Dekabryści/Część czwarta/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Dmitrij Mereżkowski
Tytuł Dekabryści
Podtytuł powieść
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Czasu“
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. 14 декабря
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część czwarta
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Kachowski wiernym pozostał do końca swojej zasadzie. »Samotny żyłem i samotny umrę«. Spotykając współwięźniów na korytarzu, nie przemówił do nich nigdy słowa, nie podawał ręki, trwał w mniemaniu, że wszyscy są podli, zakrzepł niejako i skamieniał. Dnie i noce spędzał na czytaniu. Książek dostarczała mu Adelaida Jegorowna, córka plac-majora Poduszkina, którego mieszkanie położone było wprost naprzeciw okna celi Kachowskiego. Stara panna zakochała się w Kachowskim; siedziała wciąż przy oknie, grała na gitarze i śpiewała:

Jak samotny w pustej celi
Biedny więzień za swą kratą.
Och! gdybyście serce mieli,
Żalby zdjął was patrząc na to.

Kachowski miał serce miękie, a wzrok krótki, twarzy jej nie widział, a tylko suknie wszystkich kolorów tęczy, różowe, niebieskie, zielone, żółte, miał ją więc za prześliczną osobę, całkiem jak Don Kiszot Dulcyneję. Do książek zabrał się pożądliwie, zwłaszcza wczytywał się w »Boską komedyę«. Podróżował był dawniej za granicą, był i we Włoszech, rozumiał więc cokolwiek po włosku. Dwie zwłaszcza postacie wprowadziły go w zachwyt. Farinata i Kapaniusz Quel magnanimo (Kto? ten wspaniały?) Farinata degli Uberti męczy się w szóstym kręgu piekła, na ognistym cmentarzu Epikurejczyków i bezbożników. Skoro Dante zbliża się ku niemu z Wirgiljuszem, podnosi się na wpół z ognistej mogiły.

»W pół się podnosi z takiem hardem czołem
Jak gdyby piekło miał w srogiej pogardzie«.

A olbrzym Kapaniusz jeden z siedmiu wodzów oblegających Teby, strącony do piekieł przez Zeusa, za bluźnierstwo, podobny dawnym tytanom, leży nagi na gołej ziemi pod ognistym deszczem.

Któż jest ten olbrzymi?
Co leży w ogniu z taką dumną twarzą,
Jak gdyby ogień nie palił mu ciała

pyta Dante Wirgiljusza, a olbrzym woła w odpowiedzi.

Qual fui vivo, tal son morto.

»Niech mnie raz jeszcze Zeus gromem ugodzi
Nie dam mu przeto, by się zemstą sycił«.

Kachowski sam miał się za podobnego, owym dwom wielkim wzgardzicielom piekieł.
Skoro ojciec Piotr, zapytał go ostatniego dnia przy spowiedzi, czy przebacza swym wrogom, odpowiedział:
— Przebaczam wszystkim prócz dwóch podleców: cesarza i Rylejewa.
— Synu! — zatrwożył się ojciec Piotr — w ostatniej godzinie? przed śmiercią? Na Boga cię zaklinam, ukorz się i przebacz.
— Nie przebaczę.
— Cóż ja z tobą zrobię? jeśli nie przebaczysz, nie mogę ci dać komunii.
— To nie trzeba.
Ojciec Piotr musiał wziąść grzech na własną duszę, dając komunię zatwardziałemu.
A skoro przyszedł Poduszkin z Trusowem, by go prowadzić na śmierć, Kachowski spojrzał na nich tak, jak człowiek co ma piekło w wielkiej pogardzie.
— Poszedł na śmierć, jakby szedł do drugiego pokoju, by zapalić papierosa — opowiadał później Poduszkin.
— Paweł Iwanowicz Pestel to człowiek najdoskonalej zrównoważony ze wszystkich spiskowców — mawiał o nim ojciec Piotr. Matematyk znakomity, wierzy w słuszność swych zasad, jak w pewniki matematyczne. Zawsze i wszędzie wierny sobie i nic zachwiać nie może jego stałości, sam, zda się, wynieść zdoła na barkach dwie góry alpejskie.
— Nie myślałem wcale o tem, co z nami zrobią, lecz wszystko jedno, byle prędzej — oświadczył Pestel po ogłoszeniu wyroku.
A skoro pastor Reinbot zapytał go, czy gotów jest na śmierć, odpowiedział:
— Żal zdjąć z siebie starą kapotę, ale co robić?
— Jaką kapotę?
— A to nasz rosyjski poeta Delwig mówi:

My się śmierci nie lękamy, a z ciałem rozstać się trudno,
Tak, jak człowiek niechętnie starą zdejmuje kapotę.

