Czterdziestu pięciu/Tom IV/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Oddalenie świadka, któremu Małgorzata przypisywała większą znajomość języka, aniżeli sam on przyznawał, było dla niej niejakim tryumfem, a przynajmniej rękojmią bezpieczeństwa; bo jak powiedzieliśmy, Małgorzata niewierzyła, że Chicot jest tak mało uczonym, jak to okazuje, kiedy przeciwnie sam na sam z małżonkiem, mogła nadać każdemu łacińskiemu wyrazowi daleko większą rozciągłość i lepiej wyjaśnić, aniżeli wszyscy scholastycy wyjaśnili Plauta lub Persiusa, te dwie zagadki wielkiego świata łacińskiej poezyi.
A tak Henryk i jego małżonka mieli przyjemność pozostania sam na sam.
Twarz króla nieobjawiała najmniejszej niespokojności, ani żadnej groźby.
Król niezawodnie nieumiał po łacinie.
— Czekam aż mi zadasz pytanie — rzekla Małgorzata.
— Widzę, ze cię ten list mocno obchodzi, moja droga; pocóż się tak niepokoisz?
— Bo, Najjaśniejszy panie, ten list albo jest albo powinien być wypadkiem; królowie nigdy bez zbyt ważnych przyczyn nie wyprawiają do siebie takich posłańców.
— Otóż tedy, moja droga — rzekł Henryk — dajmy pokój i posłannictwu i posłańcowi, a powiedz mi raczej, czy nie wyprawiasz dzisiaj wieczorem balu lub innej jakiej zabawy?
— Miałam podobny zamiar, Najjaśniejszy panie — odparła zdziwiona Małgorzata — ale to nic nadzwyczajnego, bo wiesz, że prawie co wieczór tańcujemy.
— Ja zaś jutro mam polowanie, a nawet wielkie.
— A.
— Tak jest, polowanie na wilka.
— Co kto lubi, Najjaśniejszy panie; ty lubisz polowanie, ja bale; ty strzelasz, ja tańczę.
— Tak, moja droga — wzdychając powiedział Henryk — i prawdę mówiąc, niema w tem nic złego.
— Zapewne, ale Wasza królewska mość mówisz to wzdychając.
— Posłuchaj mię pani.
Małgorzata słuchała z całą pilnością.
— Jestem mocno niespokojny.
— Z jakiego powodu, Najjaśniejszy panie.
— Z powodu pewnej wieści.
— Wieści? Wasza królewska mość niepokoisz się jedną wieścią?
— Nic naturalniejszego moja droga, skoro ta wieść dolegliwą być może dla ciebie.
— Dla mnie?
— Tak jest, dla ciebie.
— Nierozumiem cię Najjaśniejszy panie.
— Czyżeś nic niesłyszała? — tym samym tonem spytał Henryk.
Małgorzata na prawdę struchlała, obawiając się, czyli tym sposobem mąż nie zamyśla jej atakować.
— Jestem, jak można najmniej ciekawą kobietą, Najjaśniejszy panie — odparła — i nie słucham nigdy tego co mi w uszy kładą. Wreszcie tak mało cenię te tak zwane wieści, że mogę je słyszeć prawie niesłuchając, dla tego właśnie zatykam uszy na wszelkie wieści.
— A zatem pani utrzymujesz, iż takiemi wieściami pogardzać należy?
— Najzupełniej. Najjaśniejszy panie, a mianowicie my królowie tak czynić winniśmy.
— Dlaczegóż to my?
— Ponieważ będąc przedmiotem wszelkiej rozmowy, zanadto mielibyśmy do czynienia, gdybyśmy się każdą zajmowali.
— Dobrze, sądzę, że masz słuszność moja droga, i nastręczę ci doskonałą sposobność do zastosowania filozofii twojej.
Małgorzata mniemała, iż nadeszła stanowcza chwila, przywoławszy więc na pomoc całą odwagę, rzekła dosyć pewnym głosem.
— Zgoda, Najjaśniejszy panie, z całego serca, Henryk odezwał się głosem grzesznika mającego wyznać bardzo ciężką winę.
