Dalaj-Lama/Część druga/3

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Ryk syreny samochodu barona wywołał niesłychane zamieszanie w „stawce“ Dordżi Nojona. Krowy, cielęta, jałówki, nawet dzikie buhaje stepowe pędem rzuciły się do ucieczki przed niewidzianym nigdy potworem: końskie tabuny z tętentem rozpierzchły się na wszystkie strony, nawet owce wyłamały się z pod straży owczarek i runiastą falą rwały wprost przed siebie.
Czabanowie, koniuchy, krowiarze z przejmującem „gikaniem“ pędzili za stadami, próbując opanować je i zawrócić w step, gdyż jurtom, namiotom i wozom stawki groziło, w razie przejścia przez nie fali bydlęcej, zniszczenie i stratowanie.
Ale ludzie byli niemniej przerażeni niż bydlęta, widokiem wozu niesionego siłą djabelską. Gdyby nie Szag-dur, Hanna, Władek i lotnik, którzy wybiegli natychmiast przed jurtę i uspokoili mieszkańców, ci drapnęliby w dal z równą ochotą, jak ich stada. Nawet dumna Geril-tu Chanum nie mogła wstrzymać drżenia pobladłych ust na widok nadlatującego potwora. Dopiero widok męża, siedzącego w jego wnętrzu, oprzytomnił ją i wywołał uśmiech zadowolenia. Cofnęła się zaraz z Tu-sziur i służebnemi w głąb namiotu, aby przygotować się na przyjęcie gości. Dordżi Nojon już wyskoczył z samochodu i czekał na barona, odpowiadając kiwnięciem głowy na głębokie ukłony cisnących się ku niemu domowników. Szag-dur opowiadał mu szybko po mongolsku najpilniejsze nowiny.
— Czy to są ci... Rosjanie? — spytał baron, kiwając mimochodem głową w stronę Hanki, Władka, Maćka i lotnika, stojących trochę na uboczu.
— Oni są Polacy, ekscelencjo! — odrzekł z uszanowaniem Szag-dur po rosyjsku.
— Wszyscy?
— Wszyscy!
— A wy? — Ja jestem Burjat, syn twego wiernego sługi, Abaszaj Bad-maj Chana!...
— Acha!... Pamiętam, pamiętam... Ojciec też tutaj?...
— Ojciec walczy na froncie ze swoim pułkiem...
— Aa?...
Baron spojrzał znacząco na młodzieńca.
— Byłem ranny. Niedawno dopiero wstałem!... — odszepnął chłopak, rumieniąc się.
— Aa!... Dobrze, dobrze!... — powtórzył znowu baron.
Dordżi Nojon osobiście otworzył drzwi baronowi i, kłaniając się zapraszał go do wejścia. Nikt więcej nie ośmielił się przestąpić za nimi progu. Ale baron znał obyczaje Mongołów i kazał prosić domowników. Podano herbatę z chińskiemi łakociami, baron poprosił jednak o przysmaki mongolskie, o sery „pisłych“ i „bou“, o suszoną śmietankę „urjum“.
Wiadomość o tem lotem błyskawicy rozeszła się i wywołała życzliwą sensację wśród zebranego na zewnątrz gminu, który momentalnie napłynął z sąsiednich ułusów, powiadomiony o przybyciu chana, niewiadomo jak i przez kogo. Co chwila nadjeżdżali galopem jeźdźcy i rozmaici „tajdżi“, zaglądali do jurty w nadziei, że ich też spostrzegą i zaproszą...
Baron tymczasem, popijając herbatę, rozmawiał grzecznie po francusku z Hanką i Władkiem, rozpytywał się o ich rodzinne stosunki, o przeszłość, o przygody, które ich zaprowadziły aż tutaj. Rozumie się, że zaraz zauważył bliznę na twarzy Korczaka i zapytał o jej pochodzenie.
Dordżi Nojon był cokolwiek zaniepokojony tą „cudzoziemską“, niezrozumiałą dla nikogo rozmową, która wydała mu się zbyt długą. Ze swej strony również zauważył bliznę na twarzy Korczaka i, dowiedziawszy się o jej pochodzeniu od Szag-dura, oraz o zachowaniu się w tej przygodzie Hanki, obrzucił dziewczynę dziwnem, niepoikojącem ją mocno spojrzeniem. Podobne błyski zauważyła Hanka i w oczach barona, co ją onieśmieliło do reszty. Odpowiadała już nie po francusku, lecz po rosyjsku, wreszcie umilkła. Musiał ją brat, a nawet Szag-dur w odpowiedziach często wyręczać.
Baron urwał nagle i odwrócił się wyniośle do Dordżi Nojona.
— Tego lotnika chciałbym wybadać na osobności...
— Zaraz każę ludziom wyjść...
— Nie trzeba. Pójdziemy obejrzeć samolot, a gdy wrócimy, wtedy...
Książę ukłonił się i potrząsł na wysokości pochylonej głowy obiema pięściami z wielkim palcem wzniesionym do góry.
Oględzinom towarzyszyły całe chmary Mongołów. Trwały one niedługo. Samolot leżał tam, gdzie spadł, nakryty starannie wojłokami.
— Nieuszkodzony?... — spytał baron.
— Bardzo mało!... — odpowiedział idący tuż za nim lotnik.
Baron odwrócił się i zmierzył młodzieńca ostrym, przykrym wzrokiem.
— Jak się pan nazywa?
— Jan Domicki.
— Polak?
— Polak.
— Służył pan bolszewikom?...
— Pod przymusem.
