Czterdziestu pięciu/Tom V/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kwadrans potem Henryk powrócił a widział, każdy mógł się o tem przekonać, na wzgórzu, które mgła zasłaniała, znaczny oddział wojsk francuskich, odciętych.
W bok szerokiego obszaru wody, który otaczał wieś zajmowaną przez żandarmów d’Aunisa, równina zaczęła się wychylać i wznioślejsze punkty ziemi, jakby po potopie odsłaniać.
Błotnisty muł pokrył wszystkie pola, przykro było patrzeć, jak w miarę wysychania i opadania wody, okazywało się mnóstwo ludzi powięzłych w błocie, pragnących dostać się do wsi, miasta, lub chociaż na wzgórze.
Słyszano ich wołania, i otóż dlaczego trąby odzywały się ustawicznie.
Skoro wiatr mgłę rozpędził, Henryk na bliskiej wzniosłości spostrzegł chorągiew francuską, pysznie rozwijającą się na tle nieba.
Żandarmi powiewali także swoją chorągwią, a z jednej i z drugiej strony strzelano na znak radości.
Około jedenastej godziny, słońce oświeciło scenę zniszczenia, osuszając niektóre części równiny i czyniąc ją do przebycia podobną.
Henryk, który dawniej patrzył, pierwszy ujrzał tę drogę i chciał jej spróbować, a że nikt nie ubiegał się o niebezpieczeństwo, polecił wachmistrzowi Remyego i jego towarzyszkę, a sam w niebezpieczną puścił się drogę.
W tym samym czasie, kiedy ze wsi wyjeżdżał, ujrzano jeźdzca, zstępującego ze wzgórza i próbującego dostać się do wsi.
Cała pochyłość wzgórza od strony wsi pokryta była patrzącemi żołnierzami, którzy wznosili ręce do nieba i chcieli proźbami zatrzymać śmiałego towarzysza.
Szeroki pas wody wypływający z rowu, jakby z umysłu obmywał błotnistą drogę, która była kamienną i dobrze urządzoną szosą; obadwaj jeźdzcy zbliżali się do siebie i zaledwie o dwieście kroków jeden od drugiego byli oddaleni.
— Francuz!... — zawołał jeździec przybywający ze wzgórza.
I podniósł kapelusz ocieniony piórem białém.
— A to ty — zawołał Henryk z wykrzywieni radości, o! to ty mości książę!
— To ty, Henryku, mój bracie — zawołał drugi jeździec.
I nie myśląc, że mogą zboczyć na prawo lub na lewo, obadwaj puścili się galopem ku sobie; wkrótce, w pośród uniesień radości obudwóch, padli w objęcia i poczęli długo i czule się ściskać.
Natychmiast i wieś i wzgórze opróżniły się; żandarmi i lekka jazda, szlachta katolicka i hugonocka, rzucili się na drogę otwartą przez dwóch braci.
Dwa obozy złączyły się, i na drodze, na której wszyscy spodziewali się śmierć znaleźć, ujrzano trzy tysiące francuzów, dziękujących Bogu i wołających: „wiwat francuzi!”
— Panowie — zawołał nagle jeden z oficerów, hugonota, wołajcie niech żyje admirał! albowiem księciu Joyeuse winniśmy życie i to że ściskamy rodaków naszych.
Z niezmiernym okrzykiem przyjęto te słowa.
Dwaj bracia rozmawiali po cichu, zalewając się łzami; następnie Henryk zapytał:
— A książę?...
— Zginął, zdaje się — odpowiedział drugi.
— Czy pewno?...
— Żandarmi d’Aunisa widzieli utopionego konia i poznali go. Koń ten ciągnął za sobą trupa, którego noga była w strzemieniu, a cały korpus w wodzie.
— Smutny dzień dla Francyi — rzekł admirał.
I odwracając się do swoich ludzi, dodał:
— Dalej, panowie, nie traćmy czasu. Skoro woda opadnie, niezawodnie nas zaatakują; ściśnijmy się, aż nam przybędą wieści i żywność.
— Ale, Mości książę — odezwano się — kawalerya iść nie może; konie nie jadły od czwartej godziny po południu, z głodu zdychają prawie.
— Mamy zboże w obozie — odezwał się wachmistrz; lecz co z ludźmi zrobiemy?....
— Jest zboże?... — zapytał admirał — więcej nie żądam; i ludzie i konie żyć mogą.
— Mój bracie — przerwał Henryk — proszę cię, abyśmy chwilę z sobą pomówić mogli.
— Muszę wieś zająć — odpowiedział Joyeuse — wybierz tam dla mnie mieszkanie i czekaj.
Henryk poszedł odszukać swoich towarzyszy.
— Otóż jesteśmy wśród armii — rzekł do Remyego — wierzajcie mi, ukryjcie się w mieszkaniu, które wam wskażę, nie przystoi bowiem dla pani, aby od wszystkich widzianą była. Wieczorem, skoro obóz zaśnie, będziecie wolniejsi.
