<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Dewajtis
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1911
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII.

Lipy stały w kwieciu niespełna rok potem, otulając gęsto stare gniazdo Orwidów. Miliony pszczół krążyły wśród rozłożystych konarów, a u ich spodu na ziemi uwijały się karawany[1] mrówek i ludzi pracowitych. Nikt nie próżnował mimo upalnego południa, nawet stary Filemon udawał zajęcie, chodząc z pokoju do pokoju i ścierając po raz setny imaginacyjne[2] kurze.
Lipy zaglądały w otwarte okna, rzucając kłęby miodowej woni i puch srebrzysty; pszczoły, uzuchwalone ciszą w domu, docierały bezkarnie aż do łysiny głuchego kredencerza: nikt ich nie płoszył. Dom wyglądał pusty, tylko u jednego okna słychać było ludzkie kroki i suwanie sprzętów.
Tam wewnątrz oryginalnie[3] wyglądało, ściany pokoju otaczały półki szerokie, zastawione od góry do dołu tysiącem kuchennych specyałów[4] i skarbów kobiecej skrzętnóści. Czego tam nie było! Pęki suszonych grzybów, antałki octu, szeregi butelek z nalewkami i sokiem, konserwy, konfitury, stosy żółtego wosku, białego lnu, zapasy, mogące wykarmić oblężoną fortecę.
Na ścianach wisiały ogrodnicze narzędzia i wiązanki suszonych ziół i kwiatów, a całą szerokość tej szafarni zajmował stół biało malowany, nad którym schylona postać kobieca nakładała z wielkiego kosza na kryształowe talerze wonne maliny.
Pszczoły zaglądały i tu, znęcone zapachem wosku i miodu, uwijały się nad malinami, wtedy kobieta podnosiła głowę i przyglądała się z lubością skrzętnym robotnicom. Cieszyła ją ta praca niestrudzona.
Nagle ktoś z ogrodu rozchylił gałęzie lip i cień stanął między słonecznym dniem w oknie.
— Ciociu! Szukam wszędzie! — zawołał dźwięczny, młody głos.
Kobieta opuściła łyżkę i poczciwa, stara twarz panny Anety Czertwanówny zwróciła się do okna.
— Kogo szukasz, moje dzieciątko? — spytała niespokojnie.
Ciemna głowa Irenki przechyliła się dalej do środka, oparła oburącz na krawędzi okna i zaśmiała się do staruszki blaskami.piwnych oczu, białymi ząbkami, koralem świeżych ust. Śliczna była w tej jasności słońca i wyrazu twarzy.
— Kogo? Cioci, naturalnie! Jedynej, wiernej towarzyszki! Jestem tu od rana, jak zaklęta królewna. Opuścił mnie mąż, Julka Nerpalis, nareszcie Marwitz. Załatwiłam swe roboty i szukam cioci wszędzie. Czy to dla naszych gości ten specyał?
— Za godzinę wrócą, moja śliczna! Na dworze upał i kurz. Niech się ochłodzą jagodami. Może i tobie, moja złota, podać?
— I owszem, ciociu, bo i ja się dość nałykałam kurzu. Byłam w trzech folwarkach. Ten nieznośny Marek siedzi sobie w Kownie i ani dba, że tu potrzebny. Zostawił mi cały kłopot i rad. Ani pomyśli, że na moją głowę dość jednego Clarka z nieustannym lamentem[5] i przypuszczeniami różnych nieszczęść.
— Nierad on siedzi, moja duszko, cóż, gdy trzeba! Ale mi dziś kabała powiedziała, że rychło wróci. Proszę malinek, niech smakują.
— Dziękuję cioci. Podobno nasz czarodziej niezdrów? Wyprawiłam Clarka, żeby go odwiedził.
. — Najgorsza choroba nasza — starość. Czego toby się nie zrobiło, żeby się miało młode ręce, nogi i głowę? Stara się człowiek, stara, i zawsze mało.
— Czyż ciocia jeszcze mało robi, albo nasz Ragis poczciwy? Ciekawam, ktoby mógł więcej?
