Dalaj-Lama/Część druga/11
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Droga białego Boga« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cały tekst |
Indeks stron |
Wąskie, szczelinowe, tybetańskiego stylu okna, przepuszczały tak mało światła do obszernej, mrocznej sali, że wypływały z jej mroku wyraźnie jedynie złote zarysy wielkiego tronu wyłożonego złotogłowiem, otoczonego parawanami ze złoto-żółtego jedwabiu w ciężkich ramach hebanowych. Tron był pusty, leżące na nim żółte jedwabne poduszki dawno nie były tykane i „święty“ kurz ćmił blask metaliczny ich tkanin.
Przed niskim stojącym u stóp tronu stołem, siedziało kilkunastu ludzi w żółtych i czerwonych szatach lam oraz w szafirowych chałatach świeckich dostojników. Nagie, ogolone łby duchownych blado świeciły w różańcu urzędowych czapek żółtych, czerwonych, granatowych, ozdobionych kolorowemi wstążkami, pękami pawich piór i świecącemi gałkami z kryształu, ametystu, korali...
Na środkowem miejscu po drugiej stronie stołu, naprzeciw tronu, widać było wielką, kanciastą łysinę świątobliwego Dżał-chań-cy, prezesa Rady Najwyższej; ztyłu za nim z jednej strony ledwie wyłaniał się z cienia Szag-dur, sekretarz osobisty ministra, a z drugiej — Senge Dordża Lama — sekretarz główny i tłumacz przysięgły Rady. Tuż obok Dżał-chań-cy siedział nieruchomo, milczący i chmurny — Namyń Dordżi Nojon. Dżał-chań-cy spoglądał od czasu do czasu na krewniaka niespokojnie, ale nie odzywał się doń ani słowa.
Inni rozmawiali półgłosem, palili fajeczki, przeglądali notatki, rzucając co chwila wyczekujące spojrzenie na zamknięte wielkie drzwi rzeźbione, prowadzące do wnętrza pałacu Bogdo-Gegena. Miejsce po prawej ręce świątobliwego Dżał-chań-cy było niezajęte.
Srebrny dźwięk europejskiego zegara, bijącego godzinę dziesiątą rano, rozbrzmiał niespodzianie na jednej z serwantek, których kilka mieściło się pod ścianą, po obu stronach tronu, błyskając kryształowemi szkłami i mnóstwem rozmieszczonych w nich cacek.
Kilku z obecnych obejrzało się trwożnie na zegar, wszyscy podnieśli ożywione cokolwiek twarze. W tej chwili drzwi z przedsionka otwarły się i do sali wszedł pospiesznym krokiem baron Ungern von Sternberg. Miał na sobie zwykły złocisty chałat chana, przepasany niebieskim jedwabnym „chadatem“, a na głowie rosyjską oficerską czapkę z żółtym lampasem.
Powitał głośno obecnych, którzy odpowiedzieli mu chórem, pochylając się na swych poduszkach w czołobitnym ukłonie. Baron zajął porywczo swe miejsce i zwrócił się zaraz do Dżał-chań-cy.
— Bałem się, że się spóźnię... Przybył goniec z nad Bajkału... Chciałem dowiedzieć się, co przywiózł...
— No i cóż?...
— Opowiem potem. Czy Bog-do będzie?...
— Będzie, obiecał. Wczoraj miał znowu jasnowidzenie w sprawie twojej wyprawy...
— No i co?... — żywo przerwał baron. — Jakież rezultaty?...
— „Kam-po“[1] zajęci są właśnie wyjaśnieniami!... — odpowiedział ostrożnie minister. — Cicho, idzie już...
Wielkie podwoje rzeźbione rozwarły się bezdźwięcznie i w ciemnym otworze ukazała się wysoka postać starca, odziana w żółte, powłóczyste szaty, żólto-lica, majestatyczna, jak złoty posąg starożytnego „burchana“. Dwóch „gelungów“[2], równie żółto odzianych podtrzymywało go pod łokcie. Posuwał się wolno, z opuszczonemi na oczy powiekami i ruchem ślepców macał przed sobą podłogę wielkim pastorałem z kości słoniowej. Cały czas, dopóki nie siadł na trawie, obecni leżeli twarzami na stole, nie wyłączając barona. Dopiero, gdy Żywy Budda opadł na swe złociste poduszki i pobłogosławił obecnych mistycznym znakiem, ministrowie wyprostowali się i Dżał-chań-cy otworzył obrady.
