Dola i niedola/Część II/XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tego wieczoru gdy hrabia St.-Géron miał na grę jechać do komandora, jadł obiad u Krystyny. Rzeczy już były ułożone z góry w ten sposób, aby kasztelan także się tam znajdował, aby go do kart wciągnięto, i starano się o kłótnię, pojedynek lub publiczne upokorzenie, któreby go zmusiło Warszawę opuścić.
Hrabia St.-Géron bił się doskonale i nie obawiał pierś nastawić dla pięknéj Krystyny, która za dopełnioną zemstę ofiarą swéj ręki nagrodzić go miała. Widzieliśmy jak rzeczy poszły. Francuz był pewien, że mu ujdzie bezkarnie; zdawało się, że Adam nie będzie poszukiwał obrazy i ustąpi. Krystyna czekała dosyć niespokojna wieści o obrocie całéj sprawy, została u siebie w domu, i przechadzając się wielkiemi krokami po salonie, wyglądała posłańca, oznajmienia, listu przyobiecanego.
Nie kochała ona Francuza, ale go lubiła bardzo: dowcip jego, chłód, praktyczność doskonale się godziły z jéj pańską obojętnością, zamiłowaniem szyderstwa i wystygnieniem. Nie obawiała się wcale o niego; lękała się tylko, żeby ofiara z rąk jego w jaki sposób się nie wyśliznęła, żeby St.-Géron nie osłabł, nie przyjął jakiego przeproszenia, układu, nie uląkł się u obcych téj roli zaczepnéj, żeby ktoś nie ujął się za Adamem przeciwko zuchwałemu cudzoziemcowi. Wszelkie możliwe przypuszczenia czyniąc, spędziła wieczór niespokojnie.
Godziny płynęły leniwo, nikt nie przychodził. Około północy wreszcie nadbiegł młody kuzynek Krystyny, któremu zleciła przyniesienie wiadomości o wieczorze u komandora; był zdyszany i blady.
— Mówże, co się tam stało? zawołała biegnąc przeciw niemu.
— Stało się — rzekł paniczyk, który się zasługiwał kuzynce nie bez pewnych młodzieńczych nadziei, — stała się rzecz okropna... Hr. de St.-Géron śmiertelną obelgę wyrządził kasztelanowi... Kasztelan rzucił mu w oczy kartami, on na niego rękawiczką, ledwie ich tam rozjąć potrafiono, i kasztelana do domu gwałtem wyprawić... Wyniesiono go na rękach wściekłego, szalonego.
— Było dużo osób? zapytała Krystyna.
— Więcéj niż potrzeba na świadków awantury.
— Nikt się za kasztelanem nie ujął?
— Nikt, ale na Francuza oburzeni wszyscy.
— Cóż się z hrabią stało?
— Nie wiem, odjechał zmieszany, ale pojedynku odmówił w sposób okrutny. Krystyna zamyśliła się chmurno.
— Biegniéj mi zaraz dowiedzieć się, co się z nim stało? zawołała. Nie powracaj mi bez niego: niech tu przyjedzie, potrzebuję się z nim widzieć.
Chłopak, którym piękna kuzynka miotała jak chciała, znając nad nim swą władzę, poleciał na skręcenie karku, chociaż ani wiedział gdzie Francuza po nocy wśród Warszawy, jak igły w stogu siana szukać będzie i znaleźć potrafi. Ale młodość ma instynkta szczególne i jakąś opiekę losu nad sobą: kuzynek niedaleko odjechawszy, zetknął się zaraz w ulicy z hrabią St.-Géron’em, przyczepił się do niego jak pijawka, i nie dał mu pokoju, dopóki go do Krystyny nie przywiózł.
Zastali ją jeszcze ubraną, choć noc była późna, zawsze chodzącą po sali i niespokojną. Hrabia wszedł sam, a młody chłopak, na dany znak, posłuszny zbiegł na dół do wyznaczonego mu pokoiku, oczekiwać na rozkazy swéj pani. Biedny wyrostek był niewolnikiem jéj wdzięków, ona robiła sobie z niego posłuszne swych intryg narzędzie.
