Dalaj-Lama/Część pierwsza/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dalaj-Lama |
Podtytuł | »Om-mani-phadme-chum« |
Pochodzenie | Dzieła zbiorowe |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cały tekst |
Indeks stron |
Świtało. Nefrytowy brzask łagodnie sączył się z wysokich szczytów lasu wraz z kroplami gęsto kapiącej rosy...
Brat i siostra szli bardzo wolno, znużeni nocnemi przygodami i bezsennością.
Droga nierówna — ledwie znacząca się czarnemi koleinami wozów na żółtej powłoce zeszłorocznego igliwia, podziurawiona błotnistemi wybojami, pofałdowana żyłami grubych korzeni — wiła się kapryśnie wśród nieprzejrzanej kolumnady potężnych modrzewi i jedlin. Olbrzymie, twarde, kanciaste, pokryte łuskami spękanej kory, osędziałe od siwych porostów, guzowate od blizn utraconych dawno gałęzi, mocarne odziomki wznosiły się prosto i wysoko jak złomy skał... Gdzieś tam w bladem świtaniu chwiały się zlekka ciemne ich korony, trącane pierwszym podmuchem rannego wietrzyka i głuchy poszum, jak przybór obudzonego morza toczył się w przestworzach. Ale w dole było cicho i ciemno, jak w zasklepiających się w nieskończoność arkadach labiryntu. Nigdzie trawki, krzaczka, źdźbła zieleni... Bure od listopada polesie było gładkie, jak klepisko. Tylko tu i tam leżały potworne kłody upadłych parszaków, pokryte całunami mchów niby wielkie ołtarze ofiarne oraz pochylone, wsparte na sąsiadach, kolumny już umarłych drzewisk, kłoniących się ku ziemi, naruszały kościelną regularność tych leśnych naw i korytarzy.
— Końca, kresu nie widać!... Bałabym się, gdyby ciebie nie było!... — szepnęła Hanka.
— Pewnie, że niewesoło!... — odrzekł Władek, poprawiając karabin. — Ale wszelkie strachy, to musimy odrzucić, bo zginiemy...
— Wiem. Lecz tutaj, to nawet schować się niema gdzie, jakbyśmy kogo spotkali!
— Więc co?
— Możeby lepiej... iść bezdrożem? Spójrz na swój kompas, jak on nam wskazuje?...
Władysław skorzystał ze sposobności, przysiadł na zwalonym pniu, wyjął kompas oraz mapę i długo je studjował.
— Nic nie rozumiem! Tu będzie południe... A tak płynie rzeka... z zachodu... Powinniśmy niby iść w tym kierunku, a tymczasem droga jakby zawraca nazad...
— Nazad?! Ja ci mówię, że my znowu wyjdziemy do tych Chińczyków... Po co nam droga?... Już dzień... Pójdziemy wprost według kompasu... Przecież nam chodzi o to, żeby jak najprędzej dostać się do Mongolji nie, prawda? A Mongolja na południu...
— Racja. Tylko jabym wołał znaleźć dolinę tego Chara-golu... Mongolja duża... Jak tam trafimy do ludzi, do Dordżija? A po tym „urmanie“ błąkać się można do końca świata!
— Nawet ogień tu niełatwo rozpalić... Nigdzie nie widzę gałęzi... — westchnęła żałośnie Hanka.
— I wody też niema. Trzeba szukać rzeczki... — stanowczo zakończył chłopak. — Pójdziemy dalej, ale nie drogą, jeno opodal, bo może istotnie jaki djabeł nadjechać...
Porzucili więc drogę i poszli dalej jednostajnie ciemnym, wysokopiennym lasem, kierując się wyłącznie kompasem. I dobrze się stało, gdyż nie uszli dwóch stajań, jak usłyszeli w mogilnej ciszy nieruchomej puszczy głosy ludzkie i w dali, wśród brunatnych pni zamigotały barwy. Przypadli natychmiast za gnijący na ziemi pień drzewa i, wychyliwszy ostrożnie głowy, śledzili z karabinami gotowemi do strzału, co się na drodze dzieje. Dostrzegli Mandżura w błękitnym kaftanie na gniadym koniu, z łukiem i sajdakiem za plecami; z dwóch jego stron szli z karabinami na ramionach dwaj chińscy piechurzy i opowiadali coś jeźdźcowi wesoło.
Po tem spotkaniu zbiegowie jeszcze bardziej zagłębili się w las i marzyli już tylko, aby co rychlej znaleźć trochę wody, ugasić pragnienie, zjeść śniadanie i wypocząć. Ale choć wszędzie spotykali ślady bajorów, — zagłębienia pełne gęstego, napół zaschłego błota, — samej wody nie było nigdzie ani kropli: wszystko wypiły niebotyczne smoki drzewne.
Gdy więc powierzchnia ziemi zaczęła się cokolwiek wzdymać, tworząc garb, ucieszyli się bardzo, licząc, że u stóp wyniosłości może znajdą jaki ponik lub źródełko wśród paproci, których nieduże kolonje pojawiły się tu i tam.
