Czterdziestu pięciu/Tom VI/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Czterdziestu pięciu |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Quarante-Cinq |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Henryk zszedł na dół i w przedpokojach znalazł wielu oficerów znajomych, którzy przybiegli witać go i chcieli prowadzić do apartamentu brata, położonego w jednym z rogów zamku.
Była to biblioteka, którą książę przeznaczył na mieszkanie admirałowi, w czasie pobytu jego w Chateau-Thierry.
Dwa salony umeblowane z czasów Franciszka I-go, stykały się jeden z drugim i kończyły biblioteką, ta ostatnia na ogród wychodziła.
W bibliotece, Joyeusse kazał postawić swoje łóżko, albowiem był to umysł leniwy i oświecony zarazem; wyciągnąwszy rękę, dotykał wiedzy, otworzywszy okno, poił się naturą wyższe organizmy potrzebują rozkoszy całkowitych a piękny poranek, śpiew ptasząt i woń kwiatów, dodawały nowego wdzięku tryoletom Marota i odom Ronsarda.
Henryk postanowił zachować wszystko jak było, nie żeby mu pochlebiał sybarytyzm brata, ale dla tego, że wszystko było mu obojętnem.
Jakikolwiek był stan umysłu hrabiego, przyzwyczajony był nie zaniedbywać obowiązków względem króla i książąt krwi królewskiej, starannie więc dowiedział się, którą część zamku książę zamieszkuje.
Przypadek zdarzył Henrykowi wybornego przewodnika pod tym względem; był to młody wachmistrz, którego nieoględność odkryła księciu tajemnicę hrabiego co do nieznajomej; ten nieopuszczał księcia od jego przyjazdu i mógł Henryka we wszystkiem dokładnie objaśnić.
Przybywając do Chateau-Thierry, książę szukał najprzód roztargnienia i zabaw.
Zajął wielkie apartamenty, przyjmował gości rano i wieczór, a przez dzień cały, biegał za jeleniem po lesie, albo za ptakami po parku.
Dopiero jak otrzymał wiadomość o śmierci Aurillego, a otrzymał ją nieznaną sobie drogą, książę wyprowadził się do pawilonu położonego w środku parku; pawilon ten, pewien rodzaj schronienia nieprzystępnego, oprócz dla zaufanych księcia, ginął w cieniu drzew i zaledwie ukazywał się z pośrodka akacyj olbrzymich.
Książę od dwóch dni przeniósł się do tego pawilonu; ci co nie znali go mówili, że śmierć Aurillego wprawiła go w ogromny smutek i wtrąciła w samotność; lepiej go znający utrzymywali, że coś knuje piekielnego, co kiedyś na jaw wyjdzie. Jedno i drugie przypuszczenie zdawało się prawdopodobnem, albowiem książę z największą niechęcią udawał się do zamku ilekroć go interes przyzywał i jak tylko go skończył, wracał do swojej samotni, w której dwóch starych usługiwało mu lokajów.
— Kiedy tak — rzekł Henryk — to zabawy nie bardzo będą wesołe.
— Zapewne — odpowiedział wachmistrz — każdy bowiem musi boleść księcia podzielać.
Henryk pomimowoli ciągle zadawał pytania i szczególniejszy w nich znajdował interes; śmierć Aurillego, o której wiedział; obojętność z jaką książę o niej mówił; odosobnienie w jakiem żyje od tego czasu, wszystko to nie wiedząc dla czego, wiązało się do tajemniczego wątka, z którego wypadki jego życia się snuły.
— A czy nie wiadomo — zapytał wachmistrza — zkąd książę dowiedział się o śmierci Aurillego?
— Nie wiadomo.
— Ale zawsze mówią coś w tym przedmiocie?
— Prawda, czy fałsz, to nie wiem, ale mówią.
— Powiedz więc, co słyszałeś?
— Mówią, że książę polował pod wierzbami nad rzeką i że się zabłąkał, albowiem we wszystkiem ma wyskoki i jest gwałtowny równie na polowaniu jak w grze, w ogniu, jak w boleści; otóż nagle ujrzano go powracającego z zasmuconą twarzą. Dworzanie pytali go sądząc, że przytrafiła mu się jaka myśliwska przygoda. Trzymał w ręku dwa rulony złota i mówił: „Czy wiecie panowie, Aurilly nie żyje, wilki go zjadły.” Ale to być nie może, mówiono mu. „Tak jest, nie inaczej, niech mię dyabli wezmą.” Biedny lutnista zarówno był wielkim muzykiem jak dobrym jeźdzcem; zdaje się, że koń go uniósł i spadł do parowu, gdzie się na śmierć zabił; nazajutrz, dwaj podróżni, jadący blisko parowu, znaleźli jego ciało na wpół przez wilki zjedzone, a dowodem tego jest to, że złodzieje w morderstwie nie mieli udziału, albowiem dwa rulony złota odniesiono wiernie. Że zaś nie widziano nikogo, coby odnosił to złoto, wnioskują, że ci dwaj podróżni oddali je księciu, spotkawszy go zabłąkanego na polowaniu.