— Dobrze. O tem pomówimy później. Obserwator czy pilot?
— Do woli: jeden i drugi!
— Mógłby pan poprawić samolot?
— Owszem, o ile znalazłbym majstrów.
— W Urdze mamy warsztaty wojskowe... Po samolot przyślę „truck“.
— Można go rozebrać i doskonale przewieźć wołami na arbach...
— Zastanowimy się nad tem, a teraz Wracajmy. A to kto?... — spytał nagle, wskazując kiwnięciem głowy na przyglądającego mu się z otwartą gębą Maćka.
— To nasz... towarzysz... niedoli... — odpowiedział pospiesznie Władek, dostrzegłszy na twarzy barona błysk posępny przy słowie „towarzysz“.
— Żołnierz?...
— II-go pułku polskiej piechoty...
— Dobrze! Obu was każę zaliczyć do mojej przybocznej kompanji!... — rzucił Władkowi łaskawie.
Odwrócił się i poszedł z powrotem ku namiotowi. Ożywienie i rozmowność opuściły go nagle. Nie zwracał już uwagi na Hankę, wogóle nie zwracał uwagi na nikogo, szedł nachmurzony z oczami utkwionemi w ziemię.
Dordżi Nojon dreptał za nim stropiony, cały orszak trzymał się w przyzwoitej odległości.
— Straszny on jednak, straszny!... Niedarmo natzywają go „krwawym“ — szepnęła Hanka do Domickiego.
— Dobry wódz!... — wstawił ten pojednawczo.
Baron wszedł do jurty z księciem i drzwi kazał zamknąć.
— Więc jakże?... Jaka wola Wasza, panie!?... — spytał po długiem milczeniu Dordżi.
— „Darichu“ zostanie w twoim ułusie... — zaczął z rozmysłem baron.
Oczy Mongoła zabłysły radośnie.
— A co, mówiłem, że „darichu“!... Zupełnie nawet wygląda jak „darichu“ z obrazka!... Twarz jak księżyc, oczy jak gwiazdy!...
— Jej brata i tego drugiego Polaka dziś jeszcze wyślesz do Urgi, Szag-dura również, a lotnika każ zawołać! — ciągnął dalej posępnie baron.
Dordżi wyszedł z jurty. Kiedy po chwili wrócił z Domickim, baron dał Mongołowi znak, żeby się wyniósł.
Domicki zatrzymał się nieopodal wejścia. Baron siedział z podwiniętemi nogami na poduszce i przyglądał się młodzieńcowi z podełba. Żółta jego szata, ogorzała twarz czyniły go podobnym do złotego posągu Buddy, jaki migotał za jego plecami w chwiejnym blasku palącej się „lampady“. — Podejdź bliżej, młodzieńcze, i mów prawdę... Wiesz pewnie, że mię oszukać niewolno i... nie można!
— Nie mam zamiaru!.... — odrzekł lotnik.
— Pocoś tu przyleciał?...
— Chciałem przedostać się do Chin...
— Poco?... Wiozłeś jakie papiery?
— Nie. Nam kazano zlustrować linję wojsk pańskich.
— Pilot, który wiózł pana, też był Polakiem?
— Nie. Ale on również chciał uciec z bolszewji.
— Do Polski?...
— Nie wiem. Ale ja, rozumie się, że do Polski...
— Więc świadomie oszukaliście waszych przełożonych, dowódców?...
— Sami uczynili się mymi „przełożonymi“... Nie jestem „bolszewikiem“.
— Czy powiedziałeś im to?...
— Nie, nic im nie mówiłem. Potrzebowali lotników, zgłosiłem się w nadziei, że ucieknę... Zresztą postępowanie ich z ludźmi uprawnia względem nich wszelkie podejście...
— Kto je uprawnia?... Czy nie ty sam?... — przerwał surowo baron, przechodząc nagle na ty.
Domicki zmarszczył się i przygryzł wargi.
— Słuchaj, potrzebuję wyćwiczonych lotników i mechaników... Jeżeli pomożesz mi założyć warsztat i szkołę lotniczą, nietylko puszczę cię do Polski, ale jeszcze nagrodzę... Musisz jednak wiernie służyć, będziesz pod pilnym nadzorem... Zgadzasz się, co?
Domicki milczał czas dłuższy i wpatrywał się w twarz barona. Ten również mierzył go wzrokiem.
— Jak długo to potrwa? — spytał wreszcie lotnik.
— Od ciebie w znacznej mierze zależy.
— Rok?...
— Nie stawiam terminu. Może dłużej, może krócej... Kiedy będę miał zbudowane warsztaty i dość wyćwiczonych pilotów...
— Bez terminu... trudno!...
— Ha, ha!... Ty mi stawiasz, widzę, warunki?...
— Bo chcę je spełnić...
— Dobrze więc, niech będzie rok... Lecz biada ci, jeżeli złamiesz obietnicę...
— Zgoda. Nie złamię.
— Zostaniesz tymczasem tutaj. Przyślę ci majstrów do rozbiórki aeroplanu, przywieziesz go do Urgi. Możesz odejść!... Zawołaj księcia. Niech szykują samochód. Powiedz, że wyjeżdżamy niezwłocznie!...
Gdy Domicki pojawił się na zewnątrz jurty, obstąpili go zaraz czekający z niepokojem przyjaciele.
— No cóż, no cóż!... — pytali.
— Tęgi człowiek!... W całem znaczeniu wódz!... Siła!... Żelazo!... Zaciągnąłem się na służbę... — opowiadał im z podnieceniem przebieg rozmowy i swoje wrażenia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.