Gdy się ujrzeli sami, hrabia zbliżył się do Krystyny i rzekł:
— Spełniłem twe rozkazy, sprawa była gorąca, ale po niéj kasztelan oczu już nigdzie pokazać nie może.
— Jakże się to stało? mów!
Usiadła, wskazała mu miejsce tuż przy sobie, a gdy St.-Géron opowiadał z przechwałkami, słuchała go z zarumienionemi policzkami, radość malowała się na jéj twarzy, zdjęła powoli pierścionek z ręki i podała mu go gdy dokończył.
— Oto mój pierścień i ręka — rzekła; — jestem twoją, dziękuję.
Hrabia upadł do nóg z żywością wielką, i na dany znak powstał równie szybko. Krystyna nie miała czasu na czułości, których zresztą znała formę i wartość, nie smakowała w nich, uważając je za stratę czasu; śpieszyła badać daléj, nienasycona będąc szczegółów najdrobniejszych wypadku. Twarz jéj promieniała.
Francuz też coraz był widoczniéj tryumfujący, choć popisując się i przechwalając tym wielkim czynem, czuł trochę niepokoju o dalsze następstwa, ale się z tém krył i brawował.
— Ale kasztelan? jak uważałeś? przerażony? przybity? spytała żona.
— Nie tyle ilem się spodziewał, ale wściekły... Zdaje mi się, i taić nie potrzebuję przekonania, że na tém nie koniec; będzie się pewnie próbował podnieść lub zemścić: czekam na to.
— O! nie, znam go — odparła ze wzgardą kobieta: — uciecze jak tchórz i podły... a zgody żadnéj proszę nie przyjmować.
Po krótkiéj rozmowie rozstali się: Francuz pojechał do swego mieszkania z dodanym sobie dla straży młodym chłopcem, który odraportował, że go zdrowego i całego do domu odwiózł.
Wkrótce po odejściu kuzynka, zjawił się przemocą wcisnąwszy do hrabiego Ballandier. Krystyna nic o tém już nie wiedziała.
Nazajutrz rano, z jéj rozkazu, St.-Géron miał żądać u króla audyencyi, przed którą przyjaciele powinni byli przygotować Stanisława Augusta i uprzedzić go; tu Francuz miał się wytłómaczyć ze swego postępowania. Właśnie na drodze do zamku, spotkała go kula kasztelana, któréj się wcale jakoś nie zdawał spodziewać.
Krwawego trupa z powozem razem zawieziono z przed zamku do domu, w którym stał.
Krystyna po bezsennéj nocy już była ubrana i gotowa wyjeżdżać na miasto dla dalszego popierania sprawy nieubłaganéj zemsty, gdy z włosem rozczochranym, w sukniach naprędce narzuconych, wpadł do jéj salonu młody kuzynek.
— Ciociu! zawołał z daleka z pośpiechem dziecięcia: nieszczęście!
— Cóż takiego? spytała; pewnie stłukłeś wazon japoński?
— A! nie godzi się żartować! Coś okropnego się stało, słowa mi mrą na ustach — ze łzami w oczach dodał chłopak, załamując dłonie, — coś okropnego, najokropniejszego.
— No to mów, a nie cedź po kropli! cóż się stało? tupiąc nogą spytała Krystyna.
— Ciociu, nie śmiem!
— Po cożeś przyszedł? Nie męcz mnie, mów!
— Hrabia St.-Géron...
— Co hrabiemu?
— Zabity!
Nad wszelkie przewidywania, ten piorun, który powinien był ją uderzyć ciosem śmiertelnym, nie sprawił żadnego prawie wrażenia. Krystyna pobladła nieco i spytała żywo:
— Czy schwytano zabójcę?
— Nie.