Daremnie: i tam wody nigdzie nie znaleźli, a gdy weszli na grzbiet wyniosłości, dostrzegli znowu ten sam las pni brunatnych, olbrzymich, tonących we własnych mrocznych cieniach. A przecież przez strzechę splątanych wgórze koron widzieli, że dzień już na dobre rozgorzał, że śmieje się nad knieją nieba błękitem i złotem słońca.
Hanka usiadła zrozpaczona na ziemi.
— Umrzemy z głodu i pragnienia w tej piwnicy bez granic...
— No, jeszcze mamy konserwy. Otworzę puszkę, bo bardzo mi się jeść chce...
— Nie! Poszukamy przedtem wody — przerwała, zrywając się na nogi, dziewczyna. — Nie na długo już starczy tych konserw... A gdzież twoja zwierzyna, którąś obiecywał w lesie?...
— Prawda, nie spotkaliśmy nawet wiewiórki, ani dzięcioła... „Dremuczyj ljes“. Cóż robić?... — rzekł po rosyjsku.
Widząc, że siostra podpina napowrót rzemienie zdjętego na chwilę worka, wstał z westchnieniem i podążył za nią, spoglądając co chwila na kompas.
Znowu uszli szmat drogi, a nic nie zmieniło się wkoło. Zrobiło się tylko ciemniej i mgławiej, gdyż bezlistne o tej porze modrzewie znikły, zastąpione wyłącznie prawie przez ciemno?igłe jedle.
Okrągłe ich pnie kolczaste od okruszonych sęków, zielone od glonów, podobne były do ogromnych zjedzonych przez śniedź słupów ze starego bronzu i miedzi. Niezdrowa wilgoć biła z pod ich korzeni.
— Będzie woda!... — mruknął Władek.
Mimo to wody nie znaleźli.
— Wiesz co, siostrzyczko!... Ty tu usiądź i poczekaj, a ja pochodzę wokoło i poszukam... — zwrócił się do siostry, widząc, że ta upada już ze znużenia.
— Dobrze, ale weź ze sobą karabin i nie odchodź daleko, bo ja się boję... Jeszcze mnie portem nie znajdziesz?...
— Będę hukał, a ty odpowiadaj!... jak u nas na grzybach: hop!... hop!...
— Ciszej!... szepnęła dziewczyna przerażona tym głosem, który rozbrzmiał szeroko, powtórzony przez wielokrotne echo.
Władek roześmiał się i, przeciągnąwszy oswobodzone z ciężaru ramiona, poszedł raźno w las, zataczając dokoła siostry szerokie kręgi. Przed odejściem kazał jej białą chustkę zaczepić na sęku drzewa, żeby mógł miejsce łatwiej odnaleźć. Dziewczyna rzuciła się zaraz na wznak na ziemię i, podłożywszy worek pod głowę, patrzała na okieneczka błękitu, widniejące tu i tam wśród łapczatych konarów jodłowych. Srebrne chmurki, wyzłocone słońcem, ukazywały się w tych otworach i nikły, płynąc spokojnie mimo w dal. Najmniejszy ruch, najmniejszy dźwięk nie zamącił ciszy. I znów przez chwilę zdawało się dziewczynie, jak już zdarzyło się to kilka razy w ciągu tych dni, że nic się w jej życiu nie zimieniło, że oto wyszła na zwykłą wycieczkę po grzyby, z której zmęczona i szczęśliwa wróci niezadługo do ciepłych, schludnych pokoi rodzinnego domu, z firankami w oknach i kwiatami w żardinierkach, gdzie czekają na nią ze słodką wymówką za spóźnienie ojciec i matka... Życie spokojne, zrównoważone, gdzie wszystko było zawczasu przewidziane, obliczone, gdzie dziś wiedziała, co będzie jutro, gdzie każdy postępek miał swój wiadomy skutek i koniec, gdzie radości, wzruszenia, zamiary, nawet straty i zawody w harmonijną splatały się girlandę... w łańcuch tak dobrze znanych wydarzeń...
I nagle wszystka zerwane, zniszczone, rzucone w jakąś krwawą, ognistą przepaść, gdzie wraz z ciałem rodziców spłonęła jej przeszłość!... Jest wolna, straszliwą bezwzględną wolnością zupełnej sieroty bez rodziny, ojczyzny, znajomych i przyjaciół...
Jacyś ludzie z okropnemi twarzami, okopceni dymem, umazani posoką, ludzie, którzy przedtem do niej zbliżyć się nie śmieli, porwali wiążące ją ze społeczeństwem więzy, szarpali ją, bili, usiłowali popełnić z nią rzeczy, których wspomnienie oblewało ją całą szkarłatem przejmującego wstydu... Matki, ojca, domu niema... Ona błąka się w jakichś ciemnościach bez kresu... niepewna nietylko dnia jutrzejszego, ale najbliższej godziny... Czy warto cierpieć?... Po co i na co?... dla kogo? — myślała, znowu z przejmującym bólem... Oto pod ręką karabin... krótkie cierpienie i... zniknie to wszystko tak strasznie męczące, jak znikł ojciec, matka i dom...