— Czy wierzy pan w Boga? panie Pestel.

— Jakby panu powiedzieć; sercem nie wierzę, lecz rozumem wiem, że musi istnieć coś takiego, co ludzie nazywają Bogiem. Bóg potrzebny jest dla metafizyki, jak dla matematyki zero.
Schrecklich! Schrecklich! — wyszeptał Reinbot i mówić zaczął o nieśmiertelności i życiu zagrobowem.
Pestel słuchał jak człowiek, któremu chce się spać, a wreszcie przerwał z uśmiechem:
— Szczerze mówiąc, mnie i to życie już dokuczyło. Prawo rządzące światem sprowadza się do jednego pojęcia tożsamości. Istnieję ja, Paweł Iwanowicz Pestel, nic tylko ja, Paweł Iwanowicz Pestel, i tak już przez 33 lata, wciąż to samo. Nuda nieznośna. Nie! Już lepiej nic; tam nic i tu nic. Dobry sen, to sen bez marzeń, dobra śmierć, bez przyszłego życia. Ja już bardzo snu spragniony jestem, panie pastorze.
Schrecklich! Schrecklich!
Odmówił stanowczo przyjęcia komunii.
— Bardzo dziękuję wam, panie pastorze, ale ja tego wcale nie potrzebuję.
Skoro Reinbot zaczął go przekonywać i próbował obudzić w nim skruchę, rzekł, tłumiąc ziewanie:
Aber mein lieber Harr Reinbot wollen wir doch uns besser über die politik unterhalten — i zaczął mówić o angielskim parlamencie.
Reinbot wstał.
— Wybacz pan panie Pestel, ja nie mogę mówić o takich rzeczach z człowiekiem idącym na śmierć.
Pestel także wstał i podał mu rękę.
— No cóż! Dobrej nocy panie Reinbot.
— Co mam powiedzieć waszym rodzicom.
Po twarzy Pestla bladej żółtawej, nieco obrzękłej (był on w tej chwili dziwnie podobny do Napoleona z pod Waterloo) przesunął się cień.
— Powiedźcie im — rzekł nieco drżącym głosem — żem ja zupełnie spokojny, lecz nie mogę myśleć o nich bez szarpiącego bolu. Oddajcie proszę ten list mojej siostrze Zofii.
List był krótki, pisany po francuzku.
»Tysiąc razy dziękuję ci droga Zofio, za tych słów parę, które dopisałaś do listu naszej matki. Jestem nadzwyczajnie wzruszony twojem tkliwem współczuciem i twoją przyjaźnią dla mnie. Bądź przekonana droga przyjaciółko, że nigdy siostra nie była czulej kochana, jak ty przezemnie. Żegnaj mi droga Zofio; twój czule przywiązany i serdecznie przyjazny brat Paweł«.
Oddał list pastorowi i towarzyszył mu do drzwi, jakby go chciał odprowadzić, lecz w progu zatrzymał się i ścisnął mocno jego rękę, mówiąc z uśmiechem.
— Dobranoc więc panie pastorze, powiedzże mi pan tak po prostu dobranoc.
— Ja nic nie mogę powiedzieć panu panie Pestel, ja tylko mogę...
Reinbot nie skończył; objął go tylko z łkaniem, uściskał i wyszedł.
— Straszny człowiek! — wspominał następnie — miałem wtedy uczucie, że rozmawiam z samym szatanem. Zostawiłem go w zatwardziałości serca, polecając miłosierdziu Bożemu. Gotując się iść na śmierć, Pestel zauważył, że zgubił złoty krzyżyk, który nosił pod koszulą, podarek Zofii. Zląkł się, zbladł i drzeć zaczął cały jak gdyby wraz z tem, utracił całe swoje męstwo. Szukał długo, wymacując odzież drzącemi palcami, wreszcie znalazł i ucałował krzyżyk żarliwie; włożył następnie na szyję i uspckoił się.
Czekając na Poduszkina usiadł na krześle, spuścił głowę i zamknął oczy: Być może nie spał, lecz wyglądał jak człowiek śpiący.