— Zebraliśmy się na życzenie naszego niezwalczonego Dziań-dziunia, Chana „Un, nowego wcielenia samego Boga Wojny... Zapragnął on przedstawić nam swe mądro-przewidujące plany obrony państwa, chce na to uzyskać naszą zgodę i potrzebne pieniądze... Baron Ungern ma głos!... — zakończył swoje krótkie przemówienie Dżał-chań-cy.
— Darujcie, świętobliwi i mądrzy Członkowie Rady Najwyższej, iż będę mówił po rosyjsku, gdyż mongolski język znam zbyt słabo, aby wam jasno przedstawić me myśli!... — zaczął po rosyjsku baron.
Senge Dordżi tłumaczył zdanie po zdaniu, a obecni słuchali z zapartym oddechem.
— A więc wiecie pewnie ze starych ksiąg, z waszych kronik, jak zawojował Azję i mógł zawojować świat cały, prawdziwy Bóg Wojny, Wielki Wasz Wódz i Pasterz ludów — Dżingis-Chan!... Państwa, które pokonał, miały potężne wojska, świetnie wyszkolone, lepiej uzbrojone, niż jego właśni żołnierze... Miały narody te wielkie bogactwa w swem rozporządzeniu, niezliczone wsie i miasta, gdzie mieszkały miljony ludzi, tłumy wojowników, o wiele liczniejsze od tych, które prowadził Dżingis... Bo on miał tylko was, wierne i nieulękłe serca mongolskie, a wiodła go wielka myśl. I oto dzięki tej myśli i tym nieulękłym, ufającym mu sercom, zwyciężył Chiny, największe naówczas Państwo Świata, podbił Indje — najbogatszy i najludniejszy kraj na ziemi... Poszedł jak przypływ morza daleko, na Zachód, zagarnął Syberję, Rosję, Kaukaz i oparł się dopiero o żelazne szeregi moich rodaków, Niemców... Wielki Dżingis pokonywał wszystkich nie dlatego, że słuchały go i zwyciężały na jego rozkaz wierne pokolenia mongolskie, gdyż powtarzam: było ich stokroć mniej niż wrogów jego, lecz zwyciężał dlatego, że znał duszę łudzką, wiedział, jak ją można osłabiać przerażeniem lub nieufnością, albo wzmacniać zapałem i pewnością zwycięstwa... Łuna i trwoga szły przed jego wojskami. Kraje nieznane i bogactwa niezmierne były ich zdobyczą... A wszędzie nieśli równość i sprawiedliwość... W starych księgach opowiedziano, jak wygrał tysiąc bitew... Narody jego szły wciąż naprzód, jako wielki, żywy wał powodzi, pędząc wraz z sobą niezliczone trzody, wioząc ze sobą namioty i cały swój dobytek... Tam, gdzie zatrzymywali się, żyli szczęśliwie, bez troski, jak żyli w Mongolji, gwarnie, wesoło, dopóki starczyło traw na pokarm stadom... Tymczasem wybiegały daleko naprzód lekkie oddziały ich doborowych konnych wojowników, które zachodziły na tyły nieprzyjacielskich wojsk, przeciskając się przez ich szeregi jak woda przez sito, dręczyły armje, niszczyły miasta i wioski, pozbawiały żywności i oparcia wojowników, wyrzynając ludność, rzucając na wszystkich śmierć, głód i przerażenie.... Wtedy dopiero na rozbite i pozbawione obrońców obszary napływała fala główna zdobywców... Zabierała ziemie i skarby, zmuszała zabranych niewolników czynić swą wolę i pracować na siebie. Utrwalała się, aby znowu wypuścić daleko przed siebie zwycięskie kolumny wywiadowcze. Tak trzeba czynić i dzisiaj. Lecz kolumny konne, choćby najwaleczniejsze, nie wystarczają już dziś przeciw ludom Wschodu i Zachodu. Nawet Chiny mają już dziś szybsze od najszybszego rumaka żelazne ptaki, na których rycerze przelecieć mogą wysoko ponad głowami najliczniejszych wojsk... niedosięgli dla ich pocisków...
