Czterdziestu pięciu/Tom V/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Henryk uniesiony radością, pośpieszył do Dyany i Remyego.
— Bądźcie gotowi za kwadrans — rzekł — jedziemy, osiodłane konie czekają przy drzwiach tego korytarza; złączcie się z wojskiem i jedźcie za mną.
Następnie, ukazując się na balkonie, zawołał.
— Zatrąbić siodłanie koni!
Odgłos trąbki rozległ się po całej wsi, a wachmistrz ze swemi ludźmi, przed domem stanął.
Za niemi stało kilkua mułów i kilka wozów.
Remy i jego towarzyszka, według danej rady, wmieszali się pomiędzy tłum wojska.
— Żołnierze — rzekł Henryk — mój brat admirał, powierzył mi chwilowo dowództwo waszej kompanii i rozkazał udać się na wyszukanie rozbitków armii naszej, stu z was ma iść zemną; posłannictwo niebezpieczno, lecz działać mamy dla dobra wszystkich.
— Kto z was na ochotnika?
Trzystu ludzi się przedstawiło.
— Panowie — rzekł Henryk — dziękuję wam; słusznie powiedziano, że jesteście wzorem wojska, lecz tylko stu z was wziąć mogę, nie chcę robić wyboru, lecz niech los rozsądzi... Panie — odezwał się do wachmistrza — proszę cię, kaź ciągnąć losy.
Kiedy odbywano ciągnienie, Joyeuse dawał bratu ostatnie rozkazy.
— Uważaj, Henryku — mówił admirał — woda z pól opada i musi byś, jak zapewniają krajowcy, komunikacya pomiędzy Contich i Rupelmonde; będziesz więc szedł pomiędzy rzeczką Rupel i rzeką Escaut. Na Escaut, znajdziesz pod Rupelmonde statki przyprowadzone z Antwerpii; Rupel, niekoniecznie przebywać trzeba. Sądzę, że nie będziesz potrzebował udawać się aż do Rupelmonde dla znalezienia żywności, lub młynów.
Henryk po wysłuchaniu, już chciał odjeżdżać.
— Zaczekaj — rzekł Joyeuse — o najważniejszej rzeczy zapominasz; moi ludzie ujęli trzech wieśniaków, z tych jednego oddaję ci za przewodnika. Żadnej dla niego litości, a na pierwszy znak zdrady, kula lub sztylet.
Dawszy takie instrukcye, czule uściskał brata i kazał ruszyć.
Stu ludzi wyciągniętych losem, z Bouchagem na czele, udało się w drogę natychmiast.
Henryk umieścił przewodnika pomiędzy dwoma żandarmami, mającemi pistolety odwiedziono.
Remy i jego towarzyszka jechali w tyle; Henryk żadnych względów im nie okazywał, myśląc, że ciekawość obudzona, może stać się szkodliwą.
Sam, nie trudząc ich nawet spojrzeniem po wyjeździe ze wsi, jechał na skrzydle orszaku.
Pochód był bardzo powolny, bo nieraz konie drogi znaleźć nie mogły i w błocie grzęzły.
Ponieważ nie znaleziono szosy szukanej, musiano po najgorszej jechać drodze, a nawet po bezdrożach.
Niekiedy tententem koni poruszone straszydła, uciekały po dolinie; byli to wieśniacy zawcześnie powracający do domów i obawiający się wpaść w ręce nieprzyjaciela.
Niekiedy także, spotykano francuzów, zziębniętych i zgłodniałych, — niezdolnych do walki, którzy lękając się wpaść w ręce flamandczyków, woleli czekać dnia, niż w niepewną puszczać się drogę.
Zrobiono dwie mile w dwóch godzinach; te dwie mile posunęły awanturniczy patrol aż na brzeg Rupel; lecz po trudnościach nastąpiły niebezpieczeństwa; kilka koni po niepewnej stąpając drodze potknęło się i wraz z jeźdźcami wpadło w bystro płynącą rzekę.
Wielekroć ze statku stojącego u brzegu padały strzały, które raniły dwóch ciurów i jednego żandarma.
Jeden z ciurów obozowych raniony był przy boku Dyany; objawiła ona litość nad nieszczęśliwym, lecz żadnej obawy o siebie.
