Dola i niedola/Część II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz hrabina Adamowa wzięła najświeższy ekwipaż i najstaranniejsze ubranie od Łazarewiczowéj. Jadąc do swéj rywalki, chciała się też pokazać wesołą, świetną, młodą, dowieść, że małżeństwo nie przerobiło jéj na zadomowioną gosposię, ułożyć i twarz i umysł do swobodnéj rozmowy... Ów sławny policzek był już zupełnie zapomniany, przed sobą samą Krystyna tłómaczyła go uderzeniem, jak Talleyrand późniéj nazwał swój soufflet, un fameux de poing.
Julia wcale nie wystąpiła z przyjęciem dawnéj przyjaciołki, owszem pozostała umyślnie w ranném ubraniu; ale przyjaciele kasztelanowéj za wczasu wiedzieli o godzinie spotkania i głosili po mieście ową wizytę, a mnóztwo ciekawych gotowało się w téj porze meldować u drzwi hrabiny, aby widzieć powóz Krystyny własnemi oczyma i wyrzucić bilety. Staruszka starościna Z..., która miała być przytomna pierwszemu powitaniu, przybyła bardzo wcześnie, i oblizywała się już na samą myśl opowiadań, jakie miała z kolei wieczorem powtórzyć w kilku przyjaznych domach stolicy, i listów, które nazajutrz o tem należało w świat wyprawić. Prowincya także musiała być zawiadomiona o ważnym wypadku.
O godzinie naznaczonéj, dwie panie, piękna Julia i starościna Z... siedziały w salonie uśmiechając się do siebie, gdy oznajmiono Krystynę. Po chwili weszła ona żywo, milcząco posuwając się do dawnéj przyjaciołki; potém rzuciła się ją ściskać gwałtownie, po dawnemu, konwulsyjnie prawie, nic jeszcze nie mówiąc... Odbywszy tę pierwszą scenę, usiadła zaczerwieniona i zmieszana nieco, a starościna, któréj język świerzbiał, chcąc niby dopomódz, rozpoczęła rzecz o pogodzie, o znakomitym Angliku, który bawił w Warszawie, o bonończyku hetmanowéj, co się był wściekł ze zbytku szczęścia i pokarmu... o rzeczach obojętnych.
Julia i Krystyna wmieszały się do rozmowy; pierwsze lody były przebite. Starościna mimo wielkiéj chęci pozostania, musiała myśleć o odwrocie; zabrała swój woreczek pełny cukierków od kaszlu, spazmów, mdłości i niestrawności, i rzuciwszy okiem ciekawém na współzawodniczki, wyjechała zostawiając je same.
Teraz dopiero obie strony poczuły nadchodzącą trudną chwilę: musiało przyjść do wywnętrzeń, do przykrych tłómaczeń, które tylko sam na sam wyrzeczone być mogły. Julia grała dziwnie szczęśliwie obojętność, tak ułudną, że nawet oko wprawnéj Krzysi nie mogło w tém odkryć fałszu i udania. Wolą potężną poskramiała w sobie uczucie, starała się pozostać i pozostała chłodną.
Po odjeździe starościny, Krystyna jeszcze raz rzuciła się na łono przyjaciołki, z wylaniem i skruchą.
— Daruj mnie! przebacz jemu! — rzekła prawie szlochając, choć nie płakała. Samaś winna, tyś mnie na to naraziła, jam tak była nieszczęśliwa całe życie z moim poczciwym nieboszczykiem, uśmiechnęła mi się przyszłość, głowa zawróciła, serce owładło mną... Zdradziłam cię niegodnie... czuję, że gniew twój w pierwszéj chwili był słuszny: daruj mi, ja cię proszę jeśli chcesz na klęczkach, o przebaczenie, bądź wspaniałą.
— O! wszystko to zapomniane od dawna! odparła Julia z uśmiechem łagodnym. Ty wiesz, miłość nie może być nieśmiertelną, niestety! a zdradzona, jest jak głęboka rana, która jeśli nie zabije, to się zgoić musi... I ja cię proszę o przebaczenie za mój szał, za moją porywczość... wszystko to przeszło, zabliźniło się.
Wspomnienie zarumieniło lice Krystyny, bo było nowym policzkiem... Julia dokończyła:
— Ale powiedz mi Krzysiu, szczerze, otwarcie, jestżeś ty z nim szczęśliwa? jestżeś szczęśliwa?
