Dola i niedola/Część II/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dola i niedola
Podtytuł Powieść historyczna
Data wyd. 1878
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Na wybrzeżu lasów, które naówczas dokoła niemal otaczały Warszawę szerszym daleko pasem zielonym niż dziś, stała jedna z rzadkich porządniejszych gospód „pod Kogutkiem,“ na trakcie ku Siedlcom wiodącym.
Otaczający ją krajobraz nosił tę cechę smutku, którą w naturze przybiera każda okolica płaska, ciaśniejszym horyzontem zamknięta. Jest w niéj coś klasztornego, więziennego, tęsknego, co dla skołatanych życiem wystarczyć może, ale młodszą wyobraźnię przeraża niewolą i ciąży nad nią całém brzemieniem zawodów, zapór i trudności żywota. Patrząc na ten kraj tak ciasny, tak szczelnie zewsząd zaparty, taki niemy i ponury, mimowolnie przychodzi na myśl, iż taka jak on, będzie i być musi dola człowieka, choćby tam stały pałace, zamki i świątynie. W istocie nic téj tęsknoty rozwiać nie jest w stanie: ani dzieła ręki ludzkiéj, ani praca nad przeistoczeniem tego kraju na wspomnienie weselszych, na ich odbicie. Owa Placencya pod Kodniem i Arkadya w Sochaczewskiém są tego najlepszemi dowodami. Napróżno tu gromadzić wszystko co przypomina Włochy: bez słońca włoskiego, bez tamtego powietrza, bez gór i morza, bez tych barw, które tysiąc zwierciadeł odbija, mnoży i miesza w paletę niesłychanego bogactwa i rozmaitości — nikt nie stworzy włoskiego krajobrazu. Wśród gór, skał, przy szumie fal rozbijających się o brzegi, wszystko wyzywa do życia, do ruchu, do szukania czegoś choćby po za szrankami dróg powszednich. Tu wszystko więzi, przykuwa i mówić się zdaje: „Nie masz iść po co, wszędzie jedno cię spotka — grób... a tu spoczniesz ciszéj i nikt twych kości nie poruszy.“
Pomimo że dokoła austeryi murowanéj wycięto już wtedy sporo lasu, wytrzebiono wiele pola obrzuconego płotami z kołów sosnowych, choć przy murze świecił się ogródek, wśród cebuli i kartofli jaśniejący malwami i astrami, nie było tu wiele weseléj niż w lesie.
Szedł tędy trakt wielki, i gospoda „pod Kogutkiem“ równie jak uprzejmy jéj gospodarz, stary siwobrody Mejer, dobrze byli i daleko znani, na wiele mil dokoła. Wszystkie furmanki dążyły tu na noclegi, i ślady ich szeroko pod gospodą były widoczne w wygasłych ogniskach, w szczątkach siana i słomy, które kozy i krowy po odjeździe gości skrzętnie dogryzały. Ziemia ubita szeroko, drzazgi połamanych kół i osi, pozostałości wozów i popasów świadczyły, że wiele więcéj przybywało tu gości niż się w gospodzie pomieścić mogło. Arendarz też opłacał kilka tysięcy rocznie suchéj raty, oprócz cukru, kawy i mięsa, które tytułem porękawicznego do spiżarni i apteczki jéjmościnéj dostarczał. Dobrze jeszcze wychodził na dzierżawie i miano go za bogatego.
Pańskie też dwory ciągnących z Warszawy i do Warszawy magnatów, dążyły zawsze „pod Kogutka“ na noclegi, rachując na parę porządnych stancyj osobnych, umyślnie utrzymywanych dla gości, na niektóre zapasy gospody, i usłużność starego Mejera, który znał niemal całą arystokracyę polską osobiście, nieraz z księciem generałem rozmawiał, nieraz pana hetmana przyjmował, a nawet miał szczęście podawać JKMości chleb i sól na srebrnéj tacy, gdy Stanisław August zaproszony do Siedlec, przejeżdżał tędy i tu sobie kawę podać kazał „pod Kogutkiem.“
Owe dwie izby gościnne, w których Stanisław Poniatowski przez pół godziny odpoczywał, zwano nawet pospolicie pokojami królewskiemi, a Mejer dostawszy sobie sztychowany przez Foligna wizerunek króla, oprawił go za szkło i zawiesił w pierwszym pokoju, uprosiwszy sekretarza p. hetmanowéj, aby mu datę bytności u spodu pięknie wykaligrafował.