— Wiadomo pani jak mocno obchodzi mię moja córka Fosseuse?
— A! ha!... — zawołała Małgorzata widząc, że mu o nią idzie, a przybrawszy tryumfującą minę dodała:
— Tak, tak, mała Fosseuse, twoja przyjaciółka?
— Tak pani, zawsze jednym tonem odpowiedział Henryk, mała Fosseuse.
— Moja dama honorowa?
— Tak jest.
— Przedmiot twojego szaleństwa, twojej miłości?
— A! moja droga, mówisz jak jedna z wieści, przeciw którym dopiero co tyle powstawałaś.
— Prawda Najjaśniejszy panie — z uśmiechem rzekła Małgorzata, i najpokorniej przepraszam cię za to.
— Masz słuszność, moja droga, głos publiczny częstokroć kłamie; Ventre Saint-gris, moja kochana, zdaje mi się, że mówię po grecku!
I Henryk wybuchnął głośnym śmiechem.
Małgorzata dostrzegła szyderstwa w tym głośnym śmiechu a mianowicie w towarzyszącem mu spojrzeniu i znowu nieco niespokojna, spytała.
— A więc Fosseuse?
— Fosseuse chora, moja droga, a lekarze choroby jej niepojmują.
— Dziwna rzecz, Najjaśniejszy panie, Fosseuse, która jak sam utrzymujesz, zawsze była przyzwoita, która, jak głosiłeś, byłaby się nawet królowi oparła, gdyby jej był mówił o miłości; Fosseuse, ten kwiat czystości, ten kryształ przezroczysty, powinna dozwolić oku nauki aby przeniknęła aż do głębi jej uciech i boleści.
— Niestety! tak nie jest, smutnie powiedział Henryk.
— Co!... — zawołała królowa, powodowana gwałtowną złośliwością, jaką nawet najbardziej wykształcona kobieta ciska grot na inną kobietę; co, Fosseuse nie jest kwiatem czystości?
— Ja tego nie mówię — sucho odparł Henryk — niech mię Bóg broni abym oskarżał kogo.
Powiadam tylko, że moja córka Fosseuse cierpi i rodzaj swych boleści uporczywie przed lekarzami ukrywa.
— Przed lekarzami, rozumiem; ale dlaczegóż ukrywa przed tobą, swoim powiernikiem, swoim ojcem... to mi się bardzo dziwnem wydaje.
— Niewiem — odrzekł Henryk przybierając znowu miły uśmiech, a jeżeli wiem, to uważam za rzecz stosowną, nic więcej nie mówić.
— Skoro tak, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata wnosząc z toku rozmowy, iż przewaga na jej stronie, i że ona raczej sama udzieli przebaczenie, nie zaś jak zrazu mniemała prosić o nie będzie; skoro tak, niewiem co Wasza królewska mość żądasz i czekam aż się jaśniej wytłomaczvsz.
— Dobrze, moja droga, ponieważ czekasz, więc ci opowiem.
Małgorzata poruszeniem wskazała, że gotowa wysłuchać wszystko.
— Wypadałoby moja kochana — mówił dalej Henryk — ale wymagać tego po tobie, byłoby za wiele...
— Nic nieszkodzi, mów Najjaśniejszy panie.
— Wypadałoby, abyś była tak łaskawa i odwiedziła moję córkę Fosseuse.
— Ja mam odwiedzać dziewczynę, o której mówią, że ma zaszczyt być twoją kochanką! zaszczyt, którego niezaprzeczasz!
— Zwolna, zwolna, moja droga — rzekł król. Słowo daję, że twoje krzyki mogą wywołać zgorszenie, a prawdę mówiąc, możeby to zgorszenie wielce uradowało dwór francuzki, bo w liście króla, mojego szwagra, który mi Chicot powtarzał, było: Quotidie scandalum, to jest jak mi się zdaje: codzienne zgorszenie.
Małgorzata poruszyła się.
— Dla zrozumienia tego niepotrzeba umieć po łacinie — mówił znowu Henryk — bo to prawie po francuzku.