Krystyna westchnęła.
— Ty inaczéj, ja inaczéj pojmowałam szczęście, innegom się spodziewała... Każdy ma to, czego pragnął, tworzy sobie czego pożądał. Twoje szczęście było w miłości niemożliwéj na ziemi, idealnéj, gwałtownéj, wyłącznéj, nie ludzkiéj; tobie potrzeba było anioła nie człowieka i uścisku, któryby trwał bez przerwy lat tysiąc... nie prawdaż?
— O! ja tak byłam śmieszna! sama to czuję! z goryczą odparła Julia.
— Widzisz! ja czego innego pragnęłam — kończyła pierwsza — ładnego, miłego, niegłupiego towarzysza w podróży, któryby mi był posłuszny i czynił co ja chcę, któryby mi przypadł do smaku, z któregobym sobie sama urobiła idealnego tylko... męża... Różnica główna między nami, że ty szukałaś kochanka, ja tylko przyzwoitego małżonka. Adam się kształci i zostanie tém czém być powinien, czém chciałam, aby był... Miłość, moje życie, to kosztowna zabawka, która się opłacała bolem serca i głowy: zawsze ją porównywała do pijaństwa, które jest także szałem miłym, ale nazajutrz staje się chorobą. Masz moje najszczersze tłómaczenie.
Przekład był widocznie ad usum Delphini.
— A ty? cóż porabiasz? co myślisz? dodała Krystyna po chwili — ty? nie zechceszże mi się wyspowiadać szczerze?
— A! ja — odpowiedziała Julia zawahawszy się nieco — widzisz sama, ostygłam, upojenie przeszło, wstąpiłam w tę epokę życia, w któréj z siwym włosem na skroni i rozum nareszcie przychodzi... Bawię się... a im więcéj się bawię, tém mi nudniéj... Kochać już nie myślę.
— A! kochać się nie ma potrzeby, ale durzyć tych naszych dudków, to rzecz zabawna... Każdemu z nich się zdaje qu’il est irresistible. O! co za pocieszne istoty! Spojrzy która z nas na nich przypadkiem, wyobrażają sobie, że bez nich żyć nie możemy... Jużciż to zabawne...
— A! moja droga — odpowiedziała Julia — to zabawka zużyta... tyle lat już się niemi ciągle bawimy... to już wzbudza litość, nie rozrywa...
— Wybrałaś się, słyszę do Warszawy, z zamiarem świetnego przepędzenia czasu... przyjmujesz często?
— A! cóż mam robić! przecież życie czémś zająć potrzeba...
Julia mówiła to wszystko tak naturalnie, tak naiwnie, że Krystyna nie odkryła w niéj ani śladu namiętności, ani odrobiny bolesnych wspomnień, któreby jéj domowe życie zakłócić mogły.
Przyjaźń dawniejsza dwóch towarzyszek młodości zdawała się powracać, ostudzona nieco przygodami życia, ale bez goryczy, jaką w nią wlało gwałtowne owo zerwanie.
— Nie widziałaś Adama — odezwała się Krystyna, umyślnie sama dotykając znowu drażliwego przedmiotu.
— O! nie — dotąd... i nie sądzę...
— Owszem, mówiłam mu, potrzeba, żeby był u was.
— Jak chcecie... szepnęła Julia; sądzę, że mogę go widzieć bez gniewu i bez uczucia.
— Ukłoni ci się choć z daleka.
Julia umilkła.
— Zmienił się trochę, dodała Krystyna: utył, wypełniał, zmężniał, i choć nie zbrzydł; ale powiedziała bym, że się stał trochę pospolitym. Wygląda przyzwoicie, ale nie jest to już ów Cherubin młodziuchny.
Zaciąwszy usta, kasztelanowa nie odpowiadała nic; czuła, że Krystyna oddaje jéj wspomnienie odebranego policzka.
Ale pani starościna była nadzwyczaj czułą, posądzić ją jawnie o to nie było podobna. Zbliżyła się do Julii, chwyciła ją za ręce, ściskała, potrafiła nawet, co jéj czasem przychodziło z łatwością, zapłakać troszeczkę, dodając na rozstaniu:
— Więc zgoda, więc pokój między paniami chrześciańskiemi! Nie miéj do mnie w sercu żalu.
