Dalaj-Lama/Część druga/10
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Droga białego Boga« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Oszołomienie, jakie ogarnęło Hankę w pierwszej chwili porwania, zwolna mijało. Zrozumiała, że jest w mocy jakiejś nowej siły, która wmieszała się nagle do dziwnej, niepokojącej gry, jakiej przedmiotem czuła się od niedawna. Nie było jednak nic wrogiego w zachowaniu się tych, co ją porwali i uwozili teraz na koniu, popędzanym uderzeniami nahajek i gardłowemi okrzykami. Pędzili obok i ztyłu poza nią na zdyszanych, rozhukanych koniach, nisko pochyleni nad łękami wysokich siodeł, nie zwracając uwagi na jej prośby i groźby, lecz skoro tylko koń jej się potknął, lub ona sama zachwiała na siodle, natychmiast z ciemności wysuwała się ręka troskliwa i korna, która chroniła ją od upadku, pomagała W odzyskaniu równowagi. Daremnie jednak prosiła, jak umiała po mongolsku, aby się zatrzymali.
— Niedługo! — burknął wreszcie jeden z nich.
Pędzili tak co koń wyskoczy dobrą jeszcze godzinę. Wzgórza znikły, rzeczka odeszła gdzieś wbok; step, porosły wysoką trawą, pokryty jednostajnym mrokiem nocy, rozpostarł się aż po kraniec widnokręgu, oparty o gwiaździste niebo. Po tych gwiazdach poznała Hanka, że wiozą ją na południe.
— Czyżby do Chin? — pomyślała z trwogą. Zatrzymali się. Na cichy krzyk, podobny do skomlenia psa, odpowiedział z ciemności podobny dźwięk i wyłoniła się z tej strony grupa ludzi, prowadzących w powodach konie. Towarzyszący Hance Mongołowie zeskoczyli natychmiast z wierzchowców, pomogli pieczołowicie dziewczynie również zsiąść z siodła i, gdy ta znużona opuściła się na ziemię, rozłożyli obok niej mały dywanik i poprosili, aby się nań przeniosła. Po krótkiej na uboczu rozmowie jeden z nich wrócił, niosąc bakłak skórzany pełen kumysu i, podając go dziewczynie, zachęcał życzliwie.
— Pij, Chanum! Będziesz mocna! Droga daleka!...
— Dokąd mię wieziecie?...
— My nie wiemy. Nam kazali tutaj przywieźć... Dalej inni...
— Kto kazał?... — Dziań-dziuń!...
— Ten Rosjanin, któremu zabraliście mię, też mówił, że Dziań-dziuń!...
— My nie wiemy. My nic nie wiemy... Prości jesteśmy Mongołowie!...
Poza tem byli uprzedzająco troskliwi, z odcieniem prostaczej czci. Postanowiła więc nie opierać się im. Co zresztą miała zrobić, sama wśród nieznanego stepu?... Wypiła kumys i wsiadła na koń. Poprosiła jedynie, by nie pędzili dalej tak na łeb na szyję. Zgodzili się, lecz Mongołowie wogóle jeżdżą szybko i konie ich przyzwyczajone są do nieustannego galopa. Jeszcze raz w ciągu nocy zmienili konie. O świcie znaleźli się na skraju piaszczystej, jałowej pustyni. Tu zatrzymali się na dłużej. Dwóch jeźdźców po krótkiej naradzie rozjechało się w dwie przeciwne strony, reszta spętała konie i puściła je na skąpą paszę, inni nazbierali suchej karagany, rozpalili mały ogieniek i zawiesili nad nim czajniki. Hanka, wyciągnięta na piasku odpoczywała, czuła się bardzo zmęczona, kości i mięśnie wstrząśnięte szybką jazdą, bolały ją do tego stopnia, że nie mogła długo uleżeć w jednej pozycji, przewracała się więc z boku na bok i rozmyślała o tem, co się stało, próbowała odgadnąć, co się dalej stać może? Rozumiała, że jest ofiarą jakiegoś zabobonu, który jednocześnie jest jej ochroną i oparciem; instynkt wszakże szeptał jej, że do jej życia wdzierać się zaczyna coś więcej, coś bardziej groźnego i niezrozumiałego...