— To szczególniejsza!... — mówił Henryk.
— Tem szczególniejsza — odrzekł wachmistrz — że widziano, jak powiadają, ale nie wiem czy to prawda, że książę sam otworzył bramę parku od strony kasztanów i przez tę bramę widziano dwa wchodzące cienie. Zapewne byli to ci sami podróżni; od tego czasu książę oddalił się do pawilonu i rzadko go teraz widujemy.
— I nikt nie widział tych podróżnych?... — zapytał Henryk.
— Ja — odpowiedział wachmistrz — idąc do księcia, wieczorem po hasło, spotkałem człowieka, który mi się obcym wydawał, lecz nie widziałem jego twarzy, albowiem odwrócił się odemnie i miał kaptur zapuszczony.
— Kaptur powiadasz?
— Tak, ten człowiek zdawał się być flamandzkim wieśniakiem i przypomniał mi nie wiem dla czego, tego mężczyznę, który panu towarzyszył, gdyśmy się spotkali.
Henryk zadrżał: uwaga ta mocno go zainteresowała, tem bardziej, gdy sobie przypomniał, że Dyanę i jej towarzysza powierzono Aurillemu.
Wszystko mówiło mu, że dwaj podróżni, którzy księciu wręczyli złoto, byli mu znajomi.
Henryk z uwagą spojrzał na wachmistrza.
— A gdy poznałeś tego człowieka, jaka myśl ci przyszła?
— Powiedziałem panu co myślę w tym względzie, lecz ręczyć za to nie mogę; książę zapewne nie wyrzekł się swoich co do Flandryi zamiarów, utrzymuje więc szpiegów; człowiek w guni z kapturem jest zapewne szpiegiem, który doniósł mu o śmierci Aurillego i zarazem inne przyniósł wiadomości.
— To jest prawdopodobnem — rzekł zamyślony Henryk — co ten człowiek robił, kiedyś go spotkał?
— Szedł przy płocie, który z okien twoich możesz widzieć i dążył ku cieplarni.
— Mówisz, że dwóch było podróżnych?
— Mówię, że widziano wchodzące dwie osoby. Ja widziałem tylko jednę, mężczyznę w guni.
— Zatem według twojego zdania, człowiek ten mieszka w cieplarni.
— Być może.
— A cieplarnia ma wyjście?
— Ma wyjście na miasto.
Henryk milczał przez chwilę a serce jego biło gwałtownie;, szczegóły nic nie znaczące z pozoru, dla niego miały interes ogromny.
Gdy noc zapadła, dwaj młodzi ludzie rozmawiali po ciemku w apartamencie admirała.
Henryk strudzony drogą, zmęczony dziwnemi wypadkami, które mu opowiedziano, nie mając siły oparcia się coraz nowym wzruszeniom, położył się na łóżku brata i machinalnie wzrok wlepił w nieba lazury, które zdawały się dyamentami zasiane.
Młody wachmistrz usiadł przy oknie i dał wolny pęd myślom, owej poezyi młodości owemu upojeniu, w jakie wprawia świeżość wieczoru.
Uroczyste milczenie pokrywało park i miasto, którego bramy zamykano, i w którym rozpalały się światła i słychać było psów szczekanie.
Nagle, wachmistrz podniósł się, dał znak ręką i wychyliwszy się z okna, cicho przywołał hrabiego, leżącego na łóżku.
— Pójdź pan, pójdź pan — mówił.
— Co tam takiego? — zapytał Henryk budząc się z marzenia.
— Ten człowiek...
— Co za człowiek?
— Człowiek w guni, szpieg.
— Ha!.. — rzekł Henryk zrywając się i stając obok wachmistrza.
— Patrzaj pan — mówił wachmistrz — widzisz go tam?... Idzie około płotu; zaczekaj pan znowu się pokaże; patrzaj pan, w tę przestrzeń oświetloną księżycem... oto on! oto on!
— Widzę go.
— Czy nie prawda, że coś złowróżbnego?
— Tak, masz racyę — odpowiedział du Bouchage zachmurzając się.