— Lecz do kogoż, Najjaśniejszy panie, ściągają się te słowa?
— A! otóż tego właśnie zrozumieć niemogłem. Ale ty moja droga, jako umiejąca po łacinie, dopomożesz mi gdy do tego przyjdziemy.
Małgorzata zarumieniła się po same uszy, a tymczasem Henryk zwiesiwszy głowę a wzniósłszy rękę, niby naiwnie szukał, do której z osób jego dworu „codzienne zgorszenie“ stosować się może.
— Chcesz Najjaśniejszy panie, w imię zgody, skłonić mię do upokarzającego kroku, a więc w imię zgody, będę posłuszna.
— Dziękuję ci, moja droga — powiedział Henryk, bardzo dziękuję.
— Jakiż cel będą miały te odwiedziny?
— Bardzo prosty.
— Zawsze wyjawić mi go potrzeba, bom tyle naiwna, że się go nie domyślam.
— Otóż! znajdziesz Fosseuse w pośród honorowych panien, leżącą w ich pokoju. Tego rodzaju kobietki, jak ci wiadomo, są tak ciekawe i niewyrozumiałe, iż niewiadomo do jakiej ostateczności mogłyby doprowadzić biedną Fosseuse.
— A więc ona się czegoś obawia? z podwójnym gniewem i nienawiścią, zawołała Małgorzata, a więc pragnie się ukrywać?
— Niewiem — odpowiedział Henryk — dosyć, że potrzebuje wyprowadzić się z pokoju panien honorowych.
— Jeżeli pragnie ukrywać się, niech na mnie nie liczy. Mogę zamykać oczy na niektóre rzeczy, lecz nigdy wspólniczką ich nie będę.
To powiedziawszy Małgorzata oczekiwała, na skutek swojego ultimatum.
Lecz Henryk udał, że nic nie słyszy; znowu zwiesił głowę i przybrał zamyśloną minę, która przed chwilą już uderzyła Małgorzatę.
— Margota, szeptał, Margota cum Turenio. Właśnie tych dwóch imion szukałem moja pani: Margola cum Turenio.
Twarz Małgorzaty przybrała teraz pąsową barwę.
— Potwarze! Najjaśniejszy panie — zawołała — potwarze powtarzasz mi.
— Jakie potwarze? najnaturalniej w święcie powiedział Henryk; czy pani w tem potwarz widzisz? Przypomniałem sobie właśnie ustęp z listu mojego brata: Margola cum Turenio conveniunt in castello nomine Loignac. Widzę, że będę musiał koniecznie kazać jakiemu księdzu aby mi ten list wytłomaczył.
— No, dajmy pokój tej grze, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata cała drżąca, a powiedz raczej wprost czego żądasz.
— Oto, moja kochana, pragnąłbym abyś oddzieliła Fousseuse od panien, i umieściwszy ją w osobnym pokoju, posyłała do niej tylko jednego lekarza, lekarza wyrozumiałego, jak naprzykład twój własny.
— O! ho! teraz widzę co to jest. Fosseuse co się chełpiła swoją cnotą, Fosseuse, która się popisywała fałszywem panieństwem, Fosseuse brzemienna i blizka rozwiązania.
— Ja tego nie mówię, moja droga — rzekł Henryk, ja tego nie mówię; to ty tak utrzymujesz.
— Widzę, że tak jest, mój panie — zawołała Małgorzata — twój pochlebny ton, twoja fałszywa pokora, tego mi dowodzą. Ale są pewne ofiary, których nawet król po swojej żonie wymagać niepowinien. Napraw sam Najjaśniejszy panie, błędy panny de Fosseuse, jesteś jej wspólnikiem, a więc to do ciebie należy; kara dla winnego, nie zaś dla niewinnego.
— Dla winnego, dobrze, to mi właśnie przypomina inne jeszcze wyrazy tego ohydnego listu.
— Jakto?
— Wszak winny po łacinie nocens?
— Tak panie, nocens.
