Dola i niedola/Część II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Do szarego zaledwie końca postępowego stronnictwa mógł się liczyć Adam. Wolałby on był to, co mu się zdawało jaśniejsze i czystsze, ale nie był pewien gdzie jest światło, a gdzie są ciemności. Młodość wiodła go tam, gdzie ciepléj było i żywiéj, ale nieraz sam się chwytał na zwątpieniu, gdy pobył w towarzystwie przeciwników. W głowie i sercu tego człowieka nie było jasno.
Stronnictwo zachowawcze składało się z ludzi, którzy niedaleko widzieli, dbali o swój interes przedewszystkiém, a argumentem ich stanowczym było, że po staremu wygodniéj i spokojniéj.
Adam raz zaciągnąwszy się w szeregi, dosyć gorliwie pełnił swe obowiązki redaktora i tłómacza, ale me miał roli czynnéj i nie pożądał jéj; zbyt głęboko nie chciał się zapuszczać, zawsze mając na myśli, że w ostateczności niefortunnéj wycofać się jeszcze może.....
Dom, jakeśmy wspominali, podzielił się na dwie role: sama pani była za nowym porządkiem, mąż trzymał z reformatorami. Przez niego ona wiedziała wszystko, co się działo w obozie przeciwników; przez nią on rzadko mógł się czegoś ważniejszego dowiedzieć. Nie miał też potrzeby ani ochoty bardzo śledzić, bo był dosyć obojętny.
Wieczorami zbierali się u niego niekiedy Ignacy Potocki, Niemcewicz, kilku ludzi wydatniejszych stronnictwa postępowego, towarzystwo męzkie, do którego nieznacznie, nie wiedzieć jak, przymieszał się od niebardzo dawna zjawiony w stolicy jegomość, zwany pospolicie le petit Poucet, a po polsku Malutą.
Była to figurynka oryginalna, jakich jeszcze czas ten dosyć wydawał, bo dziś wyczerpany wiek nie rodzi już nic nadzwyczajnego. Każdy się jak najusilniéj stara, aby się pozbyć charakteru, jaki mu nadała natura; tylko piszący pragną oryginalności i gonią za nią, nigdy jéj nie mogąc dosięgnąć, dla tego, że sobą być nie umieją, a cudzego charakteru pożyczyć niepodobna, zawsze w nim za szeroko lub za wązko.
Tak zwany Maluta, w istocie mianował się Floryanem z Brenderowa Toczylskim, ale o nazwisku jego ledwo kto wiedział. Tytułowano go pospolicie skarbnikowiczem; jedni oznaczali go przezwiskiem, drudzy tą spadkową godnością, zwykle poufali wabili go na pana Floryana Malutę; on sam się tak niekiedy podpisywał. Potulniejszego człowieka świat chyba nie widział.
Maleńki, ale mocno wyprężony i wyprostowany jak kijek, suchy, kościsty, z głową do góry podniesioną, ubierał się po francuzku, a trzewiki miał na bardzo wysokich korkach, gdyż przy wzroście olbrzymim innych obywateli Rzeczypospolitéj, nierzadkim w wielu rodzinach, mniemał się być upokorzonym swą małością. Hetman polny czasem mu groził, że go hajdukowi swemu każe schować do kieszeni. Twarz Maluty była za długa w stosunku do jego postawy, co czyniło, że widziany za stołem, przy bardzo krótkich nóżkach, gdy usiadł, wydawał się dużym mężczyzną, a gdy wstał, niknął prawie. Chcąc się podwyższyć, tak jak korki u trzewików niepomierne, i fryzurę też nosił nadzwyczaj wysoką i napiętrzoną, tak, że głowa prawie połowę całéj figury wynosiła. Ubierał się najczęściéj stalowo, perłowo, papuzio, ale skromnie i czysto. Co zacz był i zkąd, o tém dobrze nikt nie wiedział; nawet obliczając się ściśle, trudno było dojść, kto go i kiedy w towarzystwo wprowadził i do chrztu wielkiego świata trzymał. Ale Maluta bywał wszędzie, widywano go ciągle, wiódł życie czynne, a że był bardzo usłużny, znosili go wszyscy, czasem nawet używali do niektórych delikatnych facyend. Mówiono, że pan Floryan był rodem z Warmii, choć jego rodziny nikt tam nie znał, a on wszystkich prowincyj kolligacye, stosunki, familie, majątki doskonale wyliczał, tak, że domyślać się było można, iż w każdéj z nich długo żył i przebywać musiał. Na horyzoncie stolicy pokazywał się i znikał nie wiedzieć dla czego, w różnych epokach. Nie bywało go czasem po kilka miesięcy, potém jednego białego poranku przychodził nie mówiąc zkąd, i znowu kręcił się w tłumie.