*

Michał Pawłowicz Bestuzew Riumin bał się śmierci, podług własnych słów jak ostatni tchórz i podlec. Podobny był trzepoczącej się w klatce ptaszynie, po którą kotka wyciąga pazurzyste łapki. Niekiedy płakał ze strachu, jak małe dziecko i wcale się tego nie wstydził, to znów dziwił się.
— Co się se mną stało? Nigdy przecie nie bytem tchórzem. Stałem pod kartaczami na Ustimowskich wzgórzach i nie bałem się, dlaczego teraz tak tchórzę.
— Wtedy szedłeś na śmierć z własnej woli, a teraz z musu. Lecz i tak nie bój się, czego się masz bać? Wszystko przejdzie — pocieszał go Murawiew, choć widział, że jego pociechy nie skutkują.
Bestuzew bał się tak, iż zdawało mu się, że nie wytrzyma i utraci w samej rzeczy rozum, albo i umrze ze strachu przed egzekucyą, jak ostatni tchórz i podlec.
Murawiew wiedział coby go uspokoiło. Bestuzew bał się, bo miał jeszcze nadzieję, że konfirmacya wyroku, to dekoracya, że w ostatniej chwili przyleci jeszcze goniec cesarski z ułaskawieniem. Aby poskromić strach, należało mu odebrać tą nadzieję. Lecz z drugiej strony Murawiew nie wiedział, czy można było to robić, czy nie lepiej by przysłaniała mu oczy święta zasłona nadziei.
Bestuzew siedział obok Murawiewa w celi numer 13 kronwerskiego fortu. Dzieliła ich tak samo cienka przegroda drewniana, jak od strony celi Golicyna i była w ścianie między deskami taka sama szczelina. Ustawili tapczany swoje w ten sposób, że leżeli do siebie głowami i mogli rozmawiać przez szczelinę.
W ostatnią noc przed śmiercią Murawiew czytał Bestuzewowi ewangelię po francusku, gdyż obaj słabo rozumieli po słowiańsku.
»Przyszli na miejsce, które zwało się Getsemani, a wtedy on rzekł uczniom swoim: Zostańcie, zanim się pomodlę i wziął z sobą Piotra, Jakóba i Jana i począł lękać się«.
— Poczekaj Sieroza! — zatrzymał go Bestuzew, co to takiego? Co?
— A co Misza?
— Czy tam naprawdę napisano »lękać się zaczął«.
— Tak napisano.
— A czegóż on się lękał? Czy śmierci?
— Tak, cierpienia i śmierci.
— Jakże to? Bóg i śmierci bał się.
— Nie Bóg, a człowiek, on Bogiem był i człowiekiem razem.
— Więc niech i człowiekiem. A czyż mało jest ludzi odważnych? Oto Sokrates naprzykład cykutę wypił, nogi mu drętwiały a on jeszcze żartował. A tu co? Tak jak ja.
— Tak, jak ty Misza.
— No, więc ja nie podły.
— Nie! Nie podły. Ty może lepszy od wielu ludzi, co trwogi nie znają. Trzeba kochać życie, trzeba bać się śmierci.
— A ty nie boisz się?
— Owszem, boję się: mniej jak ty, ale to może gorzej, że ja mniej. Oto naprzykład Matiusza, brat mój i Pestel, co wcale się śmierci nie boją, i to całkiem niedobrze.
— A Hipolit?
— Hipolit nie widział śmierci; kto bardzo kocha, ten śmierci nie widzi, a my nie bardzo kochamy, więc nam nie wolno nie bać się.
— No czytaj! Czytaj!
Murawiew dalej czytał, lecz Bestuzew znów go zatrzymał.
— Słuchaj Sieroza, jak ty myślisz? Czy ojciec Piotr to uczciwy człowiek?
— Uczciwy.
— A dlaczegóż kłamie, że ułaskawią, słyszał o gońcu?
— Słyszał.
— Dlaczego on kłamie? Przecież żadnego gońca nie będzie. Jak ty myślisz? Nie będzie? Dlaczego ty milczysz, Sieroza?
Po głosie jego poznał Murawiew, że gotów znów rozbeczeć się, jak dziecko. Milczał, nie wiedząc, co począć, czy powiedzieć prawdę? Zdjąć z oczu jego świętą zasłonę nadziei, czy też oszukać go, pożałować? Pożałował i oszukał.
— Nie wiem, Misza! Kto wie? Może i będzie goniec.
— No dobrze, czytaj! — przemówił Bestuzew radośnie. — Wiesz, co przeczytaj? Izajasza proroka, pamiętasz w twoich zapiskach?
Murawiew zaczął czytać.
»I będzie w ostatnie dni...«
»Przekują miecze swe na oradła, a kopie na sierpy; i nie podniesie już naród przeciwko narodowi miecza i nie będą się więcej uczyli, jak wojować«.