Każdy z gości dowiadywał się z tego, że miał szczęście spoczywać pod dachem uświęconym pamiątką wielkich odwiedzin. Pod ścianą stał nakryty serwetą wzorzystą ten sam stolik, na którym JKM. pił kawę; rozlana trocha czarnego płynu pozostała wspomnieniem przyjemném, o autentyczności faktu świadczącém. Wszystkie szczegóły tego pamiętnego poranku Mejer, pani Mejerowa, syn jego Dawid, córka Ruchla (którą król pod brodę pogłaskał, bo była bardzo ładna), po części nawet służba gospody, umieli na pamięć. Redaktorem urzędowéj relacyi był sam p. Mejer, który najmniejszego szczegółu nie pominął: mówił nawet jaki był stan powietrza... zkąd wiał wiatr, gdzie królewskie stanęły powozy, jak król nieco się wysiadając na ślizkim stopniu ośliznął, jak wszedł schylając głowę przezedrzwi dla ostrożności zbytecznéj, w czém był tego dnia ubrany, o co pytał i jak mu odpowiadano.
Powtarzając to opowiadanie wszystkim po tysiąc razy, Mejer nauczył się go na pamięć, i stało się ono tradycyą miejscową, któréj tekst zupełny na nieszczęście zaginął, a doszły nas tylko nieforemne ułamki, tak jak Cyceronowskich ksiąg de Republica.
Mejer był człowiekiem uczciwym, poważnym i rozsądnym, żył życiem kraju, a jaśniéj może w jego sprawach widział, niż wielu, co od niego wyżéj stali; musiał wszakże swą mądrość zachować przy sobie, bo nie było bezpiecznie dawać rady, ani być rozsądniejszym nad drugich.
Dnia tego, gdy zajrzeliśmy „pod Kogutka,“ chmurno było i wilgotno, właśnie jak owego ranku, gdy król JM. raczył tu zstąpić na kawę; horyzont cały zaciągniony był szaremi chmurami, zabierało się na długi deszcz, bo to jakoś miało się ku pełni. Mejer po śniadaniu wyszedł na próg, ręce włożył za pas, i myślał czegoś zadumany, patrząc na drogę od lasów i Warszawy, gdy ujrzał dwa powozy zbliżające się ku gospodzie. Jednym z nich była żółta bomba bardzo paradna i świeża, drugim koczyk lekki musztardowy. Gospodarz znał na okół wszystkie ekwipaże sąsiedzkie, ale ten widział po raz pierwszy, i napróżno starał się odgadnąć, kogoby mu one niosły?
Wiedział dobrze, iż z téj strony jadąc, pominąć go nie mogą, bo od „Kogutka“ do najbliższéj karczmy, w któréj jako tako odpocząć koniom było można, liczono cztery dobre mile drogą w części piaszczystą. Jakoż oba powozy zatrzymały się przed wrotami, a lokaj impetycznie przyskoczył domagać się pokojów.
— Jest tylko jeden — rzekł Mejer wskazując ręką w głąb gospody.
— Jak! tylko jeden! powinno być dwa?
— Nu, a jest tylko jeden.
— A kiedy w karczmie niczyich koni i powozu nie widać?
— Nu, ale pokój jest tylko jeden! rzekł flegmatycznie Żyd.
— Ja potrzebuję dwóch.
— A cóż ja na to poradzę?
— Któż zajmuje drugi pokój?
— A wa! kto! to moja rzecz, ale jest tylko jeden, zawołał raz jeszcze arendarz.
— To pojedziemy daléj.
— A no! to jedźcie z Bogiem daléj! odpowiedział Mejer, ruszając ramionami i wcale nie zdając się żałować ani żółtéj bomby, ani musztardowego koczyka.
Sługa pobiegł do powozu nic nie rzekłszy, a wkrótce z pierwszego z nich wysiadła czarno ubrana kobieta, z drugiego dwóch mężczyzn.
Razem poszli zająć jedyny pokój z portretem króla JM., a słudzy wzięli się natychmiast do przygotowywania śniadania dla jaśnie państwa. Widoczném było, że to wszystko jechało z Warszawy, bo przybory kuchenne, zapasy śpiżarniane wykwintne, różne wymyślne przysmaki pochodziły ze składów stołecznych i znamionowały ludzi przywykłych do wygód, którzy się obawiali, aby im na wsi nie zabrakło nałogowych tych pieszczotek.
Drzwi tylko drewniane, dosyć nieszczelne, przedzielały tę izbę obszerniejszą, królewską zwaną, od bocznego o jedném oknie alkierzyka, który był szczelnie wewnątrz na zaszczepkę zamknięty.