Jeżeli chcemy spełnić przeznaczenie, jeżeli chcemy iść drogą przodków naszych, jeżeli nie chcemy stać się znowu niewolnikami sąsiadów, musimy mieć ptaki żelazne i śmiałych na nich jeźdźców...
Między potężnemi Chinami i drapieżną, krwawą Rosją, które znacie dobrze, nie ostoi się mała Mongolja, gdyby nawet każdy jej syn stał się nieulękłym bohaterem, samym Gesser-chanem... W krwawym odmęcie, jaki ogarnął świat, nikt nie może liczyć na trwały spokój... Jeżeli nie będziecie służyć sobie, będziecie musieli dla innych pracować, albo, jak cudzy żołnierz, dla innych umierać i zdobywać... Pomyślcie więc Czarnogłowi, dzieci Wielkiego Dżingisa, jaką wybrać wam dolę?...
Urwał zmęczony i łyknął zimnej herbaty ze stojącej przed nim filiżanki.
— Jakże zdobędziemy ptaki żelazne, my, którzy nie mamy dość żelaza na podkowy dla naszych koni?... — rozbrzmiał chmurny głos Namyń Dordżi Nojona.
I natychmiast wszczął się gwar; wszyscy zaczęli mówić naraz, urywane niezrozumiałe wyrazy latały chmurą dokoła barona, jak pierzaste strzały. Nie słuchał jednak nawet tych, które mu Dordżi tłumaczył. Gdy burza trochę ucichła, pochylił się do Dżał-chań-cy i poprosił znowu o głos:
— Nie przyszedłem straszyć was, przyszedłem radzić z wami! — zaczął wśród ponownie skupionej ciszy. — Chcę właśnie mówić o tem, jak zdobyć ptaki żelazne, albowiem wszystko jest możliwe dla tego, kto chce żyć wolny!... Ani Rosja, ani Chiny nie napadną nas teraz. Rosja jeszcze długo będzie się krwawiła i żarła wewnątrz; w Chinach również szumi burza, wywołana przez wojnę narodów... Japończyk czuwa nad nimi... Mamy więc kilka, może kilkanaście lat, a to wiele, to bardzo wiele, dla tych, co umieją działać... Słuchajcie więc, co wam powiem: wiecie, iż oddawna ćwiczę waszych młodzieńców w sztuce wojennej współczesnej, że sprowadziłem chińskich i rosyjskich majstrów i kazałem im wyrabiać amunicję, reparować broń, że broni tej sprowadzam wciąż nowe transporty przez chciwych zarobku kupców japońskich... Mamy jej dosyć!... Ale dla wyrobu żelaznych ptaków trzeba kopalni węgla, nafty, żelaza; trzeba maszyn i warsztatów takich, jakich my nie stworzymy przez wieki... Dlatego musimy zdobyć na początek kraj bogaty w ludzi zręcznych i w potrzebny materjał... Musimy zdobyć ponadto dostęp do innych ludów — brzeg morza... Dżingis w swoim czasie założył początek swojej potęgi na podboju Chin. Stamtąd potem brał broń, żywność, odzież, wszystko potrzebne dla wojsk, idących na zdobycie świata oraz urzędników dla rządzenia nim... My do Chin nie pójdziemy teraz, gdyż Chiny nie mają ani potrzebnych nam fabryk, ani potrzebnych nam ludzi... Chiny są jeszcze silne i mają przyjaciół. Zagarniając Chiny, mielibyśmy kłopot z Ameryką i co gorzej z Japonją... Nie, my teraz rzucimy się na Rosję, która sama wciąż rzuca się na nas i rabuje nasze stada... My pójdziemy aż za Bajkał, aż do Irkucka, gdzie są potrzebne nam fabryki i kopalnie. Zajmując rzekę Amur aż po ujście, otworzymy sobie dostęp do innych ludów... A wśród tych ludów bratem waszej mongolskiej