Stan kieszeni równie jak opinie Maluty były tajemnicą; jak zrazu Adam, tak on ciągle równie był dobrze ze wszystkimi. Uderzało jednak szczególniéj, że przyjmowany był w pałacach ambasadorów, u cudzoziemców równie mile jak u swoich, kręcił się tam nawet w niezwyczajne dnia godziny. Mówił doskonale po niemiecku, po francuzku bardzo dobrze, choć z akcentem dowodzącym, że się tego języka sam wyuczył, nieźle po włosku, expedite po łacinie, a niczego po polsku. Nie był wcale uczony, i nie miał pretensyi do literatury; przecięż obeznany był z nią do tyla, że w towarzystwie uczonych nie był obcy rzeczy i nie nudził się. Chodził przed nimi z trybularzem, a przed kobietami nawet staremi i brzydkiemi klękał w nieustającéj adoracyi. To mogło mu wiele dróg w życiu utrzeć, wiele ułatwić pochodów. Pochlebstwo w ogóle nic go nie kosztowało, a szło mu z ust nawet w bardzo przesadnéj formie tak łatwo, że się nigdy ani zarumienił, ani zająknął, gdy najpotworniejsze wyrzec było potrzeba. Naówczas dosyć szerokie usta jego uśmiechały się dziwnie, a potém nagle zaciśnięte, przybierały wyraz sarkastyczny. Często kadzidło to, którém obdzielał, szło tak gęstemi kłębami, że się od niego delikatniejsi dusili; można je było poczytać za szyderstwo, ale posądzić Maluty o nie nikt nie miał prawa, bo nadto był potulny.
Pan Floryan grał arte we wszystkie gry, był trochę muzyk, i znał się nieco na malarstwie. Jednym z przymiotów jego było, że o wszystkiém wiedział, a o niczém nigdy nie mówił głośno i zbytecznie. Poznać było można tę wiadomość wszystkiego po uśmiechu, z jakim słuchał tego, co dla innych za nowinę uchodziło, czasem rzucając tylko słówko, które odsłaniało nagle, że lepiéj był uwiadomiony od tych, co sądzili, że są uwiadomieni najlepiéj. Nowinek jednak nie miał zwyczaju obnosić nigdy, a w ogóle rozmowa jego ograniczała się na zręcznie zlepianych oklepankach. Od niego nikt się nigdy nic nie dowiedział. Maluta nikomu nie zaprzeczał, niczemu się nie dziwował, a przesuwał się tym światem jakby z myślą tylko, aby o nikogo nie zawadzić. Gniew zdawał się być przeciwny jego naturze.
Słuchał z przedziwnym talentem. Przekonywano się nieraz, że rozmawiając z kimś żywo, był w stanie odpowiadać przytomnie i razem trzem innym rozmowom się przysłuchywać, tak, że nic z nich nie tracił. Ucho było w nim organem do podziwienia wykształconym; ale z tego chluby nie szukał.
Lubił widać towarzystwo, gdyż największém zadaniem dla niego było wszędzie się wśrubować nieznacznie i uzyskać w salonie prawo obywatelstwa. Jaki był zresztą cel jego życia i pobytu w mieście, nikt się tak dalece nie troszczył.
Stał skromnie w hotelu na Tłómackiém, a raz jakiś ciekawy odwiedzający, docisnąwszy się do niego, widział tylko ubogi sprząt i mnóztwo jakichś kopert i papierów porozrzucanych. Wnoszono ztąd, że mógł mieć jakiś proces i do czynienia z prawem; bo papiery te na żadną literaturę nie wyglądały, a książki prócz kalendarzyka politycznego, nie miał w majątku.