— Otóż w liście napisano: Margota cum Turcnio, ambo nocentes: conveniunt in castello nomine Loignac. Dalibóg żałuję, że niemam umysłu równie wykształconego jak pamięć!
— Ambo nocentes — z cicha powtórzyła Małgorzata, bledsza niż jej koronkowy kołnierzyk; zrozumiał, zrozumiał...
— Margota cum Turenio, ambo nocentes. Co u dyabła chciał powiedzieć mój brat przez ambo? nielitościwie mówił znowu Henryk Nawarski. Ventre saint-gris moja droga, dziwna rzecz, iż tak dobrze umiejąc po łacinie, jeszcześ mi nie wytłomaczyła tego wyrazu, tyle mnie kłopoczącego.
— Najjaśniejszy panie, już miałam zaszczyt oświadczyć...
— A!... — przerwał król — otóż właśnie Turenius przechadza się pod twojemi oknami, i patrzy biedak w górę jakby czekał na ciebie. Zawołam go tutaj; to uczony człowiek, od niego więc dowiem się tego, co wiedzieć pragnę.
— Najjaśniejszy panie! — zawołała Małgorzata, wstając z krzesła i załamując ręce — bądź wyższym nad wszystkich francuzkich wichrzycieli i potwarców!
— E! moja droga, zdaje mi się, że nie jesteśmy pobłażliwsi w Nawarze jak we Francyi, bo przed chwilą ty sama byłaś bardzo surowa względem biednej Fosseuse.
— Ja surowa? — zawołała Małgorzata.
— Ba! przypomnij tylko sobie: tu jednak powinnibyśmy być pobłażliwi; wszak tak miłe pędzimy życie, ty na twoich ulubionych balach, a ja na ulubionych mi łowach.
— Tak, tak, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — masz słuszność, bądźmy pobłażliwi.
— Byłem pewny twojego serca, moja droga.
— Bo znasz mię dobrze, Najjaśniejszy panie.
— Prawda, a więc odwiedzisz Fosseuse, nieprawdaż?
— Odwiedzę, Najjaśniejszy panie.
— Odłączysz ją od innych panien?
— Odłączę, Najjaśniejszy panie.
— Poślesz do niej swojego lekarza?
— Poślę, Najjaśniejszy panie.
— Ale nie trzeba żadnej dozorczyni. Lekarze z powołania są wyrozumiali, a dozorczynie z nałogu gadatliwe.
— Prawda, Najjaśniejszy panie.
— I jeżeli nieszczęście zechce, aby to co mówią było prawdą, i aby ta biedna dziewczyna była słaba i upadła?...
Henryk wzniósł oczy w niebo.
— Co bardzo być może — mówił dalej, bo kobieta rzecz bardzo ułomna, „res fragilis mulier” jak mówi Ewangelia.
— Otóż!... Najjaśniejszy panie, jestem kobietą i wiem, iż dla drugich pobłażliwą być winnam.
— A! moja droga, ty wszystko potrafisz, ty jesteś wzorem doskonałości i...
— I?...
— I całuję twoje rączki.
— Ale bądź przekonany, Najjaśniejszy panie — rzekła Małgorzata — że tylko przez miłość dla ciebie, robię podobną ofiarę.
— O! ho! — odpowiedział Henryk — znam ja cię dobrze, moja pani, i twój brat również, bo tyle dobrego mówi o tobie w swym liście i dodaje: „Fiat sanum exemplum statim, atque res certior eveniet. A ty zaiste, dajesz mi ten dobry przykład.
Tu Henryk pocałował prawie zlodowaciałą rękę Małgorzaty, a zatrzymując się w progu dodał:
— Pozdrów odemnie Fosseuse, zajmij się nią jak mi przyrzekłaś; ja wyjeżdżam na polowanie; może zobaczę cię dopiero po powrocie, a może już nigdy... bo wilki, to złe zwierzęta; pozwól więc, niech cię uściskam, moja droga.
I prawie czule pocałował Małgorzatę, poczem wyszedł, zostawiając ją zdumioną wszystkiem co słyszała.