— Moje dzieciątko! to twoja dobroć tak mówi tylko, ale co prawda, to prawda. Daje wam Bóg za to swą laskę i dawać będzie. Idźcie, pszczółki, idźcie na Boży świat, bo okienko zamknę.
— Gdzież to ciocia znowu się wybiera i mnie wyprawia razem ze pszczółkami?
— Pójdę, moja duszeczko, do ogrodu, do maku. Siaki taki grosz się tam zbierze dla Marka na tytuń, a potem na wieś zajrzę, bo dziatwa bardzo na koklusz choruje. Jest i na to ziółko przy Bożej pomocy.
Irenka chciała coś mówić jeszcze, gdy wtem turkot rozległ się na drodze.
Nadstawiła ucha i zarumieniła się radosną nadzieją.
— Może on? — szepnęła do siebie, odchodząc szybko w stronę ganku.
— Pewnie Clarke — dodała o wiele spokojniej, słysząc, że hałas to był powozu, a nie pocztowej bryczki.
Zahuczały koła na kamieniach podjazdu i ucichły.
— Pewnie goście! — westchnęła Irenka. — Będzie pusta rozmowa, ciekawe spojrzenia i w rezultacie plotki... Nic się nie dziwię, że Marek tak nie lubi etykietalnych[6] wizyt!
Weszła na ganek ogrodowy i rzuciła z niechęcią na stół kapelusz i rękawiczki.
W tej chwili młodszy kolega Filemona wyszedł z domu i ogłosił:
— Proszę jasnej pani, przyjechała pani ze Skomontów!...
Promienna twarz Irenki spoważniała natychmiast. Cień chłodu pokrył złotawe źrenice, zagryzła usta i nie mówiąc słowa wyszła na spotkanie rzadkiego gościa. Macochy Marka nie widziała już od roku.
W salonie odbyło się przywitanie wedle wszelkich wymagań etykiety[7].
Pani Czertwanowa cała w atlasach, czerwona i zakłopotana, umieściła się na kanapie, Irenka naprzeciw niej na krześle.
— Co za cudowną ma pani rezydencję[8] — zaczęła się zachwycać wdowa — jakie kwiaty, szpalery! Jak to starannie utrzymane! Nic tu nie brak, ażeby pobyt uczynić przyjemnym!... Jaka pani szczęśliwa, posiadając to wszystko!
— Nawet bez dodatku szpalerów i kwiatów nic mi do szczęścia nie brakuje — uśmiechnęła się lekko młoda kobieta.
— Zapewne, zapewne! — potakiwała, wzdychając, pani Czertwan.
W tej chwili przez drzwi od ogrodu wsunął się wielki bury pies i ułożył się u nóg gospodyni, nieufnie spoglądając na gościa. Pani Czertwan usunęła skwapliwie swe atlasy, a Irenka pogładziła psa.
— Idż, Margas, zobacz, czy pan nie wraca! — rzekła mu.
Zrozumiał, bo wstał i wyniósł się z pokoju.
— Więc nie zastałam Marka? — zagadnęła niespokojnie macocha.
— Nie, pani, jeszcze z Kowna nie wrócił.
— Bardzo mi przykro. Chciałam obojgu złożyć moje spóźnione życzenia. Okoliczności nie pozwoliły mi być na ślubie... Bardzo mi to było przykre...
— I nam także! — odparła lakonicznie Irenka. — Z rodziny Marka jeden poczciwy Kazimierz przybył na nasz ślub, za co mu stokrotnie jestem wdzięczna.
— Biedny Wicio ciężko był chory wówczas, nie mogłam go odstąpić, choć szczerze pragnęłam powinszować Markowi takiego losu.
— Sądzę, że mnie raczej należały się powinszowania. Wracając do Kazimierza, wezwał on teraz Marka na swoje zaręczyny z panną Jazwigło. I ta para warta powinszowania i serdecznych życzeń, bo oboje bardzo poczciwi.
— Ach! — jęknęła pani Czertwan — co to za partya? Kazimierz sklep założył.