»A w one czasy wilk mieszkać będzie społem a jagnięciem, a chłopię małe igrać będzie obok gniazda żmii«.
»I nie będą czynić zła, ani gwałtu na świętej górze mojej, bo ziemia cała napełnioną będzie wiedzą o Panu, jako morze wypełnione jest wodami«.
»I stanie się, że zanim zawołają do mnie, ja już odpowiem i gdy jeszcze mówić będą, już usłyszę«.
»Jak dziecię cieszy matka, tak ja was ucieszę...«.
— Poczekaj! Czekaj! Jak dobrze! Nie ojciec, a matka; a wiesz? to właśnie tak będzie.
— Tak będzie.
— Nie! nie będzie, a jest! — zawołał nagle Bestuzew. — Przyjdź Królestwo Twoje, tak jest z początku. A wkońcu »jako jest Królestwo Twoje« a wiesz, Sieroza, gdym czytał na rynku w Wasilkowie twój katechizm, była taka chwila.
— Wiem.
— Wiesz? i ty także? A wiesz, że w taką chwilę umierać nie straszno.
— Nie straszno.
— No! czytaj, czytaj! Daj rękę.
Murawiew wysunął rękę przez szczelinę, Bestuzew ucałował ją, potem przyłożył ją sobie do twarzy i zasnął na niej, jakby ją jeszcze we śnie całując. Czasem jeszcze wstrząsał się przez sen i jęknął niekiedy, jakby łkaniem, jak małe dziecko we śnie, lecz w końcu całkiem się uciszył i zasnął spokojnie.
Murawiew także zadrzemał. Zbudził go nagle straszny krzyk.
— Co to? Co to?
Zatknął uszy, żeby nie słyszeć, lecz wkrótce uciszyło się i słyszał tylko szczęk nakładanych kajdan i perswazye Trofimowa.
— Człowiek ze snu wasza wielmożność, jak małe dziecko, łatwo się nastraszy, a jak się zbudzi, to tylko śmiech.
Murawiew stanął przy ścianie, odgradzającej go od Golicyna i spytał przes szczelinę:
— Czy przeczytaliście mój testament?
— Przeczytałem.
— Wręczycie go ojcu Mysłowskiemu?
— Wręczę. A czy pamiętacie Murawiew jakeście mi mówili, że my o czemś najważniejszem nie wiemy.
— Pamiętam.
— A czy nie będzie to właśnie to, o czem mówi twój testament: Królowanie Chrystusa na ziemi i w niebie.
— Tak, lecz nie wiemy, jak to zrobić.
— A zanim się dowiemy, Rosya zginie.
— Nie zginie! Chrystus zbawi. — Umilkł i dodał szeptem. — Chrystus i jeszcze ktoś.
— Kto? — chciał zapytać Golicyn, lecz nie spytał, czując, że o takie rzeczy pytać nie wolno.
— Wyście żonaty, Golicyn?
— Żonaty.
— A jak imię waszej żony?
— Marya Pawłówna.
— A jak do niej mówicie?
— Marynko!
— Więc pocałujcie odemnie Marynkę. Bądźcie zdrów, już idę; niech was Bóg strzeże.
Golicyn usłyszał stuk drzwi otwieranych, zgrzyt klucza, obracanego w zamku w sąsiedniej celi.
Skoro wyprowadzono wszystkich pięciu skazanych na korytarz pod konwojem grenadyerów Pawłowskich, ucałowali się wszyscy oprócz Kachowskiego. Ten stanął na uboczu, zawsze równie kamienny. Rylejew spojrzał na niego i chciał zbliżyć się, lecz Kachowski odepchnął go milcząc oczyma, które zdawały się mówić: »Idź do djabła podlec«. Rylejew uśmiechnął się tylko na to, myśląc: »za chwilę pojmie«.
Poszli: najpierw Kachowski sam, potem Rylejew z Pestlem, za nimi Murawjew z Bestuzewem, trzymając się pod rękę. Przechodząc obok drzwi prowadzących do cel więziennych Rylejew żegnał każdą znakiem krzyża, mówiąc przeciągle śpiewnym jakby wołającym tonem.
— Żegnajcie bracia! żegnajcie!
Słysząc kroki więźniów i głos Rylejewa, Golicyn rzucił się ku drzwiom i krzyknął na szyldwacha:
— Odsuń firankę!
Żołnierz usłuchał, podniósł firankę, Golicyn wyjrzał i zobaczył Murawjewa, który uśmiechnął się do niego, jakby raz jeszcze chciał przypomnieć.
— Oddasz!
— Oddam — odpowiedział Golicyn takimże milczącym uśmiechem.
Wrócił na miejsce i stanąwszy przy oknie widział na tle dymno-szkarłatnej zorzy porannej dwa czarce słupy połączone poprzeczną belką, z której zwieszało się pięć stryczków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Dmitrij Mereżkowski i tłumacza: Barbara Beaupré.