— Czego chce ode mnie ten Dziań-dziuń!?... — zapytywała z niepokojem, wspominając bezwstydne spojrzenia i obraźliwe dwuznaczniki Wołkowa.
— Bądź co bądź ze strony Mongołów nic mi nie grozi! Może nawet dobrze, że mię porwali... Cała rzecz w tem, jak uwiadomić Szag-dura gdzie jestem!... Są dobrzy dla mnie, nie będę się im opierała, lecz czekać będę sposobności... Będę i ja dla nich dobra!...
Uspokojona, po wypiciu paru kubków górącej, pożywnej mongolskiej herbaty, zdrzemnęła się na chwilkę, ogrzana ciepłem ogniska. Obudziły ją dziwne jakieś głosy i brzęk dzwoneczków. Od wschodu, brzegiem piaszczystej kotliny zbliżała się karawana jucznych wielbłądów. Na czele kroczył olbrzymi biały samiec, przybrany w upiększony srebrem i paciorkami rząd i niosący na grzbiecie mały namiot, nakryty ślicznym pstrym kobiercem. Karawana zatrzymała się tuż przy ognisku, wielbłąd z namiotem, postękując, ukląkł na rozkaz swego wielbłądnika, brzegi namiotu rozchyliły się, wyskoczyła stamtąd młoda Mongołka i, podbiegłszy do Hanki, padła przed nią na twarz.
— Pobłogosław nas, Darichu Chanum!... I siądź do namiotu, który przysłał po ciebie Świątobliwy Szammar Gom-po!... A to jest To-noj, służebnica, którą ci przysyła!... — przekładał Hance ze czcią dowódca jej dotychczasowego orszaku.
— Któż to jest ten Szammar Gom-po?... — pytała, podnosząc się Hanka.
— Świętobliwy i uczony mąż, który w starych księgach czyta przeszłość i przyszłość... I którego pyta o radę sam Nieprzebrany Skarbiec Potęgi Lhassy.
— Czegóż on chce ode mnie!?...
— Tego my nie wiemy. On prosi, abyś odwiedziła go!... Siądź do namiotu, a będziesz mogła, nie męcząc się, dosięgnąć celu swego przeznaczenia...
Wszystko to zostało wygłoszone z tylu czołobitnemi ukłonami, z takiem pokornem wstrząsaniem pięści i układaniem dłoni w łódeczkę, że Hania z trudem wstrzymywała śmiech. Spojrzała życzliwie na schyloną u jej nóg służebnicę, która wydała się jej bardzo podobna do Tu-sziur, potem wiadomym już sobie ruchem pobłogosławiła schylonych przed nią pobożnie Mongołów i po małej drabince weszła na grzbiet wielbłąda do wyłożonego jedwabnemi poduszkami wnętrza namiotu. To-noj podążyła za nią.
Dwa dni trwała podróż. Wciąż szli przez piaszczystą, jałową pustynię ku widniejącym wdali górom. Hania z początku cierpiała cokolwiek od kołysania idącego zamaszystym skroczem wielbłąda, lecz wkrótce przyzwyczaiła się, wyspała i wypoczęła doskonale na miękkiej pościeli, rozciągniętej na przytwierdzonej do garbu zwierzęcia desce. To-noj usługiwała jej z żarliwem oddaniem.
— Dokąd mię wiozą? — próbowała wybadać ją Hania.
— Ja nie wiem. Ja jestem mniszka i nie znam świata. Od szóstego roku życia jestem w klasztorze... Rodzice nie mieli syna, same córki. Ponieważ kogoś chcieli oddać na służbę Nieba, przeznaczyli mnie, najmłodszą...
— I cóż... zadowolona jesteś?... Nie tęsknisz?...
— Nie, nie tęsknię... Nie znam życia naszych koczowisk... I za nic nie rzuciłabym naszego pięknego klasztoru... Pragnę tylko dostąpić łaski... Już dostąpiłam, bo widzę Ciebie, o Darichu!...