Maluta od dawna był znajomy hrabinie, obchodziła się ona z nim jako z człowiekiem niemającym żadnego znaczenia, jak z zerem stojącem po za cyframi społecznemi. Za przybyciem jéj do Warszawy był u niéj parę razy, ale od niejakiego czasu począł pilnie dotrzymywać kroku Adamowi, i tak się jakoś dziwnie złożyło, że stał się u niéj bardzo częstym gościem. Wkupić się w łaski człowieka, który dworaków był pozbawiony, a pochlebstw mało w życiu kosztował, nadzwyczaj było łatwo: kadzidło jeszcze nie tknęło tego dziewiczego nosa i smakować musiało. Maluta zaczął od tego, że mu zakadził od razu obficie, a choć Adam przyjął to rzucenie trybularzem na pozór obojętnie, poczuł późniéj, że ta błoga woń przyjemne na nim czyniła wrażenie.
Przy pierwszéj niemal znajomości, pan Floryan zaraz mu powiedział, że przeczuwa w nim męża do wielkich predestynowanego przeznaczeń, któremu zaszczyty jak deszcz z nieba same spadać muszą... Adam w to sam tak wierzył, a tak mało o tém od drugich słyszał, że mu się trafność téj myśli, wypowiedzianéj tak szczerze, bardzo podobała. Tą szparą zręcznie zrobioną wcisnął mu się Maluta, jeżeli nie aż do serca, które było szczelnie zalutowane na głucho, to przynajmniéj do szczególnych jego względów.
Osobliwym też był wielbicielem przymiotów pana Adama, na którego inni jak na rzecz dosyć pospolitą patrzali; a przylgnął tak do niego, że się stał u niego prawie domowym. Każdy prawie i potrzebuje mieć dworaków, pan Adam, który sam dotąd tę funkcyę pełnił przy drugich, zapragnął też mieć swojego. Maluta się nadał, i został mianowany pochlebcą honorowym starosty.
Czasem przynosił mu jaką ostrożnie uwiniętą nadgniłą nowinkę, bo świeżéj nigdy przed innymi nie głosił, aby na niego nie spadła; czasem mu przyklaskiwał zręcznie i podnosił co tamten powiedział. Zawsze wielbił i padał przed p. Adamem.
W czasie gdy przyjaciele zbierali się do niego, Maluta zawsze się umiał wcisnąć i być choć z kątka przytomny ich naradom, do których się zresztą wcale nie mieszał. A że w Warszawie przywykli go byli widzieć wszędzie; gdzie go nie proszono, nie bardzo na niego zważano, że i tu z ziemi wyrastał.
Trwało to czas dosyć długi, i miało też pozór taki, jakby ten mały człowieczek owego wielkiego człowieka bliżéj badał i chciał poznać. Potém jednego rana, przeciwko zwyczajowi, Maluta przyszedł au petit lever, ze swą wiekuiście wesołą miną, a zastawszy hrabiego jeszcze w łóżku, przysunął się z krzesłem do niego. Odwiedziny były tak niezwykłe, że Adam posądził go o chętkę pożyczenia pieniędzy.
— Cóż cię to, mój panie Floryanie, tak rano do mnie sprowadza? zapytał go zdziwiony.
— O! starosto! łaskawco! nic! nic! tylko zawsze jedno moje stałe uwielbienie dla ciebie! Pozwalasz mi bywać u siebie i napawać się drogiém twém dla mnie towarzystwem, ale tu zawsze pełno ludzi u ciebie, rad jestem czasem znaleźć chwilę swobodniejszą, by się ucieszyć jego rozmową.
— Napijesz się czego ze mną? kawy?
— Choćby smoły! odrzekł dworak.
— Co tam słychać?
— Cisza przed burzą — odparł tajemniczo kładnąc palec na ustach Maluta. Zresztą ja nic nie wiem... pan starosta lepiéj odemnie musisz być zawiadomiony.
— Ja? myślisz — westchnął pan Adam, który czuł, że mu niewiele powierzano tajemnic, i że go pozostawiano nieco w tyle, używając go tylko za wygodne narzędzie; — ale ja prawie nic nigdy nie wiem.
— A komuż już wiedziéć, szanowny, drogi panie! rzekł pochlebca: — któż godniejszy, aby był wtajemniczony? Z pańskiemi talentami! Mój Boże! kogoż oni mają, coby był godniejszy?...
Adam poniekąd był tego samego zdania, ale rzekł uśmiechając się:
— Ja tam nie mam tak dalece do niczego pretensyi...