Stała chwilę zamyślona, zagryzła wargi, zmarszczyła czoło i zadumała się głęboko jakby nieprzytomna; spojrzała na palec, z którego wczoraj jeszcze zdjęła dla niego pierścionek, podniosła głowę powoli i spytała:
— Gdzież i jak się to stało?
— Hrabia St.-Géron jechał do króla, gdy w Krakowskiéj bramie spotkał go strzał celny. Kula ugodziła w sam środek czoła — padł na miejscu. Druga strzaskała okno i ścianę w powozie.
— Nigdym się nie spodziewała, żeby tak dobrze strzelał... odpowiedziała zimno Krystyna. Szkoda tego poczciwego Francuza... Ale cóż mówią? czy szukają? czy gonią zabójcę?
— Szukano i nie znaleziono... Mówią, że widziano kasztelana w zasadzce, że to on strzelił, że potém uszedł zaraz w oczach wszystkich, ale go nikt wstrzymać nie śmiał!
— Tchórze! zawołała kobieta ruszając ramionami z pogardą. Cóż mówią? co mówią?
— Przyznam się cioci, że ci, z którymi rozmawiałem, wszyscy zgodnie powiadają, iż kasztelan był w swém prawie, bo Francuz pojedynku ofiarowanego mu nie przyjął.
Kasztelanowa potrzęsła głową; znać było gniew, który na twarz jéj wytrysnął rumieńcem.
— Głupcy! zawołała — biedny St.-Géron! żal mi go...
Tyle było słów mowy pogrzebowéj po zmarłym słudze i przyjacielu. Kasztelanowa zniosła tę śmierć bardzo stoicznie. Żal jéj było nieco pięknego solitera, który był oprawny w pierścień oddany wczoraj Francuzowi, klejnotu familijnego ofiarowanego z pośpiechem wdzięcznego serca, ale późniéj mającego się zamienić. Teraz z trupa i trumny trudno go było wyrwać nazad.
Łatwiéj było zresztą o drugiego St.-Géron’a, niż o taki piękny brylant.
Zamyślona wyszła do swego pokoju.
— Bądź co bądź, rzekła w duchu po namyśle: wszystko to jeszcze nie tak bardzo źle się składa. Francuz na męża mógł być nie bardzo dogodnym. Kasztelan żyje, ale jest już tak jakby go na świecie nie było... szkoda tylko, że przy ukrywaniu się jego, rozwód może się przewlekać. Zbytniéj czułości dla zabitego okazywać nie mogę: tém lepiéj, byłoby mnie to męczyło... łzy nadto widoczną uczyniłyby moją rolę i jego... Pojadę do miasta... posłucham.
Zadzwoniła o powóz, i konie stanęły na zawołanie.
Wsiadła do karety z twarzą prawie pogodną, i kazała się wieźć z kolei po znajomych sobie paniach: ułożyła nawet po drodze, jak tę całą historyę w opowiadaniach przedstawiać miała.
Chciała dać do zrozumienia, że St.-Géron z panem Adamem znał się jeszcze z Francyi i mieli do siebie dawną urazę... o jakąś tancerkę, sławną piękność teatralną...
Na wieczerzy u pani hetmanowéj polnéj, gdzie cały czas o tém tylko jedném mówiono, była i kasztelanowa. Dopilnowała się dobrze, aby w oczach ciekawych widzów wszelkie posądzenie o jaki udział w téj sprawie odepchnąć — i wyszła z próby zwycięzko. W istocie patrząc na nią, niepodobna się było domyślić, że straciła narzeczonego; śmiała się szczerze, a białe jéj ząbki z koralowych ustek świeciły tak wdzięcznie! Cały zresztą wieczór służył jéj ładny siostrzeńczyk, dla którego okazywała wielką, może przesadzoną czułość i troskliwość. Chłopcu paliła się głowa; nie domyślał się nawet, że był konduktorem do odciągnienia podejrzeń użytym.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.