niedoli i najwierniejszym sprzymierzeńcem waszym będzie mój lud, będą dalekie, nieszczęśliwe, szlachetne Niemcy, Niemcy, które was niegdyś zwyciężyły!... One, same pokrzywdzone, dostarczą wam, Czarnogłowi, jako swoim mścicielom, przemyślnych majstrów, potrzebne maszyny, uczonych nauczycieli... Albowiem one pragną tego, co wy — panawania jednego Prawa na Ziemi — wiecznego Pokoju i Sprawiedliwości... Dlatego są one znienawidzone przez Siły Zła, jakie książę ciemności wypuścił dziś na świat, narówni z wami, łagodni pasterze!... Wszędzie rozruchy, zabójstwa, chciwość... Głód i Trwoga... Brat bratu wilkiem... Syn mordercą ojca... Matka pożera swe dzieci... Czas już, aby przyszedł z karzącym biczem Syn Nieba i przywiódł do opamiętania zbłąkane Narody... Przez wieki czeka na chwilę tę Dobrotliwy na liściu lotusu z pobłażliwym uśmiechem... Wy umiłowane dzieci jego... stać się musicie jego narzędziami... Czeka was tu na ziemi wielka radość i sława, a po śmierci przeistoczenie w duchy czyste i doskonałe, albowiem spełnicie wyrok Nieba...
Znów przerwał i popił herbaty.
— Aby nauczyć naszych chłopców dosiadać żelaznego ptaka, dużo trzeba lat!...
— Czy nie lepiej zawierzyć koniom wzorem przodków! — zauważył Namyn Dordżi Nojon.
— Wcale nie. Kierownikami będą cudzoziemcy... — przerwał Dżał-chań-cy.
— Inni, którzy już mają żelazne ptaki, uprzedzą nas i napadną na nas... — upierał się Dordżi Nojon.
— Owszem, owszem! Dordżi Nojon ma słuszność! My jednak mamy nad narodami całego świata tę wyższość — zaczął znowu baron — że posiadamy najliczniejszą na ziemi konnicę... Samoloty mogą zniszczyć wojska, nieprzyjacielskie, popalić wsie i miasta, rzucić nieprzezwyciężoną grozę i trwogę na wrogów, lecz ziemi objąć w posiadanie nie mogą i nie mogą uczynić mieszkańców niewolnikami... To może uczynić jedynie wielka ilość wojsk i urzędników... A muszą pojawić się szybko po zwycięstwie samolotów, aby kraj zdobyty nie przyszedł do siebie i nie zorganizował znów życia i oporu. To może zrobić tylko konnica, za którą po dłuższym już czasie może przyjść piechota...
— Tak, tak!... Ale skąd wziąć na to wszystko pieniędzy?... — zabrzmiało ciche pytanie.
— Właśnie poto przyszedłem do was...
Nastało milczenie.
— Naród wyniszczony wojną i podatkami... — zauważył ostrożnie Dżał-chań-cy.
— Więc czekajcie, aż przyjdą czerwoni zbóje z północy, albo wrócą chińscy ambaniowie i zabiorą wam to, co jeszcze pozostało!... Czy nie lepiej raz wysilić się i, dawszy trochę, utrwalić los swój na wieki wieczne?... Kto z was żyć będzie dłużej niż jego pieniądze?... Stada, których żałujecie, czyż nie mogą paść jutro od zarazy?... Władca Zła, który rzucił na świat swe sługi i oblał go krwią, skłócił spokojnych, powaśnił przyjaciół, cnotę i życzliwość zastąpił nienawiścią i zbrodnią — czyż nie czyha na waszą słabość?... A zamiast wcielić się wyżej, czyż dusza lękliwych nie przechodzi w psa i zająca?...
— Om!... — zabrzmiał nagle cichy głos na tronie.
Wszyscy zwrócili w tę stronę oczy i pochylili modlitewnie głowy...