— I to właśnie źle! odpowiedział gorąco Maluta: źle pan czynisz... Pozwól sobie szczerze i otwarcie powiedzieć, jako prawdziwemu swemu wielbicielowi: to jest właśnie wadą jedyną w panu staroście, ta skromność zbyteczna, ta pokora, rzekłbym, występna! Bo cóż? dodał rozgrzewając się — kogo widzimy w koło? ludzi zapewne bardzo zacnych, ale którzy połowy, ćwierci, tysiącznéj części jego talentów nie mają, a przecięż grać chcą jakąś rolę! Nikogo nie wymieniam, ale proszę mi przyznać, ot tak, bijąc się w piersi, nie takież jest położenie?
Pan Adam znajdował również, iż położenie jest zupełnie takie, jak je określa Maluta; dziwił się wszakże, iż on je tak doskonale i jasno pojmuje.
— No... jest to tak po części — rzekł — ale ja nie chcę iść przebojem.
— A w życiu idzie się tylko przebojem, odpowiedział mały. Ludzie naciskają, trzeba ich łokciami rozpierać i przeciskać się... Gdyśmy już na tę rozmowę weszli — dorzucił — niechże zrzucę z serca ciężar całkowity: pozwól mi się wygadać szanowny starosto, wszak nie poczytasz mi to za złe?
— Proszę cię, wszak mnie znasz, rzekł p. Adam.
— Powiem, powiem już co mi cięży — oglądając się ostrożnie i przysuwając z krzesłem do łóżka, a głos zniżając począł Maluta. Pan nie stoisz na właściwém stanowisku, powinieneś zająć inne; tak być nie może... trzeba myśleć o przyszłości, wziąć to, co panu z prawa należy! Tak! tak! Pan nawet życia nie używasz wcale, zadawalasz się zbyt małém... Nadto lubisz spokojność i zacisze domowe; wielkim ludziom to nie przystoi...
— Cóżbyś tu mi radził począć? rzekł na pół śmiejąc się pan Adam.
— A! czyż jabym tobie panie śmiał doradzać? zaprotestował Maluta. Starosta wiesz najlepiéj co masz do czynienia, ja ubolewam tylko... Pan się zamęczasz, zanudzasz, a dajesz się wszystkim wyprzedzać: jest to abnegacya osobliwsza!
— Mówże jaśniéj, panie Floryanie.
Maluta wił się i kręcił, jeżył czuprynę, stękał, ruszał się, ale ostatecznie nie chciał wyjawić czego żąda: chodził tylko ostrożnie naokoło.
— Ja dalipan kochanego starosty nie rozumiem.... dodał po chwilce namysłu z uśmiechem ekstatycznym. Każdy człowiek czémś przecie żyje: jeden lubi jeść, je, drugi pić, to pije, ów zbiera pieniądze, inny się zaleca pięknym paniom i szczęśliwy, gdy mu się buziak różowy uśmiechnie, a naostatek są co się uganiają za urzędami i zyskują je. Ale czémże pan żyjesz?
Adam uśmiechnął się, ale i westchnął zarazem; w istocie życie jego wydało mu się blade i bezbarwne.
— Lada chłystek, lada szlachetka — mówił Maluta — wiedzie żyle znośniejsze od pańskiego. Siedzisz starosto zamknięty jak w klasztorze, zamurowany, pracujesz dla drugich, sic vos non vobis... nikt nie wie o tém, młodość się marnuje i talenta.
Adam czuł, że szatan własnemi jego myślami mówi do niego i kusi go.
— Ale cóż chcesz bym czynił? odezwał się. Waćpan, panie Floryanie, nie znasz tak dobrze mojego położenia.
Mały spojrzał na niego, ruszył ramionami i uśmiechnął się tylko.
— No, może go i nie znam — rzekł — ale co mi do tego. Jeśli się co niedyskretnego powiedziało, to wierz starosto, że z życzliwości.
Pokręcił się trochę po pokoju, zanócił coś po cichu, siadł znowu na krześle przy łóżku, i szepnął, ale bardzo ostrożnie:
— Co pan robisz wieczorem?
— A cóż? powróciwszy od kasztelanowéj krakowskiéj, położę się spać i będę spał.
— O któréj?
— O północy.
— No, widzisz pan! któż w pańskim wieku idzie spać o téj porze?