Goście, którzy tu weszli, obejrzeli najprzód cały pokój, skarżąc się na zatęchłe w nim powietrze i na jakiś zapach dziwny lekarstw, który tu panował; potém poszli aż przez szczeliny drzwi zaglądać do alkierza, ale do nich przypierał właśnie tapczan zasłany kilimkiem, a przez szpary widać tylko było ciemności drugiéj izby, z któréj oddech ciężki i stękania dochodziły.
Ten bolesny jakiś głos, powracający jak bicie pulsu, ciężki jakby symptom niespokojnego snu gorączkowego w wielkiéj boleści, kazał się u drzwi domyślać chorego... Przybyli wpadli na domysł, że to być może jaka słabość zaraźliwa, i jeden z nich zaraz poszedł do gospodarza rozpytywać, bo się naówczas lękano morowego powietrza, które grasowało na Ukrainie około Bałty.
Mejer ruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział nawet.
W chwili gdy powozy zaszły i krzątać się żywiéj po karczmie poczęto, ze drzwi alkierza nagle otwartych wyjrzała głowa z dziwnie rozczochranym, sterczącym na niéj włosem; ale rzuciwszy spojrzenie bardzo szybkie, zamknęła za sobą i na haczyk je zaryglowała.
W przyjezdnych — o których Mejer; częstując szabasówką ludzi, zręcznie a powoli rozpytywał się woźniców i lokajów — łatwo nam będzie poznać panią kasztelanową, pana Floryana Malutę i młodego kuzynka, nieodstępnego jéj towarzysza. Jechali oni wszyscy do dóbr pani, więcéj dla uniknienia na czas jakiś Warszawy, w któréj od zniknienia pana Adama jakoś z ukosa i kwaśno na panią Krystynę patrzano, niżeli dla interesów, choć sama pani tak utrzymywała.
Chciano się też nieco rozwiedzieć o panu kasztelanie, który po zabiciu Francuza wpadł jak w wodę. Krystyna choć niewiele ucierpiała na tych wszystkich przygodach, mimowolnie jednak była niemi dotknięta. Wiele miała zmartwień z tego powodu, straciła dużo świeżości, — nie wyrzekła się wszakże projektu zamążpójścia, a właśnie stał na przeszkodzie znikły małżonek, którego potrzeba było koniecznie odszukać, bo bez niego lub dowodów jego śmierci rozwód był niepodobieństwem.
Kasztelanowa zostawała w tém jakiémś wątpliwém położeniu ni wdowy, ni rozwódki, ni mężatki. To szczególniéj skłaniało ją do zarządzenia pilnych poszukiwań męża, których podejmował się p. Floryan, i dla tego on pani Krystynie towarzyszył. Młody chłopak zawsze mocno zakochany w cioci, która wyśmienicie mogłaby była być jego matką, pędził za nią; miał w niéj ideał pierwszéj wcale nie platonicznéj miłości, i ofiarował się na usługi w wiejskiém zaciszu, pod pozorem odwiedzenia dalszéj rodziny.
Pani kasztelanowa jechała ani smutna, ani wesoła. Draźniło ją nieznośne położenie i nienasycona jeszcze zemsta; ale z pogodą na twarzy godziła się z nieodzownemi ciężarami żywota, i nie straciła ani apetytu, ani snu dla tych fraszek.
Gdy w królewskiéj komnacie zastawiono śniadanie, przezedrzwi owe w alkierzu, wśród ciszy i mroku odgrywała się inna wcale scena tegoż samego dramatu.
W ubogiéj izdebce, któréj całym sprzętem były: stół, tapczan i ława, z oknem na wpół okiennicą przymkniętém, szare tylko światło dnia niepogodnego przepuszczającém, na tapczanie sianem i płaszczem narzuconym, leżał człowiek chory z głową w górę zwróconą, z otwartemi, gorączką spalonemi ustami. Na kominku palił się maleńki ogieniek, przy którym sługa siedząc w kuczki coś z wielką troskliwością w garnuszku gotował. Na stole, na ławie, na podłodze rozrzucone były drobne tłomoczki i węzełki podróżne, świadczące, że niespodzianie choroba wędrowca wśród drogi schwyciła.
Czytelnik łatwo się domyśli, że chorym tym był pan Adam, który po dokonaném zabójstwie na hrabi de St.-Géron, uszedł pieszo ze stolicy, razem ze swym nieodstępnym Jermaszką. Rozgrzany gorączką, z początku biegł nie wiedząc dokąd i gdzie idzie, czuł w sobie niesłychaną siłę; ale błąkanie się po lasach, głód i chłód, niedostatek, trudność ukrycia się, złamały go prędko, i gdy w końcu dobili się do karczmy „pod Kogutkiem,“ kasztelan już daléj iść nie mógł. Jermaszka wyprosił mu tu kątek dla spoczynku.