— Cóż w tem złego? — ruszyła ramionami Irenka. — Nie sklep właściwie, ale kantor zbożowy. Być uczciwym handlarzem równie zaszczytnie, jak rolnikiem lub urzędnikiem. Praca to, jak każda inna.
— Zapewne, zapewne! ale Kazio mógłby osiąść w swym majątku. Długów nie miał i Marek odstąpiłby mu z dzierżawy.
— Mój mąż, pani, nie ustępuje nigdy od jednego planu, a Kazimierz bardzo chętnie sprzedał mu swą fortunkę.
— Wiem, wiem! Znam Marka. I my mu ustąpić musimy. Pani słyszała rezultat[9] sądu, który się odbył ostatecznie we wtorek?
— Słyszałam od pana Rymwida wczoraj. Próba poprawy pana Witolda spełzła na niczem, a cyfra długów przenosi wartość majątku.
— Niestety! biedak się wił, jak ryba w sieci, ale nieszczęście go prześladowało. Jesteśmy, jak rozbitki, teraz na łasce Marka i jedyna nasza ucieczka w pani.
— We mnie? — ruszyła brwiami piękna gospodyni. — Mogę panią zapewnić, że być na łasce Marka nie jest wcale strasznem. Położenia swego on nigdy nie wyzyskuje, jak inni.
— Broń Boże! Ja go mam za najlepszego, ale cóż my teraz ze sobą poczniemy bez ziemi, funduszu i miejsca zamieszkania? Wicio radby szukać karyery, ale gdzie? a ja przyjęłabym służbę, ale tymczasem gdzie głowę ułożymy? Pani jedna może wpłynąć na Marka, żeby o nas pomyślał i zajął się bratem. Proszę mi obiecać tę łaskę.
— Mogę pani zaręczyć, że uczyni to sam z siebie. Zemsta nie leży w jego naturze! Zresztą spodziewam się go lada chwila z powrotem. Wspólny interes może być wspólnie omówiony. Szkoda tylko, że pan Witold nie będzie obecny.
— Jakże, i on wybrał się ze mną do Poświcia, ale po drodze spotkał pana Marwitza i opuścił mnie dla milszego towarzystwa. Mieli podobno odwiedzić starego Ragisa i spotkać tam Hankę z jej przyjaciółką. Zaraz pewnie przyjadą.
— Nawet już jadą, poznaję po turkocie.
Po chwili ruch się zrobił w domu, i przez otwarte szeroko drzwi weszła Julka, coś nucąc wesoło, Hanka z widoczną zadumą na twarzy, Marwitz, zawsze zajęty swemi tylko myślami, a na końcu Witold, cichy jakiś, znudzony i niepewny przyjęcia.
— Ragis zdrów — oznajmiła po przywitaniu Julka — obiecał przyjść jutro z własnem sprawozdaniem i podzięką.
— Bardzo ci wdzięczny za pamięć! — wtrąciła z cicha Hanka.
— I bardzo tęskni do panny Anety! — dodała wesoło Julka.
Witold nieśmiało z daleka ukłonił się Irence, wybąknąwszy coś niewyraźnie, Jego humor, żarty urwisa, cynizm bursza[10], roztopiły się i znikły wraz z funduszem. Bez złota było to zero.
Rozmowa stała się ogólna, dość ożywioną za staraniem Julki. Irenka coraz częściej wyglądała oknem i nadstawiała uszu.
Pani Czertwan całą swą uwagę i łaskę zwróciła na Marwitza.
— Pan niedawno w naszych stronach? — zapytała uśmiechnięta.
— Przyjechałem jednocześnie z temi paniami — odparł, oczyma wskazując na Hankę.
— A długo pan myśli zabawić?
— Do wyjazdu tych pań.
— Jeszcze dwa tygodnie zatem — zauważyła z ubolewaniem. — Pan się znudzi okropnie na Żmujdzi.
— Ja? znudzę się? — zawołał, otwierając szeroko swe blade oczy. — A te panie? a rybołówstwo? Ja się tu okropnie bawię!