Remy wraz z Dyaną zajął więc mieszkanie ustąpione przez wachmistrza żandarmów, który za przybyciem Joyeusa został oficerem do rozkazów admirała.
Około drugiej, książę Joyeuse wjechał do wsi przy dźwięku trąb, rozlokował wojsko i porządek zalecił.
Następnie, kazał rozdzielić jęczmień pomiędzy ludzi, owies pomiędzy konie, dla rannych zaś przeznaczył kilka beczek wina i piwa, które znaleziono w piwnicach.
Sam, wobec wszystkich zjadł kawałek Chleba czarnego i popił wodą, a następnie, objechał stanowiska.
Wszędzie przyjmowano go jak zbawcę, okrzykami miłości i wdzięczności.
— Niechaj — rzekł, powracając do brata — niechaj przyjdą Flamandczycy, a pokonam ich; a nawet, jeśli tak dłużej potrwa, zjem żywcem, bo mi jeść się chce okropnie; a! dodał cicho do Henryka rzucając chleb, który zdawało się, że je ze smakiem; przebrzydła strawa.
Następnie, rzucił się na szyję brata, mówiąc.
— Teraz rozmawiajmy, a najprzód, powiedz mi, jakim sposobem znajdujesz się we Flandryi, gdyś powinien być w Paryżu?
— Bracie — rzekł Henryk do admirała — życie nieznośnem mi się stało w Paryżu, wyjechałem, aby się z tobą połączyć.
— Czy zawsze z powodu miłości?... — zapytał Joyeuse.
— Bynajmniej; z rozpaczy. Teraz, przysięgam ci, nie jestem zakochany; namiętność moja to smutek wieczny.
— Mój bracie — zawołał Joyeuse — pozwól sobie powiedzieć, żeś trafił na kobietę piekielną.
— Jakto?
— Tak Henryku, trafia się, że zbytek cnoty, staje się zabójstwem; jeżeli przez ów zbytek cnoty, pozwalamy na cierpienia drugich, jest to barbarzyństwem, jest brakiem miłości chrzęściańskiej.
— O! mój bracie — zawołał Henryk — jakże możesz tak cnotę spotwarzać.
— Ja nie spotwarzam cnoty, Henryku, ja obwiniam występek; powtarzam ci, to piekielna kobieta a jej posiadanie, jakkolwiek może być pożądane, nie warto cierpień tylu. Mój Boże! ile to trzeba sił, aby odpędzić pokusy!... Jak cię kocham, Henryku, gdybym był na twojem miejscu szturmem wziąłbym i dom i kobietę, a ponieważ zwykle pokonany pokornym jest przed zwycięzcą, jestem pewny, że nie długobym słyszał: „Henryczku, ja cię uwielbiam”, lecz wtedy, powiedziałbym jej, „dosyć kochanko cierpiałem dla ciebie, cierp ty teraz”.
Henryk chwycił brata za rękę.
— Nie myślisz tego co mówisz — zawołał.
— Myślę na honor.
— Ty taki dobry!
— Dobroć z ludźmi bez serca, to głupstwo...
— O! Joyeuse, Joyeuse, nie znasz tej kobiety.
— Znać jej nie chcę.
— Dlaczego?
— Bobym popełnił to co inni nazywają zbrodnią, a cobym ja nazwał sprawiedliwością.
— O! mój bracie — odpowiedział młodzieniec z anielskim Uśmiechem, jakżeś szczęśliwy, że nie kochasz! Jeżeli łaska Jaśnie oświecony admirale, porzućmy miłość, a mówmy o wojnie.
— Dobrze; mówiąc o twoich dzieciństwach gotów jestem zgłupieć...
— Wiesz, że nie mamy żywności.
— Wiem i myślę o środkach dostania...
— I masz je?
— Tak sądzę.
— Jakie?
— Nie mogę się ztąd ruszyć, dopóki nie dostanę wiadomości od armii, z uwagi, że pozycya jest dobra i pięć razy liczniejszemu wojsku oprzeć się można, ale muszę wysłać korpus dla odkrycia maruderów, wyszukania miejsc zdatnych na obozy i znalezienia żywności. Prawdę mówiąc, Flandrya pięknym jest krajem.
— Nie bardzo mój bracie.
— Czy wiesz Henryku, jaką niedorzeczność książę popełnił? i zarazem co stracił? Jak duma i pośpiech zniszczyły tego nieszczęśliwego Franciszka!... Bóg go osądzi, nie mówmy o tem więcej... Wprawdzie mógł zarobić na sławę nieśmiertelną i przysporzyć najpiękniejszą prowincyę Francyi... ale o cóż mu chodziło? O Wilhelma le Sournois... Czy wiesz, że Autwerpczycy bili się dzielnie?