— A! stary szaławiło! rozśmiał się starosta: chcesz mnie zaprządz do takiego życia, jakie prowadzi hetman... kasztelan... i inni, wiesz kto?..
— Wszyscy oprócz was! szybko przerwał Maluta. Maszże pan uczyniony chyba ślub jaki?... bo to zakrawa na śmieszność.
— O! ślubów żadnych! rzekł Adam.
— Czybyś się hrabia obawiał czego? dodał Maluta, rzucając do koła wzrokiem, i zamilkł.
— Ale cóż znowu! nikogo!
— Więc w imieniu przyjaciela mojego komandora, mogę poprosić hrabiego dzisiaj na kolacyjkę do niego? Albo nie... on sam prosić cię będzie, a hrabia przyjmiesz, spodziewam się zaprosiny.
Adam się zawahał. Chętnieby był wszedł w trochę weselsze i szaleńsze towarzystwo; myślał, że toby mu nawet w stosunkach nie zawadziło, ale trochę się lękał, powiedzmy po prawdzie, żony. Spytać się jéj nie wypadało, i był pewien, żeby się sprzeciwiła; nie pytać wcale, było to rozpocząć z nią wojnę. Nie wiedział co począć.
Maluta zdając się odgadywać tę walkę; kręcił głową.
— Ja to rozumiem — rzekł, — że kto przywykł do tak porządnego, regularnego życia domowego, temu z niego wynijść trudno. To prawda! wstyd nawet własnego dworu, należącego do tego klasztornego porządku. Ależ mój hrabio, prędzéj czy późniéj, to się skończyć musi...
— Ha! odparł starosta po namyśle, dla czegożbym nie miał być u komandora, jeśli mnie prosić będzie? Więc mnie on sam zaprosi?
— No! naturalnie!
— Długo tam posiedzimy!
— Nie! rzekł śmiejąc się Maluta, najwyżéj półtora lub dwa dni.
— Jak to? żartujesz!
— Nie! na to potrzeba się przygotować... Trwają u niego czasem uczty po czterdzieści ośm godzin.
— Ale ja go tak mało znam... ledwie z widzenia i z daleka.
— To nic! chcesz, żebym ci go trochę odmalował? spytał Maluta.
— Nadto jesteś grzeczny, nie możesz być dobrym malarzem — rzekł śmiejąc się starosta.
— Otóż dam panu dowód, że czasem bywam do zbytku otwarty — dodał Maluta. Ja pana starostę drogiego tak kocham, tak szanuję, tak uwielbiam, że dla niego gotów jestem wyjść z obyczaju dyskrecyi, która mi służy za prawidło życia... Znasz pan komandora zapewne tylko z tego, żeś go może widywał na pokojach królewskich, w jego pysznym mundurze maltańskim, z jego pierścieniami na palcach, brylantami u koszuli i trzewików, dyamentami w guzikach, szmaragdami u szpady i kapelusza... i kieszeniami wyzłacanemi. Cóż na to powiesz? ten tak dziś jaśniejący klejnotami człowiek, wyjechał a raczéj wyszedł z rodzicielskiego domu przed laty kilkunastu, nie mając nic w kieszeni nad parę dukatów zawiniętych w papierku i dużo w głowie... Jako sekretarz jednego z naszych magnatów, dostał się za granicę... i — utonął tam gdzieś jak w morzu... Co się z nim działo przez te lata, jest i pozostanie na długie wieki niezbadaną tajemnicą... Po tych leciech próby, nowicyatu zapewne ciężkiego: zjawia się nam napowrót komandorem maltańskim, kawalerem orderu Św. Ludwika, Św. Huberta, Św. Jana Jerozolimskiego, i nie wiem jeszcze ilu... a co lepsza i starym krezusem. Co mu usłało drogę do zaszczytów, do bogactw, nikt nie wie; ale nie cięży na nim żaden zarzut nieuczciwy, jest odważny, galant homme, prowadzi życie wspaniałe... Nieżonaty, swobodny, dowcipny, przyjemny wszystkim, przyjmuje u siebie jak nikt... Mamyż pytać o co więcéj? Grywa z samym królem, panowie zjadają jego ostrygi i spijają wina, które sprowadza wprost z zagranicy... Teraz dorzucę — rzekł po cichu Maluta, — że wszystko co starosta mogłeś słyszeć o jego kolacyjkach sybaryckich, słabe tylko o nich daje wyobrażenie. Jest to zbytek, gust wytworny, rozkosz nieporównana, łechcąca wszystkie zmysły zarazem... Honory domu robi po części sławna piękność, kochanka krezusa, Włoszka Leonina Tantolini, którą Tepper młody chciał od niego na wagę złota odkupić, ale poszedł z kwitkiem... Widziałeś ją pan może w teatrze?