— Czy pan sądzisz, że to szpieg.
— Ja o niczem nie sądzę i wierzę we wszystko.
— Patrzaj pan, idzie z pawilonu księcia do cieplarni.
— Więc pawilon księcia jest tam?.. — zapytał Henryk, wskazując palcem punkt, z którego zdawało się, że wyszedł nieznajomy.
— Patrz pan na to światełko, drżąco wśród liści.
— Widzę.
— Tam jest pokój jadalny.
— A! — zawołał Henryk — otóż znowu go widać.
— Zapewne idzie do cieplarni połączyć się ze swoim towarzyszem. Czy słyszysz pan?
— Co takiego?
— Skrzypienie klucza w zamku.
— To dziwna — rzekł du Bouchage — wszystko to jest zwyczajnem, a jednakże...
— A jednak pan drżysz, nieprawdaż?
— Tak — odpowiedział hrabia — ale co to jeszcze?
Dał się słyszeć pewien rodzaj dzwonienia.
— To znak na wieczerzę w domu księcia, czy pójdziesz wieczerzać z nami, panie hrabio?
— Dziękuję; jeżeli jeść mi się zachce, zażądam.
— Nie czekaj pan tego i pójdź rozweselić się w naszem towarzystwie.
— O! nie, to niepodobna.
— A to dlaczego?
— Jego książęca mość zalecił mi prawie, abym jadał u siebie, a zatem nie zabieram ci czasu.
— Dobranoc, panie hrabio, a czuwaj nad naszem widziadłem.
— O! ręczę ci za to — odpowiedział Henryk, i lękając się, żeby nadto nie powiedział, dodał: — chyba że mnie sen opanuje. A to nawet zdaje mi się pożyteczniejszem i zdrowszem jest, niż śledzić widma i szpiegów.
— Zapewne — odpowiedział wachmistrz z uśmiechem.
I pożegnał pana du Bouchage.
Zaledwie wyszedł z biblioteki, aliści Henryk wybiegł do ogrodu.
— To Remy! — mówił do siebie — poznałbym go w ciemnościach piekła.
I czując drżące pod sobą nogi, wilgotnemi rękami dotknął czoła rozpalonego.
— Mój Boże!.. — rzekł — nie jest-że to choroba mojego biednego mózgu i czyż nie jest przeznaczeniem mojem, abym dzień i noc widział przed sobą te dwie postacie, które tak dziwnie wplotły się w wątek życia mojego... W rzeczy samej — mówił dalej, chcąc wytłumaczyć sobie dziwne zjawisko, co Remy robiłby w zamku księcia Andegaweńskiego?... Jakie stosunki książę miałby mieć z Remym?... Nakoniec, jakby mógł opuścić Dyanę? Nie, to nie on.
Następnie, jakieś instynktowne przekonanie w niem przeważyło.
— To on! to on! — rzekł z rozpaczą i oparł się o mur, żeby nie upaść.
Kiedy odpędzał tę myśl niepokonaną, władającą wszystkiemi innemi, skrzypnięcie klucza w zamku znowu się słyszeć dało, a chociaż lekkie bardzo, wzruszyło go do głębi.
Dreszcz przebiegł po calem ciele młodzieńca.
I znowu słuchał.
Dokoła głębokie panowało milczenie, mógł bicie własnego serca posłyszeć.
Przez kilka minut nie wiedział, na co czeka.
Jednakże słuch mówił mu, że ktoś się zbliża.
Usłyszał skrzypienie piasku pod nogami.
Nagle czarna linia płotu odbiła cień jakiś.
— Oto idzie — mówił Henryk do siebie — czy sam, czy z kim?
Cień posuwał się ku miejscu, które księżyc oświecał.
Kiedy człowiek w guni przebywał tę przestrzeń, Henryk poznał w nim Remyego.
Po za nim postępował cień drugi.
Dreszcz śmiertelny przeszedł go aż do serca.
Dwa cienie postępowały prędkim i pewnym krokiem.
Pierwszy miał na sobie wełnianą, gunię i tym razem równie jak pierwszym, hrabia poznawał w nim Remyego.
Drugi odziany wielkim męzkim płaszczem, nie mógł być dostrzeżonym.
A jednak, pod tym płaszczem, Henryk odgadywał to, czego widzieć nie mógł.
Jęknął boleśnie i kiedy dwie tajemnicze osoby znikały, młodzieniec przesuwał się pomiędzy drzewami, goniąc tych, których chciał poznać.
— O!... — mówił do siebie — czy ja się nie mylę, mój Boże! czy to podobna?