Henryk w tych trudnych okolicznościach pokazał się dla powierzonych mu ludzi dzielnym dowódzcą i prawdziwym przyjacielem; jechał pierwszy i cały oddział wiódł za sobą, nie powierzając się instynktowi konia, ale własnej przezorności; zgoła, tak prowadził wojsko, że tylko o jego myślał ocaleniu, a sam się narażał.
O trzy mile od Rupelmonde, żandarmi napotkali kilku żołnierzy francuzkich, zgromadzonych około ognia; nieszczęśliwi gotowali ćwierć konia, jedyne pożywienie, które od kilku dni znaleźć mogli.
Zbliżanie się żandarmów sprawiło pomiędzy niemi wielkie zamięszanie; dwóch chciało uciekać; lecz jeden powstał mówiąc:
— Jeżeli nieprzyjaciele, to zabiją nas, i raz się skończy.
— Francuzi! francuzi!... — zawołał Henryk, który słyszał ich mowę — zbliżcie się do nas biedaki.
Nieszczęśliwi poznając ziomków, przybiegli szybko; dano im płaszcze, po kieliszku wódki i pozwolono zabrać się na wozy.
Tym sposobem szli za oddziałem.
Nakoniec ściągnięto na brzegi Escautu; noc była ciemna; żandarmi spotkali tam dwóch ludzi, którzy w złej flamandczyznie żądali przewiezienia na drugi brzeg.
Wachmistrz mówił po holendersku. Wychylił więc głowę i posłyszał te wyrazy.
— „Jesteście francuzami i zginąć musicie.”
Jeden z dwóch ludzi przyłożył mu sztylet do gardła i nie trudząc się obcą mową, rzekł najczyściejszą francuzczyzną.
— Ty, ty zbójco zginiesz, choćbyś był sto razy flamandczykiem, jeżeli nas nie puścisz natychmiast.
— Trzymaj go, trzymaj — zawołał wachmistrz — za pięć minut będziemy przy tobie.
Lecz kiedy dwaj francuzi zastanawiali się co znaczy te wyrazy, Holender odwiązał łódkę i oddalił się, zostawiając obcych na brzegu.
Żandarmi wyprawili jednego z ludzi, aby strzałem pistoletowym powalił przewoźnika.
Łódź pozostawiona bez przewodnika, zwróciła się napowrót, a kiedy dotykała brzegu, dwaj stojący nad wodą zajęli ją.
Ten pośpiech zadziwił sierżanta.
— Panowie, coście za jedni?... — zapytał.
— Jesteśmy oficerami z marynarki, a panowie zdaje się żandarmi d’Aunisa?
— Nie inaczej, i cieszy nas, że możemy być wam użyteczni; czy nic zechcecie nam towarzyszyć?
— Najchętniej.
— Siadajcie zatem na wozy, jeżeli pieszo iść nic możecie.
— Czy mogę panów zapytać gdzie się udajecie?... — zapytał jeden z marynarzy, ten który dotąd milczał.
— Mamy rozkaz dotrzeć aż do Rupelmonde.
— Ostrożnie panowie — odparł tenże — nie przebywaliśmy rzeki dotąd, bo dzisiaj rano przeszedł oddział Hiszpanów z Antwerpii; po zachodzie słońca, ohcięliśmy ryzykować, bo dwóch ludzi nie wznieca podejrzeń, ale taki oddział...
— Prawda — rzekł wachmistrz — przywołam dowódcę.
Henryk zbliżył się pytając o co rzecz chodzi.
— Ci panowie dzisiaj rano spotkali oddział Hiszpanów, którzy tą samą, co my udali się drogą — mówił wachmistrz.
— A wielu ich było?... — zapytał Henryk.
— Z pięćdziesiąt ludzi.
— A więc to nas ma zatrzymywać?
— Nie, panie hrabio; jednakże myślę, że byłoby roztropniej zapewnić sobie łódź na wszelki wypadek; dwudziestu ludzi może się w niej pomieścić i jeżeliby spiesznie potrzeba przebyć rzekę, w pięciu obrotach będziemy na tamtej stronie.
— Dobrze, zachować statek, musi tu być dom przy zejściu się Rupel i Escaut.
— Jest wieś, jakiś głos odpowiedział.
— A więc idźmy do wsi; kąt zawarty między dwoma wodami wyborną jest pozycyą. Żołnierze, marsz! Niech dwóch ludzi w łódź wsiądzie i płynie rzeką, my brzegiem pójdziemy.