— Tak jest... z daleka.
— Podobała się panu?
— Wcale ładna kobieta.
— A! Włoszka panie... szatan z aniołem w moździerzu utarty i odlany w formie greckiego posągu, pompejańskiéj tancerki... Zobaczysz ją pan z blizka... Śpiewa, mrowie przechodzi po ciele... Więc muzyka, wieczerza Lukulla, wina cudowne, gra o kupy złota, towarzystwo niewymuszone, swobodne... Raj, panie! istny raj!
Adamowi oczy zapłonęły. Maluta mówił daléj:
— Wiem, iż pan po spartańsku żyjesz i mało cenisz te rozkosze zmysłowe; lecz dla czegożby nie zajrzeć tam, nie przekonać się, co to jest, choćby dla ciekawości poznania świata... boć to ciekawe za katy!..
— Panie Floryanie, pan mnie bałamucisz! rozśmiał się starosta ściskając go.
— Oho! takżebym się wybrał kusić anachoretę! No? ale zgoda na ten wieczór?
— A no! zgoda! zobaczymy co to jest!
— Komandor sam pana poprosi dzisiaj, bo sobie życzy zbliżyć się ze starostą, i wysoce go szacuje... Ale słowo, że mu już pan w żaden sposób nie odmówisz? Będą tam naszego towarzystwa najwybrańsze znakomitości... Pomnij pan — szepnął ciszéj kusiciel, — że na bok odłożywszy przyjemności spędzenia kilku godzin w tak miłém gronie, są i inne korzyści... Nigdzie jak przy dobrém winie, jadle i wesołém kółku, nie robią się stosunki ściślejsze z ludźmi... Tu się ich poznaje, tu się ich pozyskuje... tu się z nimi wiąże wiekuiście! A stosunki są wielce potrzebne: to darmo! zakończył pan Floryan w sposobie korollaryum.
— Sądzisz, że mi się to do czego przydać może? spytał starosta.
— Zawierz mi pan — szepnął pochlebca — i przyjm od lichego robaczka jeszcze jedną przestrogę, jeśli się godzi, bym ja panu śmiał ją dawać. Ale pan starosta jesteś nazbyt skromny, nieśmiały, za mało się cenisz. Potrzeba z góry trochę obchodzić się z ludźmi, aby u nich nabrać wartości. Kto staje ostatni w szeregu, tego i z pośledniego stanowiska spędzą w końcu... Trzeba samemu zdobyć sobie pierwsze... Ale już dosyć; mądréj głowie dość na słowie.
Hrabia zaczął się śmiać. W ogóle cała ta dziwna, urywana rozmowa mocno w pamięci jego utkwiła. Maluta nigdy z nim jeszcze nie był tak szczery, nigdy go tak nie ujął... Ścisnął jego rękę, i przyrzekł do przyjacielskich rad się zastosować.
W południe zjawił się rzeczywiście sam komandor, i uprzejmie prosił na skromną kolacyjkę kawalerską. Hrabia przyjął go nader grzecznie; ten nie umiał mu się oddziękować za zaszczyt, i wyszedł z oświadczeniami niesłychanéj wdzięczności.
Pomyślawszy jednak, uznał pan Adam potrzebę napomknienia o tém żonie. Dał jéj znać, że się z nią widzieć pragnie, gdyż bez tego obrzędu i proszenia o audyencyę, nie był przypuszczany do oblicza Junony.
Dano mu łaskawie żądane posłuchanie.
Znalazł ją przy biurku zajętą korrespondencyą, bo starościna należała do tych pań Stanisławowskich czasów, które ogromnie pisały, niewiele troszcząc się o ortografię. Krystyna była chmurna, a na piękném jéj czole dwie fałdy świadczyły o głębokich jakichś zamysłach.