Otwarła zamknięte dotychczas oczy i spojrzała prawie z przerażeniem na kawałki lazuru śmiejące się do niej po przez korony wyniosłych drzew... Płynęły tam wciąż białe chmurki bardzo złote i bardzo puszyste, i wiatr zlekka szemrał w konarach... Dzień ciepły, słoneczny grał widocznie tam poza granicami posępnego boru wszystkiemi barwami wiosny... Wzdrygnęła się... Nie, za nic w świecie!... Chcę poznać ten świat rozległy i daleki, tak straszliwy, a tak ciekawy... chcę żyć, chcę jak inni kochać, nienawidzić, walczyć... Walczyć?... O co?...
Skurczyła się i znowu przymknęła oczy, uderzona prostotą i ciężarem tego pytania... Walczyć... o prawdę — z patetyczną naiwnością zabrzmiała odpowiedź jej dwudziestoletniej duszy. Komu prawda potrzebna?... Czy tym barbarzyńcom, co tylu ludzi osierocili i znieważyli?... Nie, teraz ona nie będzie się troszczyć o nikogo więcej... będzie walczyć tylko za siebie i za swój byt, za swoje życie, szczęście, powodzenie... i za... brata! — dodała w myślach z pensjonarską stanowczością, z uczuciem wstydliwego ciepła.
— Wstawaj, Hanka, jest woda!... Wspaniały będziemy mieli nocleg... — ocucił ją głos Władka.
— A ogień?... spytała, siadając.
Będzie i ogień... Znalazłem kałużę w dole od wykrotu... Wprawdzie niedźwiedź niedawno się w niej wykąpał, ale nic, woda się ustoi i będzie dobra!
Wkrótce siedzieli nad dołem od wykrotu, na którego dnie lśnił gęsty, czarny, do smoły podobny płyn.
— Skąd wiesz, że się tu niedźwiedź kąpał?...
— A bo ślady są.
— Gdzie?... Pokaż!... — pytała chciwie.
Wskazał jej na długie, równe, jakby gracą pociągnięte rysy pazurów, a dalej na parę wielkich odcisków, podobnych do gołej stopy ludzkiej.
— On tu wróci!... — rzekła z lekkiem drżeniem w głosie.
— Niech wróci — będziem mieli niedźwiedzie futro na pościel... — lekceważąco odpowiedział Władek.
Sprawdził jednak u siebie i siostry, czy karabin nabity i czy dobrze repetuje.
— Ty, siostrzyczko, strzelaj wtedy dopiero, kiedy mnie się nie powiedzie... I zupełnie już blisko, zupełnie... W oko, albo w ucho... Pamiętaj, żebyś nie chybiła... — pouczał ją, opierając karabiny o upadły pień modrzewia i rozkładając na pniu rzeczy; poczem małą siekierką, którą nosił za pasem, zaczął łupać korę z parszaka i kawały trzasek. Drzewo dobrze było spróchniałe i stoczone przez czerwie, mocno wilgotne i nie chciało się palić. Musiał Władysław poszukać na żywych drzewach na podpałkę żywicznych „obarów“ i smolnych sęków. Hanka tymczasem kubkami zaczerpnęła błotnistego płynu postawiła na bok, żeby się ustał.
Niedługo wspólnemi siłami rozniecili ogień. Gdy boski żywioł czerwonym językiem zaczął lizać i topić bursztynowe krople żywicy, gdy płomień zaczął parskać i wyrzucać to strzeliste płomienie, to kłęby pachnącego dymu, Władek schwycił swoją siekierkę i wykonał z nią „jak z tomahawkiem“ wojenny taniec dokoła ogniska z dzikiemi, zwycięskiemi okrzykami.
— Oa—haj!... Ja—haj!...
— Cicho!... Jeszcze nas kto usłyszy.... Ty dzikusie! — wołała Hania, nie mogąc wstrzymać śmiechu.
— Niema nikogo na milę wokoło... Chyba ten niedźwiedź, co tu był... Ale on jak usłyszy indyjskie wołanie, tylko szybciej pomknie!... Już widzę, jak galopuje, koziołkując na łeb na szyję... Tak, siostrzyczko!... Napijemy się gorącej herbaty, potem ugotujemy zupę z konserw, potem wyśpimy się, a potem — marsz, choćby do Pekinu!...
— Dobrze mówisz, lecz zobacz jaka ta woda brudna, ile tam pływa robaków i jakichś kosmatych potworków... Nie, ja jej w usta nie wezmę...
— Nie trzeba się uprzedzać, w najczystszej wodzie, jak spojrzeć przez mikroskop, jest to samo!... Ustoi się, odcedzi się, będzie dobra!...
— Ale zapach!...
— Zaparzymy więcej herbaty...
Rozmawiając, wyjmowali z worków rzeczy, suszyli je, przewijali, Władysław zzuł buty i namówił na to siostrę, aby choć cokolwiek odświeżyć i osuszyć przy cieple ogniska obolałe i pokrwawione nogi.
Posiliwszy się, usnęli na ściółce z mchów pod ochroną zwalonego pnia, roznieciwszy z dwóch stron ogniska dla ciepła i obrony przed napadem drapieżników.