Irenka wmieszała się do rozmowy:
— Niedługo już, Ciarkę, tej okropnej zabawy! Lada dzień Żorż zawinie ze swą »Hero«[11] do Libawy[12] i porwie cię po woli czy nie po woli do ojca. I słusznie: ja gotowam nawet dopomódz mu ze swej strony.
— Ty wiesz, Iry, że nie pojadę — odparł ze swym spokojnym uporem.
— Co się ma stać naszemu koledze? — spytała Julka. — Któż to dybie na jego swobodę?
— Rodzony brat, z polecenia ojca.
— Czego oni chcą ode mnie? — zamruczał Amerykanin. — Żorż sobie wróci, jak przyjechał. Ja miłuję nadewszystko spokój.
— A robisz burzę w rodzinie!... — zaśmiała się Irenka.
— Niepodobne to do pana Marwitza — wtrąciła pani Czertwan.
Podczas tej rozmowy słychać było kroki na żwirze ogrodowej ulicy i dwa głosy: dyszkancik[13] kobiecy i bas męski. Zbliżały się one do ganku i przy ostatnich słowach pani Czertwan uchyliły się drzwi salonu, a w progu stanął tak oczekiwany pan i gospodarz.
— Nareszcie! — zawołała Irenka, porywając się z miejsca. — Skąd się tu wziąłeś pieszo?
— Dobry wieczór! Dowiedziałem się po drodze, że chrzestny chory, więc ruszyłem wprost do zaścianka. Wracałem przez rzekę.
— Przez Dewajte — poprawiła.
— Niech i tak będzie. Odwiedziłem starego druha.
Ucałował jej obie rączki długo i serdecznie. Powitali się gorącem spojrzeniem i uśmiechem szczęścia. Potem, nie okazując zdziwienia, skłonił się nizko macosze i przywitał swobodnie resztę towarzystwa.
— Jakże stoją sprawy Kazimierza? — zapytała pani Czertwan.
— Wczoraj odbyły się jego zaręczyny. Miał ze mną jechać, ale ponieważ zwlekał z dnia na dzień, a ja nie chciałem czekać, został, obiecując odwiedzić matkę wkrótce. Zupełnie zadowolony z swego przedsięwzięcia i zamiarów. Marwitz, mam tu dla ciebie list i depeszę — dodał, zwracając się do Amerykanina.
— Żorż czeka! — zaśmiała się Irenka.
— Niech czeka! — zadecydował spokojnie Marwitz, chowając obie koperty do kieszeni.
Panna Aneta ukazała się w progu, za nią wniesiono maliny.
Marek usiadł obok żony. Obecność macochy i Witolda zasępiła mu czoło. Zamilkł, kręcąc wąsy. Czuł w powietrzu nowy napad na jego spokój.. Julka, jak zwykle, pierwsza zrozumiała, że się zanosi na scenę familijną, w której one dwie i Marwitz byli zbyteczni. Skinęła na Hankę i wyszły do parku. Amerykanina nie trzeba było wołać. Zaledwie drzwi się za niemi zamknęły, wstał, wziął czapkę i westchnąwszy, ruszył w tymże kierunku. Panna Aneta, nakarmiwszy Marka malinami, ucałowawszy go serdecznie, wyniosła się także cichutko. Miała sobie za grzech próżnować w dzień roboczy.
Pozostali, milcząc, obserwowali[14] się przez chwilę. Witold wstał i przeszedł się po salonie, niby oglądając malowidła, Irenka podała mężowi papierosy, pani Czertwan kręciła się niespokojnie, nie wiedząc, jak zacząć swą sprawę. Marek wywierał na nią wpływ przygnębiający.
Młoda kobieta zrozumiała ten wzrok i pierwsza przerwała milczenie.
— Pani Czertwan przybyła tu w interesie do ciebie, Marku. Niespokojna jest, co z nią będzie teraz, gdy Skomonty przechodzą na twoją własność.
— Co? Matka dziesięć lat mieszkała tam przecież przy moim zarządzie. Zdaje mi się, że jej nic nie brakło. Nie zajmuję wiele miejsca, jak to sobie przypomina.