— My będziemy kierowali łodzią — odezwał się jeden z oficerów marynarki.
— Dobrze — odpowiedział Henryk — ale nie spuszczajcie nas z oczów i złączcie się z nami jak tylko do wsi przyjdziemy.
— A jeżeli nam statek kto zabierze?
— O sto kroków od wsi, znajdziecie dziesięciu ludzi, którym statek oddacie.
— Wybornie — odpowiedział oficer.
I silnem pchnięciem, odparł łódź od brzegu.
— To szczególniejsza — rzekł Henryk — w dalszy puszczając się pochód, zdaje mi się, że znam ten głos.
W godzinę potem znalazł we wsi oddział hiszpanów, o którym mówiono; napadnięci niespodzianie, niestawili nawet oporu.
Henryk kazał rozbroić jeńców i zamknął ich w najmocniejszym domu we wsi, oddając pod straż dziesięciu swoim ludziom.
Oddział dziesięciu przeznaczono do pilnowania łodzi.
Innych dziesięciu wysłano na rozmaite punkty.
Henryk postanowił następnie odpocząć z ludźmi w domu przeciwległym temu, w którym jeńców zamknięto. Pożywienie na sześćdziesiąt osób było gotowe.
Wybrał na pierwszem piętrze pokój dla Dyany i Remyego.
Przy stole umieścił wachmistrza z siedmnastu ludźmi, polecając mu, aby zaprosił dwóch oficerów marynarki.
Następnie oddalił się, dla zwiedzenia stanowisk innych.
Powrócił w pół godziny, zapewniwszy żywność ludziom i wydawszy potrzebne rozkazy na wypadek napadu holendrów.
Oficerowie pomimo zalecenia, czekali z wieczerzą; tylko niektórzy z nich zasnęli z utrudzenia.
Wejście hrabiego przebudziło śpiących.
Henryk spojrzał po sali.
Miedziane lampy zawieszone u sufitu oświecały dużą izbę.
Stół zastawiony chlebem pszennym i wieprzowiną oraz butelką piwa na osobę, zachęcającą miał powierzchowność, osobliwie dla ludzi, którzy od dwudziestu czterech godzin nic w ustach nie mieli.
Henrykowi zostawiono miejsce honorowe.
Szczęk noży i widelców dowiódł, że czekano z niecierpliwością.
— Panowie — zapytał Henryk — czy znaleziono naszych dwóch oficerów marynarki?> — Są panie.
— A gdzie?..
— Tam, przy końcu stołu.
Nie tylko, że siedzieli na końcu, ale w najciemniejszem miejscu.
— Panowie — zawołał Henryk — nie tylko nie jecie, jak widzę, ale nadto w najgorszem miejscu siedzicie.
— Dzięki ci panie hrabio za pamięć — odpowiedział z nich jeden, ale więcej potrzebujemy snu niż pożywienia i oczekujemy, aby nam odejść pozwolono.
Henryk słuchał z wielką uwagą, lecz widocznie więcej zważał na głos, jak na wyrazy.
— Czy pański towarzysz tego samego pragnie? — zapytał hrabia.
I spojrzał z uwagą na tego towarzysza; Zmuszony do odpowiedzi, towarzysz, bąknął zaledwie dosłyszanym głosem.
— Tak, panie hrabio.
Na te dwa wyrazy hrabia zadrżał.
Powstał, pobiegł na róg stołu i stanął przed oficerami.
— Panie — rzekł do tego, który pierwszy przemówił — uczyń mi łaskę jednę.
— Jaką, panie hrabio?
— Powiedz mi czy nie jesteś bratem pana Aurilly, albo też nim samym?
— Aurilly! — zawołali wszyscy obecni.
— A twój towarzysz niech raczy uchylić kapelusza, jeżeli nie chce, abym go nazwał Jego książęcą mością i nie skłonił się przed nim.
Nieznajomy podniósł głowę.
— Jego wysokość książę Andegaweński!.. — zawołali oficerowie.
— Książę żyje!..
— Na honor, panowie, ponieważ poznajecie waszego księcia pokonanego i zbiegłego, nie mogę, się dłużej ukrywać; nie mylicie się, jestem książę Andegaweński.
— Niech żyje książę!... — zawołali wszyscy jednogłośnie.