Zaledwie legł na łożu, z którego za kilka godzin wstać się spodziewał, już z niego powstać nie mógł pan kasztelan. Dostał silnéj gorączki, trzeba go było dzień i noc pilnować, zdając kuracyę na naturę, gdyż wzywać doktora nie zdawało się rzeczą bezpieczną Jermaszce. Lękał się ściągnąć oka i zdradzić zbiega, na którym poszukiwano pod bokiem króla popełnionego morderstwa.
Tajenie wszakże dłuższe przed gospodarzem było niemożliwe. Jermaszka zeznał uczciwemu Mejerowi przykre położenie i nazwisko kasztelana, gdyż inaczéj gospodarz nie byłby się zgodził na przyjęcie pod swój dach nieznanego i podejrzanego włóczęgi. Szczęściem Mejer dobrze znał niegdyś ojca kasztelana, a całe opowiadanie taką było napiętnowane prawdą, że Żyd ulitowawszy się, odstąpił alkierza i ofiarował pomoc, jaką tylko w tém ustroniu znaleźć było podobna. Co większa, Mejer wziął na siebie sprowadzenie lekarza (który przejeżdżał właśnie z Warszawy do pani hetmanowéj do Siedlec), splotłszy mu jakąś bajeczkę dla pokrycia istotnego położenia chorego. Lekarz ów, jeden ze sławnych praktyków stolicy, raczył zajrzeć do alkierza, obejrzał chorego i zawyrokował, że wypoczynek i dyeta będą dostateczném lekarstwem, że choroba mogłaby być śmiertelna, lecz tak jeszcze nie jest, a pomoc lekarska nie jest nieodbita, gdyż w uzdrowieniu siły natury największą tu rolę grać muszą.
Na zdanie to wpłynął może ubogi tapczan i odzież chorego; bo natura w ogóle leczy bardzo dobrze tylko tych, którzy za inne leki płacić nie mogą: na nią więc zdaje się pacyentów, niezdatnych do troskliwszéj kuracyi fakultetu.
Pomimo tych pocieszających obietnic starego Niemca, kasztelan od dni już kilkunastu leżał bez wielkiego polepszenia, ledwie biorąc w usta trochę rosołu, który dlań sam Jermaszka gotował; leżał w pół śpiący, a ciągle przez sen domagał się wody, palony jakąś wewnętrzną gorączką. Niekiedy w nocy trochę majaczył, zrywał się i miewał jakieś widzenia ojca i matki, Julii, zabitego Francuza, porzuconéj żony; odzywał się do nich, oburzał, gniewał, i nierychło potém, ukołysany przez Jermaszkę, uspakajał się i usypiał znowu. Paroksyzmy tych krzyków i widzeń stawały się coraz rzadsze w miarę jak słabł, a ostatnich dwóch dni kończyły się na niewyraźném bełkotaniu, w którém co chwila powracało jedno: — pić! — goreję! — pić! — wody!
Jermaszka miał przegotowaną wodę, bo ówczesna medycyna nawet popularna wzbraniała czystéj i świeżéj; poił go więc przestałą, ciepłą, która nie koiła pragnienia, ale też zaszkodzić nie mogła. Można sobie wystawić przestrach poczciwego sługi, gdy usłyszawszy w sieniach szelest, wyjrzał i poznał ludzi kasztelanowéj, swoich prześladowców, p. Floryana, konie i powozy... Zamknął co najrychléj drzwi, zaszczepnął je i przysiadł drżący u komina, modląc się, aby przytomność ich w karczmie jakim przypadkiem się nie wydała. Kasztelan mógł krzyknąć ze snu, po głosie łatwoby go poznano, a wówczas... Bóg wie coby mu zagrozić mogło. Na wszelki przypadek Jermaszka postawił przy sobie kij podróżny okuty, z którym do Warszawy przywędrował; władał zaś nim potężnie. Postanowił nie otwierać ani się odzywać, ani wychodzić przez cały ciąg trwania popasu.
Na nieszczęście kasztelan leżał przy samych drzwiach, a najlżejszy okrzyk jego mógł być w sąsiedniéj izbie słyszany, gdy z drugiéj strony znany i nienawistny mu głos żony dojść go mógł, obudzić i przywieść do szału. Nie dziw więc, że Jermaszka przed garnkiem rosołu klęczący z założonemi rękami, cały we łzach się modlił, spoglądając to na pana oddychającego ciężko, to na kij ów okuty.