— Zgoda, pokój i zapomnienie uraz, moja Krzysiu.
Po nowych pocałunkach, w których ze strony Julii było wiele wstrzemięźliwości, rozstały się nareszcie, obie rade, że się widziały. Po stolicy pani de Rive, starościna Z... i inne panie woziły tego wieczoru wieść pocieszającą o zgodzie rywalek; a król, któremu Węgierski powiedział z przekąsem, że ranę zadaną przez policzek zagojono pocałunkiem, odparł tajemniczo, kiwając głową:
— Nie wierzę w zgody kobiece i łatane trzewiki.
Posłuszny rozkazom żony, zameldował się hr. Adam do kasztelana... Nie przyjęto jednak pana starosty. Poszedł z kolei do drzwi hrabiny Julii. Gdy jéj imię jego przyniesiono, Julia zbladłszy nieco, kazała go prosić.
Na szczęście nikogo nie było w salonie, gdyż mimo wysiłku drżała jak liść, a gdy wszedł, potrzebowała całéj mocy nad sobą, by się ku niemu nie rzucić.
Adam wstąpił na próg chłodny, bynajmniéj niezmieszany; ale gdy dotknął jéj ręki, jakby iskra elektryczna przebiegła strumieniem całą krew jego, uczuł się wzruszonym, niespokojnym, upokorzonym.
Usiadł, spojrzał nieśmiało na nią; a twarz ta, pierwsza twarz co mu się uśmiechnęła w życiu uczuciem nieznaném, usta, których słodycz była pierwszą odkrytą tajemnicą jego młodości, wydały mu się dziwnie urocze.
Jakiś wyraz spokojnéj, ale silnéj namiętności gorzał na téj posągowéj twarzy, jak gdyby w marmurowém wnętrzu bogini greckiéj ukryto lampę zapaloną. Pytanie tych dwojga oczu zwilżonych łzą, sięgnęło wyrzutem do głębi jego duszy.
Julia długi czas milczała, potém na powiekach jéj ta łza ukrywana błysła i znikła połknięta.
Ona jedna byłaby ją zdradziła, ale Adam jéj nie postrzegł.
— Powiedz mi — rzekła po chwili — ja o nic innego spytać cię nie umiem: jestżeś szczęśliwy?
Jak wystrzał pytanie to uderzyło w jego piersi.
— Kiedyż człowiek może się nazwać szczęśliwym? odparł zmięszany.
— Szczęśliwszym więc tylko, powiedz, czy jesteś dzisiaj niż byłeś wczoraj?
— Wczoraj byłem rozmarzony, a dziś jestem chłodny.
Julii usta otworzyły się jeszcze jedném pytaniem i zamknęły się nie wypowiedziawszy go. Spuściła głowę, walczyła z sobą widocznie; potém załamała ręce i zawołała:
— Adamie! nic nie pomogło, nawet zdrada, nawet chłód twój, ja cię jeszcze kocham... Tak, kocham, jak pierwszego dnia, mocniéj może, ale to miłość inna: ja nic nie pragnę, nawet cię widzieć, ani serca twojego, ani od ciebie słowa... Kochać muszę, to fatalność! Mówię ci to, abyś wiedział, żem ci przebaczyła wszystko, że kiedykolwiek w życiu możesz potrzebować pomocy, opieki, pociechy, jam zawsze twoją sługą i niewolnicą... O! każ mi służyć sobie.
I załamała ręce biedna.
— Chociażby umrzeć dla ciebie, odepchnięta i zapomniana... A teraz... idź! muszę się wypłakać!
Adam, jakkolwiek istota bez serca poczuł, że w nim gwałtowniejsze wzbierało uczucie; była to tylko chwila, bo w ludziach takich nigdy ono nie przechodzi granic błyskotliwego zjawiska. Skinęła ręką, aby się oddalił, i wyszedł z pokoju, nie pożegnawszy jéj nawet.
Gdyby go w téj chwili była zobaczyła żona, odkryłaby pewnie z twarzy niezwyczajny stan jego duszy; ale Adam już na wschodach ostygł zupełnie, a gdy siadł do powozu, znaku na nim nie zostało, że na mgnienie oka był człowiekiem. Zamyślił się i rzekł w duszy:
— Biedna kobieta! jak ona kochać umie! Ale bądź co bądź, nie mogę u niéj bywać: nie miałbym pokoju w domu!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.