— Stanie się, jak zapragnąłeś... Pieniądze się znaijdą... Skarby klasztorów naszych są nieprzebrane... Dusza moja błądziła dziś w ciemnościach, aż usłyszałem głos twój... Unosił ją wielki ptak Ga-ru-na!... Stanie się, jakeś powiedział... Przyjdzie Jedno Prawo, Sprawiedliwość i Pokój wieczny, na który czeka cierpliwie Dobrotliwy na liściu lotusu!... — mówił wolno, jakby z wysiłkiem ślepy starzec, siedzący w złotogłowiu na złotym tronie, stukając zlekka kościanym pastorałem po stopniach, pokrytych dywanem.
Radość błysnęła w chabrowych oczach Niemca — zrozumiał, że zwyciężył.
Dalaj-Lama powstał z poduszek.
— Sprawiedliwości!... Żądam sprawiedliwości, po tysiąckroć Świątobliwy! Zanim odejdziesz i wyślesz nas, abyśmy umierali pod wodzą tego tu cudzoziemca, wysłuchaj mię!... — zaczął głuchym głosem Namyń Dordżi Nojon.
Wszyscy poruszyli się i zwrócili oczy na mówiącego, po twarzy barona przeleciał przykry skurcz. Dalaj-Lama zatrzymał się:
— Czy to ty mówisz, Dordżi Nojonie, wierny mój sługo z Chałcha?...
— Tak, to ja, Świątobliwy z Najświątobliwszych, Źrenico Buddy!...
— Mów więc, o co ci chodzi!
Zebrani przezornie odsunęli się od oskarżyciela, tak że znalazł się on sam oko w oko z baronem Ungernem. Niemiec przeszywał go zimnem spojrzeniem blado-niebieskich oczu. Ale Mongoł nie uląkł się i ciągnął spokojnie.
— Niebo zesłało plemieniu memu jako znak swej łaski i zapowiedź powodzenia Białą Darichu. Istotnie od chwili jej pojawienia ustały wypadki wśród mego bydła i ludzi i szczęśliwość zapanowała wśród nas... Kazałeś jednak, Świątobliwy, abym ją odesłał pod potężną Twoją opiekę, gdyż taki był wyrok starych ksiąg według słów „kampo“. Gotów byłem wykonać rozkaz i sam miałem zamiar sprowadzić ją tutaj, gdy oto parę dni temu zjawił się w mej „stawce“ adjutant Dziań-dziunia Wołkow i rzekomo z jego rozkazu zabrał Białą Darichu... Mało tego... Wrócił potem, bił moją czeladź i znieważył moją żonę... A gdzie Darichu, nikt nie wie... Zapewne sprzedał ją innym ludom, udawszy, że mu ją porwali... Nikt jej odtąd nie widział i śladów jej nie było w stanie wykryć oko najbystrzejszych z mych wywiadowców... Służebna moja obnażona i pobita przez żołnierzy Wołkowa do tej pory chora leży... Żądam sprawiedliwości, Świątobliwy!... — powtarzał z rosnącą zaciętością.
Dalaj-Lama zwrócił swe ślepe, nakryte powiekami oczy w stronę, gdzie siedział baron Ungern.
Wasza Świątobliwość!... — odrzekł ten, cedząc wyrazy z namysłem. — Prawdą jest, co powiedział czcigodny i waleczny Namyn Dordżi Nojon. Kazałem zbadać swawolę żołnierzy moich i surowo winnych ukarzę... Lecz czyż błahe nieporozumienie może powaśnić wojowników, idących na zdobycie świata?...
— Sprawiedliwość trzeba zacząć od siebie!... — mruknął Dordżi Nojon...
Dalaj-Lama stuknął niecierpliwie pastorałem.
— Wiem wszystko!... Widziałem oczyma duszy!... To nie był sługa mojego sługi u ciebie Dordżi Nojonie, lecz sam Jerlik-chan, który przyjął kształty cudzoziemca, żeby wnieść niezgodę w szeregi wojsk ciągnących na jego zgubę... Wojując z nim pomścimy i ciebie, wierny sługo!... Powiedziałem!... — zakończył, wstając Świątobliwy.
„Gelungowie“ podtrzymali go pod łokcie, gdy schodził po stopniach i odprowadzili ku hebanowym drzwiom, które cicho otwarły się same. Baron podszedł i podał rękę Dordżi Nojonowi, lecz ten przyjął ją niechętnie i nie rozchmurzył się bynajmniej.