Ale od drzwi, przez które słychać było jęki, odsunęli się podróżni ze strachu morowéj zarazy i choroby jakiéj niebezpiecznéj, a kasztelanowa dotąd jakoś dosyć cicho gadała. Że jednak posłyszany ów ciężki oddech przerażał zwłaszcza p. Floryana, oraz kuzynka troskliwego o życie i zdrowie swego bóztwa — wezwano do śledztwa gospodarza Mejera.
Obyczaj też wymagał, aby arendarz dostojniejszych gości osobiście witał. Wszedł wezwany starzec w atłasowym żupanie okładanym aksamitem, z założoną za czarny pas chustką barwistą, w jarmułce wysokiéj nowéj, którą zdjął witając piękną panię.
— Mówiono mi — odezwała się kasztelanowa, zbliżając się do niego — że tu u WPana goście znakomici stają; a widzę, że jedną tylko masz stancyę, i to jeszcze przezedrzwi jakiś tam chory jęczy...
Mejer już był wszystko zbadał, a wielu się rzeczy domyślił; odkłonił się pięknie i począł, nie odpowiadając z razu na pytanie:
— Proszę jaśnie pani, wszakże i samego króla JMości miałem tu szczęście mieć u siebie... — I wskazał na portret. — JW. hetmanowa odpoczywa tu zawsze; książę generał, ile razy jedzie, nie pominie starego Mejera; księżna wojewodzicowa mścisławska, książę marszałek litewski...
— Ale zapewne dla nich masz WPan obie izby wolne, a dla mnie jest tylko jedna... Któż tam zajmuje tę drugą?
— W drugiéj leży znajomy mój szlachcic ubogi, który z przeziębienia w drodze ciężkiéj febry dostał.
— Ale czyż tylko febry? zapytał kuzynek niespokojnie.
— Już proszę wierzyć, że tu żadnéj innéj choroby, broń Boże jakiéj niebezpiecznéj, nie ma, — odpowiedział Mejer, kładąc rękę na piersi. Mamci ja też żonę i dzieci, tobym się przecię o własną skórę troszczył.
— Ale bo ten człowiek dyszy jak w największéj gorączce! przerwał pan Floryan.
— No! bo ma ciężką gorączkę — rzekł Żyd — co dziwnego?
— Więc po co go tu trzymacie? spytała kasztelanowa.
— Albo to się godzi chorego wyrzucić? zapytał Mejer. Tego ani u was, ani u nas nie wolno.
Zawstydzona nieco kasztelanowa, wzgardliwie oddęła piękne usteczka, kuzynek się namarszczył, a p. Floryan głową pokiwał. Rozmowa na tém się skończyła. Mejer skłonił się i wyszedł poważnie, uchylając jarmułki; towarzystwo siadło do przygotowanego obiadu, który w pół gotowy przywiozło już z sobą.
Był nawet dosyć wytworny, a wino co się zowie dobre, gdyż kasztelanowa nieobojętną być poczynała na kuchnię. Wpół uczty też humory znacznie się poprawiły, usta rozwiązały, i śmiano się dosyć ochoczo, gdy — nagle z za drzwi dał się słyszeć krzyk i westchnienie razem tak straszliwe, tak bolesne, tak głośne, że wszyscy porwali się z miejsca. Kasztelanowa pobladła i trząść się poczęła, Floryan skoczył do drzwi, a kuzynek ręce rozciągnął, jakby chciał skarb swój otoczyć i ratować.
— A! to ten chory, nieznośny! zawołała ochłonąwszy nieco kasztelanowa, spoglądając na p. Floryana, który stał jeszcze w progu drżący i wylękły, — to ten szlachcic chory...
Dźwięk tego głosu dziwny przypomniał Krystynie męża, a p. Floryanowi znajomego i przyjaciela tak silnie, iż Maluta wyszedł zaraz na wzwiady. Miał wielkie podejrzenie, a choć się z niém kasztelanowéj nie zwierzył, porozumieli się oczyma.
Wszedł Maluta naprzeciw do izby gospodarza z mocném postanowieniem dobadania się prawdy, ale trafił na człowieka równie jak on kutego na cztery nogi i wytrawnego.
— Jakąś to tam dziwną febrę ma ten człowiek! rzekł do Mejera: bo krzyczy z gorączki. Ja się trochę na medycynie znam, możebym mu co poradził, a te jęki nam obiadu spokojnie zjeść nie dają.
Mejer zwąchał o co chodzi.