— Więc mnie zatrzymasz? Nie wypędzisz? — zawołała, składajac ręce.
— Za kogo mnie matka ma? Skąd takie wyobrażenie? Nie trzeba ludzi sądzić wedle siebie, ale wedle faktów!...
— I Wicio może przy mnie pozostać? — przerwała, ponsowiejąc.
— Witold nie! Matka ma prawo i wiek za sobą, by w spokoju i wygodzie żyć bez trudu. On niech idzie i uczy się z musu pracować. Ja go na pieczeniarza i próżniaka nie myślę kierować. Dla niego w Skomontach niema miejsca...
Pani Czertwan zalała się łzami, Chłopak mienił się na twarzy; znać było, że wstyd go ogarniał, żal, złość nawet.
Zatrzymał się przed Markiem i zadąsany, chmurny, wybąkał przez zęby:
— Nie będę twego chleba żebrał, możesz być spokojny. Wolę z głodu umrzeć gdzieś pod płotem. Jutro wyjeżdżam!
Irenka podniosła głowę i spojrzeniem powstrzymała Marka, który, swoim zwyczajem, miał na ustach odpowiedź i lakoniczną[15] i twardą.
— Panie Witoldzie — rzekła poważnie, a zarazem serdecznie — nie traktujmy tego przedmiotu z gniewem i obrazą. Nie chodzi tu, aby pan zmarniał, ale żeby pan się podniósł. Marek panu nie żałuje chleba, ale żąda pracy i rehabilitacyi[16]. Rozważmy seryo i spokojnie kwestyę tej pracy. Poszukajmy jej wspólnie.
— Nie tak to łatwo — zamruczał.
— Zajmij się w kantorze Kazimierza — rzekł Marek.
— Nie chcę! za nic nie chcę! — skoczył chłopak. — Tu, gdzie mnie wszyscy znają? Nie zostanę, wolę Sybir!
— Biedaczek, nie zniesie takiej zmiany położenia — westchnęła matka. — On chce wstąpić do wojska.
— To wcale nie karyera — wtrącił Marek niechętnie. — Przy jego nawyknieniach i gwałtownym charakterze gotowa awantura.
Zamilkli wszyscy zamyśleni. Nagle Irenka poruszyła! się żywo i zwróciła do męża ożywioną twarz.
— Marku, a Drakecity? — zawołała.
— Co? Myślisz, że on tam się zda? Wyjechałbyś do Ameryki, Witoldzie?
— Bardzo chętnie. Nic mnie tu nie wiąże. Wszystko obrzydło — odparł zapytany. — Może mi tam szczęście lepiej posłuży? Pojadę!
— Tak daleko? Za morze?! — zaczęła, łamiąc ręce, matka.
— Bez ofiary się nie obejdzie — rzekł Marek. — Pożegna go matka ze łzami, a może za lat kilka powita z radością. Wezmę Clarka do pomocy.
Wstał żywo i wyszedł do ogrodu. Po chwili wrócił z Amerykaninem.
Marwitz, snadź już poinformowany, podszedł prosto do Witolda.
— Panie! — zawołał — pan mnie ratuje! Ja pana oddam bratu na swoje miejsce! Tam, za oceanem, znajdzie pan rodzinę, dom i moją przędzalnię bawełny. Ja wszystko panu oddaję, bo wcale wracać nie myślę. Bo to, widzi pan, mam tutaj teraz cel i obowiązki.
— Posłyszymy po raz setny historyę niefortunnego pierścionka — szepnęła Irenka wesoło do męża.
— Wybawiłaś nas, jedyna, z wielkiego kłopotu! Może Ameryka zrobi cokolwiek z tej lalki, bo w Europie on stracony — odparł Marek.
Istotnie, było to rozwiązanie kwestyi nadzwyczaj pomyślne.
Rozchmurzyło się czoło Witolda, pani Czertwanowa otarła łzy, a Marwitz prawił cuda o życiu za Antlantykiem. Spokój powrócił...

. . . . . . . . . . . . .

