi częściej udzielać podobnych lekcyj, panie Robercie — rzekł — ksiądz przeor pozwoli. Nieprawdaż wielebny ojcze?
— Dobrze, moje dziecię, bardzo chętnie — odpowiedział Gorenflot.
— Niechcę bynajmniej odbierać chleba twojemu mistrzowi, mój przyjacielu — rzekł Chicot.
I ukłonił się Boromeuszowi.
Boromeusz zabrał głos.
— Nie sam jeden tylko jestem mistrzem Jakóba — rzekł — i nie sam tylko uczę tu robienia bronią; skoro więc sam wyłącznie nieposiadam tego zaszczytu, pozwól pan abym i nie sam tylko porażkę przyjmował na siebie.
— Któż więc jest drugim jego nauczycielem?... — spiesznie spytał Chicot, spostrzegając, że Boromeusz rumieni się z obawy, aby się niedopuścił jakiej nieostrożności.
— Nikt — odparł Boromeusz, nikt.
— Owszem, owszem — rzekł Chicot — ja dobrze słyszałem. Któż jest twoim drugim nauczycielem Jakóbie?
— A! prawda, prawda — odezwał się Gorenflot — ten jakiś gruby, krępy, którego mi przedstawiłeś Boromeuszu, i który tu czasem przychodzi; nie źle mu z oczu patrzy, a pije wcale gracko.
— Nieprzypominam sobie jego nazwiska — rzekł Boromeusz.
W tem przystąpił brat Euzebiusz ze swoją uszczęśliwioną miną i nożem za pasem.
— Ale ja pamiętam — rzekł.
Boromeusz dawał mu rozmaite znaki, lecz Euzebiusz nie widział ich.
— To pan Bussy-Leclerc, mówił dalej — który był nauczycielem fechtunków w Brukselli.
— A! ha! Bussy-Leclerc zawołał Chicot. Na honor! niezły rębacz.
I powiedziawszy to jak można najnaiwniej, w przelocie schwycił wściekłe spojrzenie Boromeusza, które padło na grzecznego zakonnika.
— Patrzcie, ja nie wiedziałem, że on się nazywa Bussy-Leclerc. Zapomniano zawiadomić mię o tem — rzekł Gorenflot.
— Nie sądziłem bynajmniej, że nazwisko jego obchodzić może Waszą wielebność.
— Zapewne — wtrącił Chicot — mniejsza czy ten lub ów nauczyciel, byleby był dobry.
— Zapewne, że mniejsza — powtórzył Gorenflot, byleby był dobry.
To powiedziawszy, udał się ku schodom wiodącym do jego apartamentu.
Na tem zakończono ćwiczenia.
Przy schodach, Jakób z wielkiem niezadowoleniem Boromeusza, powtórzył swą prośbę Chicotowi lecz ten odpowiedział:
— Ja uczyć nie umiem przyjacielu, ale wydoskonaliłem się sam przez namysł i wprawę, czyń więc co ja uczyniłem.
Boromeusz zakomenderował i wszyscy zakonnicy obrócili się ku budynkom, co oznaczało, że się rozejść mają do mieszkań swoich, Gorenflot oparty na ramieniu Chicota, majestatycznie wszedł na schody.
— Spodziewam się — rzekł dumnie, że instytucya tutejsza wzorowa, poświęca się dla usług króla i że się na coś przyda, hę!
— Ba! tak sądzę — powiedział Chicot. — Przybywszy do ciebie kochany przeorze, można się pięknych rzeczy napatrzeć.
— I to wszystko dokonane w ciągu jednego miesiąca a nawet i prędzej.
— Dokonane przez ciebie?
— Tak jest, przezemnie samego, jak widzisz — prostując się rzekł Gorenflot.
— Przeszedłeś oczekiwania moje przyjacielu, i skoro wrócę z mojego poselstwa...
— A! prawda, mój kochany, mówmyż zatem o twojem poselstwie.
— I owszem, bo nim wyjadę, muszę kogoś wyprawić do króla.
— Potrzebujesz wyprawić kogo do króla kochany przyjacielu? korespondujesz więc z królem?
— Bezpośrednio.
— I powiadasz, że potrzeba ci posłańca?
— Potrzeba.