— A! co nam tam do tego starego szlachcica! rzekł obojętnie. To człowiek już wcale niemłody i schorzały; kto wie co z niego będzie? Jemu już podobno ani wy, ani żaden doktor nie pomoże.
— Co? tak stary? spytał ciekawie Maluta.
— Dosyć stary, a jeszcze gorzéj schorzały — odparł żyd poufnie — i biedny. Ma przy sobie tylko jednego młodego chłopaczka... Posłałem już do familii, aby go ztąd wzięli, żeby mu się tu nie zmarło, bo trup w karczmie na długo odstręcza gości.
Kłamstwa te z taką pozorną naiwnością wypowiedział stary Żyd, że pan Floryan zupełnie strapiony odszedł, pewien będąc, iż się omylił.
Tymczasem kasztelan pod jego niebytność drugi raz zakrzyczał.
— Wody! wody!
Głos był tak znany, że kasztelanowa porwała się z krzesła, przerażona straszliwie. Jermaszka także uląkł się, i nie myśląc już o przygotowanéj ciepłéj, podał zimnéj czerpakiem z wiadra, byle tylko co najprędzéj niebezpieczne wołanie przerwać.
Powracający uspokojony Maluta, spotkał we drzwiach kasztelanową bladą i wylękłą.
— Na miłość Boga! odezwała się po cichu, aby kuzynek nie słyszał: w tym alkierzu jest on! Słyszałam tylko co po raz drugi głos jego. Ja się mylić nie mogę — to on! to on!
— Ale i mnie się tak z początku zdawało, rzekł p. Floryan. Chodziłem śledzić, pokazało się, że stary jakiś szlachcic niedołęga. Całą jego historyę opowiedział mi Żyd: imaginacya!
— Żyd kłamie! jest w zmowie... to on! zawołała Krystyna.
— Ręczę pani, że nie.
— Ja czuję, widzę, pewna jestem! ja się nigdy nie mylę! odpowiedziała kasztelanowa, trzęsąc się cała.
P. Floryan zachwiał się, poszeptał coś z nią i powrócił do gospodarza.
Tym razem dał mu znak, by wyszedł z izby, i choć drobny deszczyk kropił, wyciągnął go z sobą aż na przyźbę.
— Jakże panu na imię, mości gospodarzu? rzekł słodziuchno.
— Mnie? Mejer Richtig — odparł kłaniając się stary — do usług pańskich.
— Panie Mejer, panie Mejer! odezwał się Floryan: pan mi prawdy nie powiedziałeś, gdym go z troskliwości o tego podróżnego wypytywał... Pojmuję, że nie znając mnie, ufać mi nie możesz, i może masz powody słuszne a uczciwe do obawy; ale ja daję WPanu szlacheckie słowo honoru, że się go pytam o to nie w chęci szkodzenia, ale w intencyi służenia temu, którego się domyślam ukrywającego w alkierzu. Mów mi WPan prawdę.
— Jaką prawdę? co za prawdę? odparł Mejer alboż jéj nie powiedziałem?
— Ale tam jest wcale kto inny!
Mejer oburzony, ruszył ramionami.
— Proszę już mi dać pokój, kiedy mi pan nie wierzy... rzekł i chciał odchodzić.
— Bardzo przepraszam, ale tu są ważne okoliczności.
— Któż to ma być? co to ma być? zawołał Mejer nieco gniewnie — kogo ja mam tu chować? co JPanu się przywiduje? na coby się to mnie przydało? proszę mi powiedzieć.
P. Floryan heroicznie zdobył się na wyciągnienie z zielonéj kieski dukata oberzniętego, za który spodziewał się odebrać trzy od kasztelanowéj. Wybrał zręcznie palcami taki, który mu się wydawał najcieńszy i najmniejszego wzrostu a nieco pogiętym staruszkiem, i szacowny ten zabytek numizmatyczny podsunąć chciał arendarzowi.
— Za popas? spytał Mejer.
— Nie, nie, proszę to przyjąć, a być mi przyjacielem — z uśmiechem dodał zdrajca.
Mejer się skłonił.
— Bardzo dziękuję — rzekł — ale jak to rozumieć?
— No, już mówcie mi prawdę!
Żyd zabrawszy dukata, zaczął się okrutnie śmiać.
— A wej! zawołał: ja tego nie rozumiem, co JPan chcesz odemnie? co ja mam powiedzieć? co tu ma być? A! a! czy to żart jaki, czy zakład?
— Ale panie Mejer, tam się ukrywa ktoś, poznaliśmy go po głosie.
— Na uczciwość ja nie rozumiem: starego szlachcica znam jak siebie... dajcież temu pokój!