Potem rozjechali się wszyscy wesoło i w zgodzie. Wieczór zapadł.
Jak dawniej, na ganku lewej oficyny stała gromada oficyalistów, zwiększona jeszcze tymi, co przybyli po rozkazy z Ejników, Budrajciów i Skomontów. Ten sam jasnowłosy olbrzym wydawał rozkazy krótko, stanowczo, z widoczną chęcią uwolnienia się czemprędzej.
Potem rozlegało się unisono[17]:
Łabanakt, pone! (dobranoc panu).
Likites swejki! (zostańcie zdrowi) — odparł, zamykając oficynę.
Rzecz niesłychana! Marek Czertwan nucił coś półgłosem, wracając do domu. Nauczyła go tego zapewne Irenka.
Wszyscy spali, ona tylko czuwała, oparta w oknie, oczekując na niego.
— Skończyłeś już? — rzekła serdecznie, wyciągając rękę.
— Skończyłem — odparł poważnie, prostując się w całej swej okazałości. — Wszystko skończyłem! Żadnej myśli nie zostawiłem niedokonanej! Ziemia moja. Odzyskałem, jakem sobie przysiągł, i dąb mój stary żyje i przestoi wieki! Dziś mi szumiał tak potężnie, jak młody!
— O, jakiś pyszny, Wejdawutas! — zaśmiała się przekornie. — A pamiętasz, przed rokiem, te okropne otchłanie, troski, męki? Pokonałeś wszystko! Było ich legion[18], wrogów, a ty jeden bohaterze! Teraz tobie czas spocząć i być szczęśliwym. Wyrosłeś, jak twój Dewajtis, na przykład całym pokoleniom. Już ci nic teraz nie brak!
— Nic! Dobiegłem celu! Mogę spocząć — wyszeptał, zapatrzony w mrok nocy i gwiaździste niebo.
Po chwili zamruczał, jakby do siebie:
— Brak mi czegoś jeszcze! O, brak! Ale nie moja siła na to! Dąb szumi, że wszystko mija i marna wszelka potęga przy Bożej mocy! Dąb wieki patrzy i lepiej wie niż my, efemerydy![19] Wszystko mija! A choćby i nie minęło...
Zaiskrzyły mu się źrenice i przez zęby, z kamiennym uporem, dodał:
— Czy się stanie, co się ma stać, czy nie stanie, žemaitis[20] zawsze zostanie!
»Zostanie« — powtórzyło echo cichej nocy wśród lip stuletnich, drżeniem przyrody, i przebiegło, coraz cichsze, aż na fale Dubissy i wierzchy dąbrowy.
»Zostanie!« — zdawała się mówić ziemia cała, urobiona z klęsk, strat i ciągłej walki. Potakiwała swemu synowi...








  1. Karawana — tu w znaczeniu: szereg, sznur.
  2. Imaginacyjny — wyobrażalny, t. j. taki, którego niema wistocie.
  3. Oryginalny — tu: dziwny.
  4. Specyał — przysmak.
  5. Lament — płacz, narzekanie.
  6. Etykietalny — odnoszący się do zewnętrznych form grzeczności towarzyskiej, a pozbawiony serdeczności.
  7. Etykieta — grzeczność towarzyska.
  8. Rezydencya — dwór, mieszkanie.
  9. Rezultat — wynik.
  10. Bursz — student niemiecki, należący do jakiegoś stowarzyszenia studenckiego.
  11. Hero — nazwa okrętu.
  12. Libawa — miasto portowe w guberni kurlandziej, nad morzem Baltyckiem.
  13. Dyszkant — najcieńszy głos w śpiewie.
  14. Obserwować — przypatrywać się czemuś.
  15. Lakoniczny — krótki, zwięzły.
  16. Rehabilitacya — przywrócenie do czci.
  17. Unisono (po włosku) — jednogłośnie.
  18. Legion — tu w znaczeniu: mnóstwo.
  19. Efemerydy — stworzonka, szczególnie owady, żyjące bardzo krótko, np. jeden dzień tylko.
  20. Žemaitis — Żmujdzin.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.