— Czy chcesz którego z naszych braci? Gdyby który z nich widział króla, byłby to wielki zaszczyt dla naszego klasztoru.
— Zapewne.
— Oddam ci pod rozkazy dwie najlepsze nogi nasze; lecz opowiedz mi Chicot, jak król, który cię miał za umarłego...
— Już ci wspomniałem, że przekonałem go iż byłem tylko w letargu... i że za nadejściem stosownej chwili, znowu zmartwychwstałem.
— I odzyskałeś dawne łaski?... — zapytał Gorenflot.
— Nawet w daleko wyższym stopniu niż kiedykolwiek — powiedział Chicot.
— Będziesz mógł zatem opowiedzieć królowi wszystko co tu dla jego sprawy czynimy? z namysłem rzekł Gorenflot.
— Niezaniedbam tego, przyjacielu; niezaniedbam, bądź spokojny.
— O! kochany Chicot — zawołał Gorenflot, który się już biskupem widział.
— Ale pierwej, muszę prosić cię o dwie rzeczy.
— O jakie?
— Najprzód, o pieniądze, które ci król zwróci.
— O pieniądze? — zawołał Gorenflot, wstając czemprędzej — mam ich pełne kufry.
— Na honor, bardzo jesteś szczęśliwy — powiedział Chicot.
— Chcesz tysiąc talarów?
— Nie, kochany przyjacielu, to za wiele, ja skromne mam żądania; tytuł posła wcale mi dumy nie dodaje, i raczej ukrywam go, aniżeli się nim chlubię. Sto talarów wystarczy.
— Oto je masz. Czegóż więcej jeszcze żądasz?...
— Proszę o masztalerza, o człowieka, któryby towarzyszył mi w drodze, bo lubię towarzystwo.
— A!... przyjacielu, gdybym był o tyle wolnym co dawniej — wzdychając, odrzekł Gorenflot.
— Tak, ale nie jesteś nim...
— Wielkość przykuwa mię do miejsca — szepnął Gorenflot.
— Niestety!... — powiedział Chicot — nie wszystko można mieć od razu; skoro więc wyrzec się muszę twojego szanownego towarzystwa, ukochany przeorze, poprzestanę na towarzystwie małego brata Jakóba.
— Małego brata Jakóba?...
— Tak jest, ten zuch bardzo mi się podobał.
— Słusznie, to rzadki chłopak, który daleko zajdzie.
— Ja go najpierwej zaprowadzę o dwieście pięćdziesiąt mil ztąd, jeżeli pozwolisz.
— I owszem, przyjacielu.
Przeor zadzwonił. Natychmiast przybiegł brat służbowy.
— Zawołać tu brata Jakóba i brata odbywającego posyłki do miasta.
W dziesięć minut później obaj przywołani stanęli na progu drzwi.
— Jakóbie — rzekł Gorenflot — poruczam ci nadzwyczajną misyę.
— Mnie, wielebny księże przeorze?.. — zapytał zdziwiony młodzieniec.
— Tak jest, będziesz towarzyszył panu Robertowi Briquet w jego wielkiej podróży.
— O!.. — zawołał uradowany młodzieniec — ja w podróży z panem Robertem Briquet, ja na świeżem powietrzu, ja swobodny!.. A!.. panie Robercie Briquet, będziemy się codzień fechtowali, nieprawdaż?
— Tak, mój synu!...
— I będę mógł zabrać mój muszkiet?..
— Zabierzesz...
Jakób podskoczył i z radośnym okrzykiem wybiegł z pokoju.
— Teraz — rzekł Gorenflot — proszę cię przyjacielu, wydaj rozkazy posłańcowi. Przystąp bracie Panurgiuszu.
— Panurgiusz... — odpowiedział Cbicot, w którym to imię obudziło miłe wspomnienia — Panurgiusz?
— Tak jest, niestety! — odrzekł Gorenflot — wybrałem tego brata, bo się nazywa podobnie jak tamten, który dawniej odbywał posyłki.
— A więc dawny nasz przyjaciel, już nie pełni służby?...
— Umarł — odrzekł Gorenflot — umarł.
— O!.. z politowaniem zawołał Chicot — prawda, że już stary być musiał.
— Miał dziewięćdziesiąt lat przyjacielu.
— Piękny wiek, tylko po klasztorach widzieć można podobne przykłady.