Fan Floryan tém mocniéj dotknięty, że sądził, iż darmo owego kulfona stracił, miał już odchodzić, gdy Mejer obejrzawszy dukata, oddał mu go kłaniając się. Ale tuż przypadła sama kasztelanowa, blada, drżąca rozgorączkowana.
W czasie niebytności Maluty chory krzyknął po raz trzeci, i wybełkotał słów kilka. Kasztelanowéj zdawało się że usłyszała nawet imię swoje; wybiegła więc struchlała, sama badać gospodarza. Mejer odbywszy parę indagacyj, już był na dalsze przygotowany.
— Kto tam jest? kto się tam ukrywa?! na Boga! zawołała, przypadając do Żyda.
— Co to takiego? stary szlachcic, któż ma być! odparł Żyd spokojnie. Niechże się JPaństwo przekonają sami, proszę mi tylko pozwolić wejść zobaczyć co się u chorego dzieje, a będziecie mogli wejść i zobaczyć sami.
Ta nagła determinacya Mejera zachwiała p. Floryana i kasztelanową.
— Już ja muszę państwa przekonać — rzekł Żyd, — abyście państwo wiedzieli, że stary Mejer nie kłamie, tylko proszę o kilka minut.
Plan w głowie poczciwego arendarza był osnuty. Z alkierza wychodziły drzwi do trzeciéj izby zajmowanéj przez jego syna; wynieść przez nie chorego łatwo było z tapczanem, a starego Żyda belfera owinąwszy odzieżą i kołdrą na jego miejscu położyć. Myśl ta przyszła Mejerowi, któremu żal się zrobiło prześladowanego, bo o całych jego losach wiedział od Jermaszki.
Dobry kwadrans upłynął, nim powrócił do kasztelanowéj.
— Musiałem — rzekł — chłopaka, który przy chorym siedzi, uprzedzić, a niełatwo go było namówić, żeby drzwi otworzył, aż dopiero gdym mu przyrzekł, że państwo może co na tę chorobę poradzicie.
Pan Floryan i kasztelanowa poczuli się zawstydzeni swą podejrzliwością, poszli jednak powoli, zaczęli stukać do drzwi, nierychło im je powoli otwarto. Zaduch przykry bił z izby. Maluta obawiał się nawet bardzo zbliżać do chorego; ale kasztelanowa weszła śmiało, zbliżyła się do tapczana, i popatrzała długo na twarz nieznaną sobie, starego bladego człowieka, przykro wykrzywioną i dziwnego wyrazu... Odeszła potém razem z Malutą co najprędzéj. Konie stały już zaprzężone; siedli więc i ruszyli milczący w dalszą podróż. U kominka tylko, przechodzący Maluta machinalnie spostrzegłszy jakiś papierek na ziemi leżący, podniósł go i schował do kieszeni. Przypomniał go sobie aż nocą w drodze, i oddał kasztelanowéj, która żadnéj do niego nie przywiązując wagi, wrzuciła jednak do woreczka. Spoczywał tam ten świstek aż do przybycia na miejsce. Dopiero gdy rzeczy swe porządkowała Krystyna, wyrzucić go myśląc, spojrzała przypadkiem: — wzdrygnęła się i zatrzęsła, poznawszy dobrze sobie znane pismo pana Adama.
Przypomniawszy głos, który słyszała w karczmie, najmocniéj już teraz była przekonana, że ją oszukano, że nie omyliły jéj przeczucia, że kasztelan w istocie w téj karczmie leżeć musiał chory i ukryto go przed nią. W godzinę po tém odkryciu, wezwany p. Floryan, pewnie nie na ratunek pośpieszył z sekretnemi poleceniami do owéj karczmy; ale mimo wielkiego pośpiechu, dniem jadąc i nocą, dobił się już za późno „pod Kogutka.“ Tym razem z ludźmi, których wziął z sobą, zwiedził gospodę od strychu do piwnic, ale nikogo tam nie znalazł.
Mejer ręce wziąwszy za pas, śmiał się prawie z tych próżnych zabiegów, ani przecząc już, ani potwierdzając domysłów o bytności kasztelana, nie wypierając się wreszcie nadto udziału, jaki miał w jego ukryciu i ucieczce.
— Mój panie, rzekł do Maluty: kiedy kto drugiego człowieka z niebezpieczeństwa wybawi, nigdy się tego wstydzić nie powinien, jeżeli to przez poczciwość, nie dla zysku uczynił. Gdybym ja mu dopomógł schować się albo ujść... no to co?