— A! to ty? czegoż chcesz? spytała głaszcząc go pod brodę jak dużego dzieciaka, gdy ją z uszanowaniem w rękę całował... Nie śmiał bowiem na twarzy jéj złożyć pocałunku, póki mu nie powiedziała: „Pocałujże mnie!“ Trafiało się to tylko, gdy była bardzo z niego kontenta.
— Chciałem ci tylko dać dzień dobry; teraz tak mało się widujemy.
— Pochlebco! niby ci tak tęskno?
— Jestem zazdrosny, wszyscy cię więcéj widzą nademnie.
— No mów; czuję że to jakaś przedmowa, że ta słodycz na wierzchu kryje w sobie jakieś śmiałe żądanie lub prośbę o przebaczenie... Cożeś zgrzeszył? spowiadaj się, czego odemnie potrzebujesz, okupując to wcześnie pochlebstwy? Mów!
Hrabia zagryzł usta i zamilkł: czuł się upokorzony, będąc tak dobrze odgadnięty.
— Mylisz się, rzekł zimno: nic nie zawiniłem i o nic nie myślę cię prosić. Przyszedłem tylko zobaczyć jak się masz... i odchodzę.
Krystyna przeczuła, że za daleko poszła i była niegrzeczną.
— No! rzekła: nie bądź dzieckiem, nie gniewaj się!
— Nawet się nie gniewam — odparł Adam poprawiając mankietki i uśmiechając się niby wesoło.
Zamilkli oboje, ale Krzysia patrzała na niego bacznie: nie była zadowolona z jego fizyognomii: lekki wyraz przepowiadający chętkę emancypacyi był już na tém licu, do którego pokory i uległości była przywykła...
— Cóż robisz z sobą? spytała.
— Sam nie wiem... rzekł obojętnie.
— Jesteś gdzie wieczorem?
— No! u kasztelanowéj krakowskiéj, a potém może u komandora na kolacyi.
— I mówisz mi, żeś nie zgrzeszył! zawołała porywczo kobieta. Filucie! robisz tak jak ten wieśniak, który od księdza brał za wczasu absolucyę za grzech, jakiego dopiero miał zamiar się dopuścić.
— Jaki grzech?
— Wieszże co to są kolacye u komandora?
— No! cóż to może być? niestrawność w najgorszym razie.
— Byłeś tam kiedy?
— Dotąd jeszcze nie... alem już doprawdy ciekawy.
— Nie sposób, żebyś nie słyszał, że to są orgie.
— Przecięż tam wszyscy bywają?
— Tak, ale ja nie radabym, żebyś ty tam bywał! odezwała się starościna z przyciskiem.
— Cóż? czy nie mam ospy szczepionéj? zapytał hrabia urażony: boisz się, żebym jéj tam nie dostał? Zawszeż mam być dzieckiem trzymaném na pasku?
Słowa te trochę żywo wyrzeczone, tak były niesłychaném zuchwalstwem w ustach posłusznego dotąd i potulnego małżonka, a cichego człowieka, że hrabina przelotnie na niego spojrzawszy, przerażona, umilkła nagle.
Przeszła się po pokoju trąc czoło, zagryzła usta, widocznie namyślała się, co ma z nim począć, gniewać się, czy udać, że nie rozumie wymówki, upierać się, czy ustąpić.
Ważność tych wyrazów, tego kroku, nie uszła jéj kobiecego przeczucia. Uznała po chwili za właściwe wyczekać, wprzódy się dobrze rozpatrzyć, rozpytać, rozsłuchać, a na ten raz tylko lekko pokazać się obrażoną...
— Na takie pytanie, rzekła zimno, nie ma odpowiedzi: — tylko dzieci prowadzą się na pasku, a kto jest dzieckiem, ten sam sobie winien. Rób co ci się podoba, przekonaj się dotykalnie czy ten świat lepiéj znasz odemnie, czy sam sobie w nim bez mojéj porady wystarczysz... zawsze to ciekawa rzecz spróbować. Dzieci nim się chodzić nauczą, jeśli je z paska spuści niańka, dobrze sobie głowy natłuką... Daruj mi, jestem zajęta, muszę pocztę odprawić.
To mówiąc podała mu rękę, którą ucałował, i usiadła pisać; ale gdy odszedł, powiodła za nim długo wzrokiem, i natychmiast zadzwoniła na sługi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.