— I ty także, mój bracie.
— Tak, był to jeden z moich pięknych dni, a przytem, jedna rzecz mnie podniecała.
— Jaka?
— Na polu bitwy spotkałem miecz znajomy...
— W szeregach Flamandzkich?
— Na czele, oto tajemnica, którą, wiedzieć potrzeba, aby rozwiązać zagadkę rozszarpania na sztuki Salcèda na placu Grève.
— Nakoniec mój drogi, jesteś cały i zdrów Bogu dzięki, ale ja co nic nie uczyniłem, muszę czegoś dokonać.
— A co chcesz czynić?
— Powierz mi dowództwo oddziału, który wysłać zamierzasz.
— To niebezpieczne, Henryku. Tego nie powiedziałbym ci przy obcych, ale nie chcę, abyś umierał w tym kącie, to jest śmierć szkaradna. Oddział ten może spotkać Flamandczyków, którzy wojują cepami i kosami; zabijesz ich tysiąc, a jeden przyjdzie i przetnie cię na dwoje, albo na wieki zeszpeci. Nie, Henryku, jeżeli chcesz koniecznie umierać, coś innego chowam dla ciebie.
— Mój bracie, daj mi to o co cię proszę, będę postępował roztropnie, zaręczam, że wrócę.
— Rozumiem o co chodzi.
— Co rozumiesz?
— Chcesz spróbować, czy odgłos jakiego świetnego czynu nie zmiękczy serca okrutnej, wyznaj, że dlatego nalegasz.
— Jeżeli tak chcesz koniecznie...
— Masz słuszność. Kobiety często opierają się wielkiej miłości, a trochę szumu je znęci.
— Ja tak nie sądzę.
— Stokroć głupim jesteś, jeżeli chcesz się narażać bez tej nadziei. Słuchaj Henryku, nie szukaj innej przyczyny oporu tej kobiety, jak tylko w tem, że nie ma oczów i serca.
— Ale mi powierzysz dowództwo, mój bracie?
— Muszę, kiedy prosisz tak usilnie.
— Czy mogę dziś wieczór wyjechać?
— Koniecznie nawet. Pojmujesz, że tu długo czekać niemożemy.
— Wielu mi dasz ludzi?
— Stu lub więcej. Nie mogę osłabić pozycyi, rozumiesz, Henryku.
— Daj mniej, jeżeli chcesz, mój bracie.
— Nie, jabym chciał dać ci dwa razy tyle. Tylko daj mi słowo honoru, że jeżeli spotkasz trzystu nieprzyjaciół, nie będziesz szukał bitwy.
— Mój bracie — rzekł Henryk z uśmiechem — drogo sprzedajesz sławę, której jeszcze nie widzę.
— Kiedy tak, drogi Henryku, ani ci jej nie dam ani też sprzedam; kto inny poprowadzi rekonesans.
— Mój bracie, wydaj rozkazy, a ja wypełnię je...
— Nie wejdziesz w zapasy ze zbyt przeważnym nieprzyjacielem.
— Przysięgam.
— Bardzo dobrze, lecz jakie wojsko mieć żądasz?
— Pozwól mi bracie wziąć stu żandarmów d’Aunisa; znam wielu w tym regimencie i wybrawszy sam ludzi, uczynię z niemi co zechcę.
— Dobrze, niech będą żandarmi.
— Kiedyż mam jechać?
— Chociażby zaraz. Tylko każesz wziąć żywność dla koni na dwa dni, a dla ludzi na jeden... Pamiętaj, że chcę mieć spieszne i pewne wiadomości.
— Wyjeżdżam; bracie, może masz jakie tajemne zlecenie?
— Nie rozsiewaj wiadomości o śmierci księcia; pozwól wierzyć, że jest w moim obozie. Powiększaj moje siły i jeżeli znajdziesz ciało księcia, chociaż to był wódz nędzny, pochodził jednak z familii królewskiej, każ je więc zachować w trumnie dębowej i dostaw tutaj, aby go można pochować w Saint-Denis.
— Dobrze mój bracie, czy już wszystko?...
— Wszystko.
Henryk chciał brata w rękę pocałować, lecz ten otworzył mu ramiona.
— Jeszcze raz przyrzeknij mi, Henryku, że nie dlatego, abyś zginął wyjeżdżasz?..
— Mój bracie, ze złą myślą przybywałem do ciebie, lecz teraz nie mam jej wcale.
— Od jakiego czasu cię opuściła?...
— Od dwóch godzin.
— Z jakiego powodu?..
— Przebacz mi, mój bracie.
— Idź, Henryku, idź, zostawiam ci twoje tajemnice.
— A! jakże dobrym jesteś, mój bracie!..
Młodzi ludzie powtórnie rzucili się w swoje objęcia, i rozeszli następnie, żegnając się i uśmiechając do siebie.