— Ale to jest zbrodniarz! zabójca! rzekł p. Floryan.
— A! a! niech jego Pan Bóg sądzi! odparł Żyd. Słyszałem ja o tym wypadku: zabił człowieka, co go pokrzywdził... a to u was tak idzie przecię... ale nie był podobno dosyć bogaty, żeby bezkarność opłacić.
— Zresztą — poprawił się Maluta — ja mu też nie życzę źle; chcieliśmy mu tylko ucieczkę do obcych krajów ułatwić.
Żyd się uśmiechnął.
— No! to już teraz może i niepotrzebne; on sobie może sam dał radę.
Gdy Maluta z relacyą o wyprawie powrócił, kasztelanowa chmurno go przyjęła. Nigdy ona tyle energii w mężu nie przypuszczała. Znalazłszy jéj daleko więcéj niż sądziła, zaczynała się niepokoić o siebie, a choć z tą myślą nie zwierzyła się nikomu, jakaś dziwna bojaźń owładywała nią chwilami, i wpłynęła może na zmianę usposobień jéj dla p. Adama.
Kasztelanowa odzywała się kilkakroć półgębkiem, że gotowaby była do jakiejś zgody, przejednania, układów, byle rozwód otrzymać; ale o kasztelanie nigdzie powziąć języka nie było można.
P. Floryan, który w porze letniéj mniéj miał snadź zajęć dyplomatycznych i potajemnych robot w mieście, pojechawszy z panią Krystyną na wieś, ofiarował jéj swoje usługi, zawsze je zarazem ubarwiając przyjaźnią dla pana Adama, któremu, jak mówił, życzył dobra i spokoju.
Po niejakim czasie, gdy się dobrze rozpatrzył i rozgadał na wsi, przybył raz pod wieczór do pani kasztelanowéj, którą już kuzynek tak był znudził, że go codzień na polowanie wysyłać musiała, aby się go trochę pozbyć.
Życie Krystyny płynęło jednostajnie, smutnie, a drobnostkowe zajęcia interesami, którym się coraz więcéj oddawała, nie starczyły ruchawemu umysłowi i przywyknieniu do intrygi. Była zmęczona, zamyślona, znękana.
Pan Floryan z jakąś minką wesołą wszedł zacierając ręce, siadł z dala na krześle, i począł rozmowę od pogody, ale ze szczególną żywością, która zwiastowała, że po za tym kommunałem coś się ukrywa ważniejszego.
— Pani kasztelanowa dobrodziejka — rzekł — nudzi się na wsi. Istotnie, patrząc na jéj pracę, na to poświęcenie dla familii, człekby pragnął, aby się JPani i dla siebie jaszcze tak jéj przynależnego szczęścia doczekać mogła... A tu te węzły dla obojga ciężarem będące...
Kasztelanowa westchnęła, patrząc w okno.
— Wie pani, co mi na myśl przyszło? spytał pan Floryan.
— A! cóż tam nowego?
— Kasztelan, przynajmniéj jak mi się zdaje, nie mógł gdzieindziéj się ukryć tylko w domu, za Bugiem, w téj wioseczce, w któréj żyła i żyje podobno jego matka.
— To być bardzo może... odpowiedziała obojętnie kasztelanowa.
— Należałoby to sprawdzić. Wie pani? dodał po chwili milczenia: ja gotów jestem tam jeszcze sam pojechać. Dawne stosunki łączą mnie z panem Adamem: ofiarując się chętnie za pośrednika, obu stronom przez to uczyniłbym może przysługę.
— Nie jestem temu przeciwna, żebyś pojechał, rzekła; ale mnie się zdaje, że to będzie nadaremne. Kasztelan nie może się tam ukrywać, gdzie wie, iż go najłatwiéj szukać będą.
— A któżby go tam miał szukać?
— Ja! zawołała kasztelanowa: między mną a nim rachunek nieskończony. Ma także do zdania sprawiedliwości kalkulacyę z krwi przelanéj.
Maluta zamilkł.
— Ale cóżby to szkodziło, gdybym ja pojechał? rzekł po chwilce.
— Jedź WPan, dadzą mu konie; ale w razie gdybyś go znalazł, to go spłoszysz i nic więcéj.
— Może mi pani da jakie zlecenie, upoważni?
— Żadnego, ja nic nie żądam... odparła znowu zacinając się Krystyna. Niech on prosi o przebaczenie i układy, jeśli chce.
W parę dni po téj rozmowie, pan Floryan wyjechał za Bug na Podlasie, i ciche jakieś miał instrukcye do Wólki Brzozowéj, do któréj my go poprzedzić musimy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.