— Nie jestem Darichu, jestem biedną dziewczyną, którą porwano przyjaciołom...
Mongołka długo milczała, patrząc na rozłożone na kolanach modlitewnie dłonie.
— Ty nie wiesz, błogosławiona!... Nie widzisz jak promienne są oczy Twoje, jak dobrotliwy Twój uśmiech!... — szepnęła wreszcie.
— Czy czasem nie do tego waszego klasztoru mię wiozą?!
— O, jakby to było dobrze... Łaska spłynęłaby na wszystkich!...
— A cóż wy tam robicie w tym klasztorze?...
— Modlimy się za grzechy własne, potem za grzechy najbliższej rodziny, potem rodu całego, potem plemienia... nareszcie za grzechy całego świata!...
— Oho, to ciężka sprawa!... — roześmiała się Hania.
— Zapewne!... westchnęła To-noj. — Szczególniej teraz, kiedy zaczęły się, powiadają, takie straszne wojny... Ale u nas w górach spokojnie...
— Słuchaj, To-noj, a gdybym ja, Darichu, zechciała pójść do tych walczących ludzi, aby ich pogodzić i zmiękczyć świętą nauką... Czy ty, To-noj, pomogłabyś mi?... — spytała niespodzianie Hanka, ale już pożałowała nieostrożnego pytania, gdyż wylękła Mongołka cofnęła się trwożnym ruchem i szepnęła:
— Tego ja... nie... To może wiedzieć tylko przeorysza! Chcesz, zapytam ją?!...
— Nie, nie! Nie trzeba!... Ja sama zapytam ją, kiedy nastanie czas!... — pośpieszyła uspokoić towarzyszkę Hania.
Nie wracały więcej do tego przedmiotu. Hania przestała nawet rozpytywać się o życie w klasztorze, bojąc się rozbudzić jeszcze więcej podejrzliwość mniszki.
Na trzeci dzień pod wieczór zbliżyli się do gór i znaleźli u wejścia do skalistego wąwozu. Spiętrzone z obu stron skały wydawały się w czerwonych promieniach zachodu jak złomy bronzu albo miedzi. Mały strumyk płynął po kamienistem dnie; wąska niewygodna ścieżyna wiła się wśród olbrzymich głazów i górskiego rumowiska. Nigdzie ani trawki, ani drzewiny, — dzikie, posępne odludzie. Serce Hanki ścisnęło się boleśnie:
— Gdzie oni mię wiozą?... powtórzyła w duchu, tłumiąc drżenie. Spojrzała na To-noj, która wychylała obok niej głowę z namiotu.
— Tak, to nasz klasztor!... — szepnęła uradowana mniszka.
— Gdzie?...
Nie zdążyła jednak Mongołka odpowiedzieć, gdyż nagle gdzieś w górze zabrzmiały przejmujące dźwięki trąb, które echo rozniosło i powtórzyło wielokroć, potem rozległ się łagodny monotonny śpiew, przerywany co chwila uderzeniami w bębny, grą pieszczałek, grzechotem kastanietów i potężnym rykiem miedzi.
— To na twoją cześć!... — szepnęła To-noj, składając modlitewnie ręce.
W tej chwili Hania dostrzegła za zrębem opoki na małym tarasie, przed wysokim ciemnym, w skale wykutym, portalem olbrzymich purpurowych drzwi, świetny orszak kapłanów w purpurowych szatach, dzierzganych złotem i srebrem, w błyszczących od szkieł i kamieni kołpakach, ze złoconemi berłami w ręku. Poniżej nich wzdłuż wielkich kamiennych stopni schodów stali w powłóczystych szatach, również purpurowych, mnisi i dęli w długie jak dawne muszkiety trąby mosiężne. Dokoła kupił się cały tłum mnichów, mniszek i pobożnych. — Hanka ze zdziwieniem zauważyła, że wszędzie przeważał kolor czerwony.
— Bo my trzymamy się prastarego czerwonego obrządku, a nie żółtego!... — odpowiedziała na jej zapytanie z odcieniem dumy To-noj. — Tego samego obrządku, co Nieprzebrany Skarbiec Potęgi w świętej Lhassie!